Mam za sobą wiele rozmów z mężami i żonami, którzy znaleźli się w podobnej sytuacji. Ilekroć jedno z małżonków zostało świadkiem Jehowy, adwentystą lub zielonoświątkowcem, a drugie nie chce ulegle zgodzić się na jednostronne narzucenie domownikom licznych konsekwencji, jakie z tej decyzji wynikają - w rodzinie zaczyna dziać się źle. Związanie się współmałżonka ze świadkami Jehowy lub inną tego rodzaju grupą niemal automatycznie izoluje ich rodzinę od krewnych i znajomych. To nie jest nawet tak, że zainteresowania takiego nowego adepta jehowitów czy adwentystów są monotematycznie religijne. Takiego człowieka praktycznie nie interesują bowiem pytania o sens życia, nie da się z nim rozmawiać nawet na temat Boga i Jego doskonałości ani na temat pogłębiania się w życiu modlitwy. Jedyne, co go naprawdę interesuje i o czym wyłącznie chce mówić, to polemiczna wobec wiary katolickiej doktryna jego sekty. Nic zatem dziwnego, że ludzi męczą sytuacje towarzyskie, w których niemożliwa jest zwyczajna rozmowa na różne tematy - i unikają takiej rodziny. Ten proces izolowania się od dotychczasowego środowiska dokonuje się niezależnie od tego, czy współmałżonek jest katolikiem, członkiem jakiegoś innego wyznania, czy też człowiekiem religijnie obojętnym lub niewierzącym. Jednak nie tylko znajomi powoli izolują się od takiej rodziny. Również ona sama - chce czy nie chce - stopniowo oddala się od społeczeństwa.

Na czym socjologicznie polega przejście do jehowitów, zielonoświątkowców czy adwentystów? Kiedy czyta się teksty kolportowane przez te grupy religijne, rzuca się w oczy, że ludzkie społeczeństwo jest tam widziane dychotomicznie. Z jednej strony jest olbrzymia większość ludzi pogrążonych w grzechu i błędzie, a zatem zmierzających do wiecznej zagłady. Z drugiej zaś strony są świadkowie Jehowy albo inna grupa różniąca się od wszystkich pozostałych tak, jak światło od ciemności. Żeby uzyskać tak dychotomiczny obraz społeczeństwa, wystarczy tylko w dwóch miejscach odejść od prawdy: trzeba wytrwale potępiać i oczerniać tych innych (tak się składa, że szczególnie ulubionym obiektem demonizowania w pismach wymienionych grup religijnych jest Kościół katolicki), siebie zaś należy idealizować. Toteż grupy te uwielbiają przedstawiać się jako odnowienie wspólnot pierwszych chrześcijan, z tą jednak różnicą, że listy apostolskie wspominają nawet o ciężkich grzechach, jakie zdarzały się w tamtych wspólnotach, natomiast jehowici oraz inne grupy tego rodzaju są, rzecz jasna, wolni od jakichkolwiek poważniejszych grzechów.

[koniec_strony]

Co się osiąga poprzez uwierzenie w ten dychotomiczny opis społeczeństwa? Ogromnie wiele! Skoro świat zewnętrzny jest tak głęboko pogrążony w niegodziwości, to wolno uprawiać grupowy autyzm: odciąć się od tego świata, nie współuczestniczyć w nim, tworzyć świat własny. Świat zewnętrzny nie ma w sobie nic, co mogłoby wzbogacić, nie ma też w nim nic, co zasługiwałoby na dialog. W świecie zewnętrznym dwie tylko rzeczy interesują grupę autystyczną: potępianie go oraz werbowanie stamtąd nowych członków.

W wielu rodzinach mamy do czynienia właśnie z inwazją świata autystycznego, który zawładnął już jednym z członków rodziny, a chciałby połknąć wszystkich. To zrozumiałe, że katolik się przed tym broni, próbując przekonać współmałżonka, że skoro został świadkiem Jehowy, niech stara się nim być mniej więcej w taki sposób, w jaki luteranin jest luteraninem, katolik katolikiem, a kalwinista kalwinistą, tzn. bez potępiania innych, bez pogardy dla tradycji ojczystych, bez izolowania się od kultury i zaangażowań społecznych, bez tego potwornego monopolu zainteresowań prozelickich, który kompromituje nawet samą wiarę w Boga. Czy wolno w sytuacji takiej wojny religijnej opuścić swojego współmałżonka? Jak wiadomo, Kościół, choć z wielkim bólem, dopuszcza separację małżonków. Kanon 1153 mówi o tym następująco: „Jeśli jedno z małżonków stanowi źródło poważnego niebezpieczeństwa dla duszy lub ciała drugiej strony albo dla potomstwa, lub w inny sposób czyni zbyt trudnym życie wspólne, tym samym daje drugiej stronie zgodną z prawem przyczynę odejścia, bądź na mocy dekretu ordynariusza miejsca, bądź też gdy niebezpieczeństwo jest bezpośrednie, również własną powagą”.

NOT. MD

Echo Katolickie 8/2015