Powstaje nowa ikona kultury gejowskiej. Obok uznanej już Marylin Monroe, będzie to nieprawdopodobna w tej roli Margaret Thatcher dzięki „The Iron Lady”. Film wszedł pod koniec grudnia tylko do dwóch kin nowojorskich aby kwalifikować się do nagród Oskara za miniony rok. Pełna dystrybucja będzie później. W sylwestrowe późne popołudnie wybrałem się do kina na Union Square w East Village. Sala była nabita gejami w parach, trójkątach i luźniejszych grupach. Po mojej prawej stronie siedział młody Chińczyk i starszy Anglosas trzymając się za ręce; był to najwyraźniej romans sponsorowany. Po lewej kokosiły się grube lesbijki, bo miłość jest ślepa. Na ekranie królowała Meryl Streep, jeszcze lepsza od Żelaznej Damy, jaką znamy z gazet.


   Co z natury postępowych i liberalnych gejów może pociągać w starszej pani uosabiającej twardy konserwatyzm? Postać mocnej matki. Zbyt mocna matka skrzywdziła niejednego syna wypaczając mu życie erotyczne. Zdominowała słabego ojca, który w rezultacie nie potrafił nauczyć potomka, jak trzeba być mężczyzną, żeby płodzić i walczyć. To kliniczny przypadek homoseksualizmu nabytego. Ale pomimo szkód psychicznych wyrządzonych synom, postać mocnej matki fascynuje ich pomieszaniem płci: męskiej psychiki ukrytej w kobiecym ciele. I usprawiedliwia sytuację odwrotną: kobiece ciągoty w ciele męskim. 


   U swej matki nie trzeba zdawać egzaminu z seksualnej sprawności. Podobnie jest z kobietą-dzieckiem, taką jak Marylin Monroe. U niej ten egzamin można oblać bez wstydu, bo nie stać jej na surowy osąd; sprawia wrażenie, że jest na to jeszcze niedojrzała. Obie kobiety, chociaż bardzo różne, pasują więc na ikony gejowskiej kultury męskiej. Jednak dla lesbijek Marylin Monroe wydaje się skandalem nie do przyjęcia. Jako kobieta stworzona dla męskiej uciechy, poniża ich zdaniem cały rodzaj żeński.Natomiast Margaret Thatcher nadaje się na lesbijski ideał Wielkiej Siostry z jajami. To ona ma przewagę, gdy pomiata swymi ministrami.


   Zwróćmy tylko uwagę, jaką fryzurę nosi pani premier. Nie są to zwiewne fale niepokojące zmiennością, które zachęcają męską rękę do pieszczoty prostowania splotów. Przeciwnie, są odpowiednikiem wojskowej czapki z wysokim rondem wzbudzającej respekt. Stanowią jakby hełm amazonki utwardzony wielką ilością lakieru do włosów. Żadna ręka nie śmie dotknąć tej triumfalnej kopuły nad ptasią twarzą z wąskim nosem, oczami o przenikliwym spojrzeniu i dużymi zębami świadczącymi, że pochodzimy od drapieżnych zwierząt. Czerwona pomadka na ustach pani premier zdaje się być aluzją do krwi z dopiero co zagryzionej ofiary. Taką ją widzieli przeciwnicy i nienawidzili. Za to samo kochali zwolennicy dając trzy razy pod rząd wyborcze zwycięstwo i urząd premiera.


   Była politykiem walki. Miała zasadę, że każdy odpowiada za swój dobry, czy zły los. Nie znosiła litości. Uratowała kraj przed ruiną przez rozpuszczone związki zawodowe żądające świadczeń paraliżujących gospodarkę. Zamknęła nierentowne kopalnie wyrzucając górników na bruk. Dopuściła śmierć terrorystów prowadzących w więzieniu protestacyjną głodówkę: skoro nie chcą jeść, niech nie jedzą, nie każe przymusem ich odżywiać. Ledwo sama uniknęła śmierci w ich zamachu, co jej nie przeszkodziło następnego dnia wygłosić przemówienie na konwencji partyjnej. Sprywatyzowała państwowy przemysł wbrew powstaniu na ulicach miast. Tanio uwłaszczyła lokatorów mieszkań komunalnych, żeby biedacy też mieli stawkę w gospodarce rynkowej. Wydała wojnę argentyńskiej dyktaturze wojskowej o resztkę kolonii, archipelag Falklandy na przekór opinii swoich generałów oraz Stanów Zjednoczonych, bo „z przestępcami rozmawiać nie będzie”. 


   Damska torebka pani Thatcher wyglądała złowieszczo, jakby właśnie tam trzymała, obok puderniczki, ów „guzik atomowy” odpalający śmiercionośne rakiety Wielkiej Brytanii. Postać takiej kobiety musi być zagadkowa. Prowokuje do myślenia podświadomie tworząc wrażenie psychicznej pełni ludzkiej. Nie tylko daje życie jako matka, lecz również je zabiera jako wódz naczelny, co jest zazwyczaj rolą dla mężczyzny. A tu mamy dwa w jednym.

/


   Maryl Streep jest tak wiarygodna w roli pani Thatcher, że widz zapomina o aktorskiej kreacji realnej postaci historycznej. Wydaje się nawet lepsza od oryginału, gdyż wyniosły ton głosu „żelaznej damy” jak ją nazwał Breżniew, zmiękcza swym ciepłem. Dzięki temu wydaje się bardziej „nasza”. Czujemy, że piętnuje nas za słabości dla wyższego dobra. Oto typowa dla niej scena w gabinecie lekarskim. Spytana rutynowo przez doktora, jak się pani czuje? zamiast odpowiedzieć, że tu boli, tam drapie - daje wykład o tym, że ludzie za bardzo sobie pobłażają. Nawet w miejscu przeznaczonym na opuszczenie gardy, rusza do ataku.


   Panią Thatcher oglądamy w trzech okresach życia. W latach 1950-tych wkracza w męski świat polityki, kiedy o feminizmie jeszcze nikt nie słyszał. Tę część roli gra młoda aktorka Alexandra Roach o piskliwym głosie, jakby nie miała odwagi użyć pełnej siły płuc. Dopiero musi nauczyć się wymuszania posłuchu. Drugi okres od połowy lat 70. gra już Meryl Streep. Jest pewną siebie kobietą w średnim wieku. Wydaje się niemal piękna, a to skutek bijącego od niej dostojeństwa, czasem podkreślone frywolnym kontrapunktem. Oto szwaczka przyszywa jej guzik na piersi balowej sukni a pani Thatcher prowadzi rozmowę z ministrami nie krępując się swojej kobiecości. W dziedzinie obyczaju to oznaka jej największego triumfu w męskim świecie, większego niż kiedy strofuje członków gabinetu za brak przygotowania na obrady rządu. Pozwala sobie na ujawnienie słabości tylko, gdy jest sama. I słusznie. Zaszczuli by ją jako uzurpatorkę, gdyby się rozpłakała, czy przyznała, że nie wie, jak trzeba postąpić.


   Trzeci okres, to starość. Margaret Thatcher rozmawia z wyobrażoną postacią zmarłego już męża, wspominając wspólne życie i swą karierę polityczną. Starość stanowi główną tkankę fabuły. Autorka scenariusza Abi Morgan i reżyserka Phyllida Lloyd nie mają zainteresowania dla walki, starcia odmiennych wizji społecznych, triumfu woli. Najważniejsze rzeczy w życiu politycznym pani Thatcher ukazują jakby mimochodem, bardziej z kronikarskiego obowiązku niż własnej potrzeby. W zdawkowej inscenizacji scen epickich widać brak pieniędzy lub brak zainteresowania, ażeby je zdobyć. Bardziej je interesuje psychologia małżeństwa i rodziny.


   Film wyłamuje się z hollywoodzkiego schematu opowieści o mocnym bohaterze, czy to kobieta, czy mężczyzna. Moim zdaniem, wzór heroiczny lepiej pasowałby w tym wypadku oddając hołd jednej z najważniejszych postaci przywódców Zachodu w drugiej połowie XX wieku. Byłoby to wszakże ryzykowne dla dalszej kariery obu pań. Skupiając się na starości, scenarzystka i reżyserka uniknęły pokazania triumfu konserwatyzmu bardzo źle widzianego w liberalnym środowisku filmowym. Triumf woli Margaret Thatcher przerobiły na klęskę starości. I dały sposobność dla triumfu Meryl Streep, ponieważ starość wymaga większej techniki aktorskiej, gdy kobieta w pełni sił musi zagrać zgrzybienie ciała, niepewność ruchów i zaniki pamięci. Ale nawet w nędznym stanie jest wspaniała. Wychodzi wszakże refleksja popularna w średniowieczu ale nie bardzo w Nowym Jorku: „Sic transit gloria mundi”, tak mija chwała świata.


   Czy więc film został zrobiony z kobiecą wrażliwością skłonną do współczucia, czy może raczej z wyrachowania politycznej poprawności? – pytałem sam siebie rozczarowany takim końcem.


   Zjeżdżając po seansie ruchomymi schodami ujrzałem wjeżdżającą w górę młodą parę prosto od ołtarza. Obaj byli w czarnych surdutach z białymi goździkami w klapie, dłonie w czułym uścisku. Dziwny pomysł – pomyślałem - żeby spędzać noc poślubną w kinie. No, chyba że z Matką Thatcher. Ciekawe, co by im powiedziała na nową drogę życia. Że dzielnym ludziom płeć niewiele przesądza?

 

film.onet.pl