Czy da się bardziej przestrzelić z prognozą polityczną, niż ogłosić „początek końca Putina” na trzy dni przed rosyjską agresją na Krym, tak jak zrobiła to „Gazeta Polska”? No pewnie, można przecież orzec to samo… zaraz po inwazji. Tak jak choćby „Dziennik Gazeta Prawna”.

Zadania wykonane

Wywołując kryzys krymski, Kreml już teraz (piszę te słowa 4 lutego) osiągnął kilka ważnych celów. Po pierwsze, przejął operacyjną kontrolę nad półwyspem o kluczowym znaczeniu strategicznym. Po drugie, podważył integralność terytorialną Ukrainy, radykalnie utrudniając jej drogę do UE i NATO. Po trzecie, ośmieszył nowy rząd w Kijowie, który pomimo posiadania na Krymieznacznych sił nie potrafił „wypełnić konstytucyjnego obowiązku” i przeciwstawić się zajęciu tak ważnego regionu, bez jednego wystrzału.

Po czwarte, wepchnął Putin nowe ukraińskie władze w ramiona oligarchów (z którymi te pierwsze miały i powinny walczyć, jeśli kraj ma się podnieść z gospodarczego upadku). Gdy emocje opadną, a narodowa mobilizacja minie – Jaceniuk et consortes będą łatwym celem propagandowego ostrzału, zwłaszcza ze strony ukraińskiej partii prorosyjskiej i szowinistów. A wzrost znaczenia każdej z tych sił będzie Moskwie na rękę w dwójnasób: zwiększy możliwość „dzielenia i rządzenia” nad Dnieprem i oddali Kijów od Zachodu.

Otworzyła sobie przy tym Rosja na nowo możliwość rozgrywania Ukraińców na wiele sposobów. Na przykład, trzymając łapę na Krymie, może teraz śmielej postawić na federalizację zachodniego sąsiada. A jeśli to się powiedzie – Moskwa będzie mogła grać separatyzmem wschodnich obwodów znacznie ostrzej niż dotychczas. Inny przykład: wobec już widocznego skąpstwa Zachodu może też Putin wrócić do taktyki „kija i marchewki”, gdy chodzi o narzędzia gospodarcze: ceny gazu, pożyczki czy politykę handlową.

Włodarz Kremla pokazał też na Krymie, po piąte, słabość „wolnego świata”. Opcja militarna – jedyna adekwatna odpowiedź na wojskową agresję w pobliżu granicy NATO – była poza zasięgiem. Ale mało tego: wyprodukowane z takim mozołem wyrazy solidarności z Ukrainą i pogróżki pod adresem Rosji okazały się niewiele warte wobec miękkiej postawy mocarstw Europy Zachodniej. W przeciwieństwie do Ameryki robiących z państwem Putina duże interesy, których zerwanie mogłoby zaboleć.

Najważniejsze w całej układance Niemcy sprzeciwiły się nawet tak dalece nieadekwatnej retorsji, jak wykluczenie Kremla z G8. Francuzi nie widzą przeszkód w dalszej sprzedaży Moskwie nowoczesnej broni (czy zobaczymy wkrótce Mistrale na Krymie?). Brytyjczycy ani myślą nakładać sankcji gospodarczych. Te fakty o wiele więcej mówią o rzeczywistej rozgrywce wokół Ukrainy niż niezliczone deklaracje zaniepokojenia i solidarności.

Po szóste, prezydent Rosji wysłał sugestywny sygnał do swojej „bliskiej zagranicy”, do krajów byłego imperium sowieckiego: jeśli będziecie wzorem Ukraińców podskakiwać, to odbiorę wam wasze ziemie, wzniecę u was niepokoje, utrudnię wam życie na sto innych sposobów. Lepiej więc tego nie róbcie.

Po siódme, licznym wrogom Zachodu z całego świata przekazał Putin komunikat: zobaczcie, jak znów ich ograłem – grajcie ze mną. Wreszcie, last but not least, wzmocnił Putin swoją pozycję wewnętrzną. Dla milionów Rosjan będzie bohaterem, który odzyskał imperialną „perłę w koronie” (tak się tam myślało i wciąż myśli o Krymie), ukarał krnąbrnych Ukraińców i zagrał na nosie znienawidzonemu Zachodowi.

Ta dalece niepełna lista Putinowych korzyści wpisuje się, rzecz jasna, w szerszy kontekst geopolityczny. Widoczny w ostatnim czasie wzrost agresywności Rosji (Gruzja, Syria, Mołdawia…) nie bierze się z idiosynkrazji jej prezydenta. To amerykańska decyzja o przekierowaniu swojej uwagi i potencjału na Pacyfik, gdzie coraz bardziej zagrażają Waszyngtonowi Chiny, wytworzyła swoistą próżnię geopolityczną w Europie, na Bliskim Wschodzie i w części Azji, otwierając tym samym przed ambitnymi graczami nowe pole manewru. I Rosja z tej sytuacji aktywnie korzysta, rozpychając się jak może, podczas gdy inni przesypiają swoje szanse i zagrożenia.

Władimir na kozetce

Wszystko wskazuje więc na to, że Putin świetnie rozumie – i aktywnie stara się wykorzystać – zmieniającą się dynamikę międzynarodową. To wyrachowany i bezwzględny gracz. Na Krymie zatriumfował na wiele sposobów. Z pewnością wliczając sobie w koszty giełdowe spadki, ochłodzenie relacji z liberalną częścią planety itd.

Tymczasem niezliczone zastępy polskich komentatorów przekonują nas, że przywódca największego państwa świata jest „irracjonalny”, „nie rozumie współczesnego świata” czy też, że „wkroczył na równię pochyłą”.

Pół biedy, gdyby były to tylko wywody marnych publicystów. Ale takie głosy popłynęły też z ust polityków wszystkich głównych opcji – od Czarneckiego po Rosatiego. Niepokojący to dowód, że nie mają oni elementarnego rozeznania w poważnej, wykraczającej poza partyjniackie „kto kogo” i nieustanne mielenie medialnych bon motów, polityce.

Nie popadłem w niewczesną fascynację barbarzyńską skutecznością Rosji. Podzielam pogląd, że jest ona kolosem na glinianych nogach, który może upaść. Dopuszczam hipotezę, że do nadspodziewanej agresji może ją skłaniać również desperacja, której dokładnej trajektorii nie znamy. Niemniej na Krymie Rosja zrobiła ewidentnie krok do przodu. A prymitywnym gospodarczo krajem, raz po raz przejawiającym oznaki śmiertelnej choroby, jest od co najmniej 400 lat. I jakoś mimo to nie tylko nadal istnieje, ale też co jakiś czas – zagraża światu.

Jeśli więc po udanej ekspansji uderzającej w naszego sąsiada słychać zewsząd głosy ten fakt bagatelizujące, uderzające zarazem w tony kiepskiej psychoanalizy lub zwykłego myślenia życzeniowego, trudno nie odczuć niepokoju, że zalewa nas fala „zbrodniczej głupoty”.

Szczęśliwie, gdy chodzi o polskich polityków, to raczej wypowiedzi aktorów drugiego i trzeciego planu. Jak jednak rozumieć słowa pierwszorzędnej postaci, jaką jest Angela Merkel, kiedy oznajmia, że „nie wie, czy Putin ma kontakt z rzeczywistością”?

Sądzę, że kanclerz Niemiec, jak każdy polityk dużego formatu, zimno kalkuluje. I wychodzi jej, że taka retoryka może być dobrą zasłoną dymną dla interesów mocarstwa, którym kieruje, a które to interesy niedobrze byłoby w tym momencie nagłaśniać.

Jeśli bowiem Putinowi brak piątek klepki, to poważny gracz, jakim jest Republika Federalna, nie może z tym za wiele zrobić. Oczekiwania wobec Niemiec, żeby wzięły odpowiedzialność za rozwiązanie krymskiego kryzysu, zostają w ten sposób zmniejszone.

Skoro cała sprawa rosyjskiej inwazji jest bliska „mózgowi wariata na scenie”, to nie mamy raczej prawa – sugeruje Merkel – oczekiwać od Berlina zerwania wieloletnich więzi z narodem (bo przecież nie z samym Putinem, nie o niego tu chodzi, on jest tylko przykrą, chwilową koniecznością) rosyjskim, czyż nie?

Nie będzie więc ograniczenia handlu, zmniejszenia importu gazu, zamknięcia Nord Stream, wycofania z „nowego Rapallo”, czyli zintensyfikowanej w ostatnich latach współpracy wojskowej. Ekskanclerz Schröder pozostanie na liście płac Gazpromu, a koncern Rheinmetall nie zrezygnuje z supernowoczesnych szkoleń dla rosyjskich oficerów. Nawet wyrzucenia Rosji z G8 nie będzie.

Żadnej histerii – komunikuje nam kanclerz Merkel, zasłaniając się rzekomym brakiem „kontaktu z rzeczywistością” u Putina. Choć „żadnych złudzeń, panowie” pasowałoby do sytuacji znacznie lepiej.

Gdy więc racjonalność Putina kwestionują Niemcy, można zrozumieć dlaczego. Ale gdy to samo robią polscy politycy i komentatorzy? Kiedy osiedlowy gangster rozstrzeliwuje nam sąsiada, tylko ostatni dureń lub nieudacznik będzie się skupiał na dowodzeniu, jak bardzo niemądrze ów zbir postępuje. Tudzież na lamentach „gdzie jest policja”. Rozsądny, odpowiedzialny człowiek, nie mogąc sąsiada uratować, zacznie się przynajmniej przygotowywać na odparcie następnego ataku.

Czas na zmiany

Premier Donald Tusk powiedział w dzień po rosyjskiej napaści na Ukrainę, że powinniśmy wyciągnąć z tej sytuacji wnioski dotyczące naszego bezpieczeństwa militarnego i energetycznego. Można mu tylko przyklasnąć. I naciskać na przekucie tych deklaracji w konkrety.

Jeśli nie chcemy być za rok lub za lat dziesięć bezradni jak Ukraińcy, musimy się uzbroić. Teraz jest czas na cofnięcie katastrofalnej decyzji o likwidacji powszechnego poboru do wojska. Decyzja przekształciła naszą armię w siłę ekspedycyjną zdolną do bohaterskich czynów w Afganistanie, Iraku i Czadzie, ale nienadającą się do obrony kraju. W Izraelu pobór dotyczy także kobiet i dzięki temu ten niewielki kraj trwa od dekad jak twierdza mimo otoczenia przez wielokrotnie liczniejszych wrogów.

Teraz jest czas na przyśpieszenie prac nad modernizacją wojska, w tym zwłaszcza nad „polską tarczą antyrakietową”. Teraz jest czas na intensyfikację współpracy militarnej z krajami morza bałtyckiego, a także na kierunku południowym – z państwami wyszehradzkimi, i zwłaszcza z niedocenianą Rumunią. Teraz jest czas na ciśnięcie Ameryki, żeby pomogła nam się uzbroić, a zwłaszcza podzieliła się z nami unikalnymi technologiami wojskowymi – skoro do bezpośredniej pomocy jest tak nieskora. Teraz jest też czas na dywersyfikację energetyki, której metody są od dawna znane, ale z czym nic się nie robi albo co wlecze się niemiłosiernie.

Teraz jest na to czas, bo jesteśmy jeszcze w szoku, który ma szanse okazać się ozdrowieńczy. Niezadługo wrócimy do ekscytacji tematami trzeciorzędnymi i przyzwolenie na niepopularne zapobiegliwości, takie jak przywrócenie poboru, znów spadnie. Nie zmarnujmy tej szansy.

Bartłomiej Radziejewski