Joanna Jaszczuk, Fronda.pl: Po tym, jak USA wystrzeliły pociski w syryjską bazę lotniczą, w odwecie za użycie przez Baszara al-Asada broni chemicznej przeciwko cywilom, rzecznik Kremla, Dmitrij Pieskow, wypowiadając się w imieniu prezydenta Rosji oskarżył Amerykanów o atak na suwerenny kraj

Gen. Roman Polko: Poziom hipokryzji Putina i jego ludzi jest wręcz niesamowity... Warto przede wszystkim przypomnieć, że to Rosja gwarantowała likwidację zasobów broni chemicznej. Ówczesny prezydent Barack Obama, niestety, wstrzymał tę interwencję, ponieważ uwierzył w zapewnienie Putina, że Asad nie będzie stosował broni chemicznej przeciwko własnym obywatelom. A potem ta sama Rosja, ramię w ramię z Asadem, bombardowała Aleppo, twierdząc, że walczy z Państwem Islamskim. Tyle że od samego początku było doskonale widać, że celem Rosji nie jest walka z Daesh. Paradoksalnie, fakt, że struktury ISIS są i jakoś tam funkcjonują, jest wręcz na rękę reżimowi Asada. Obecnie bowiem wszystko, co dzieje się w Syrii i wszystkie działania zmierzające do rozliczenia się z opozycją, są przedstawiane światu jako walka z Daesh. Należało w końcu powiedzieć temu „nie” i amerykańska interwencja była jak najbardziej uzasadniona.

W październiku 2016 New York Times czy BBC cytowały ekspertów, którzy podkreślali, że konflikt w Syrii to „wojna zastępcza Rosji i Zachodu”. Czy istnieje ryzyko, że większe zaangażowanie naszego najpotężniejszego sojusznika, czyli Stanów Zjednoczonych w konflikt w Syrii może osłabić bezpieczeństwo w naszym regionie i sprawić, że Rosja poczuje się pewniej, jeżeli chodzi o Europę?

Przede wszystkim najwyższa pora, żeby nie tylko Stany Zjednoczone, ale i pozostali sojusznicy w NATO zaczęli wspólnie działać w celu rozwiązania kryzysu w Syrii. Najwyższa pora również skończyć z wypowiedziami, które usłyszeć można także w Polsce, typu: „Putin jest rozwiązaniem problemu, a nie problemem”, skończyć z naiwnością pożytecznego idioty, który wierzy, że jeśli Putin pomoże uratować reżim Asada, to przyczyni się do stabilizacji w tym regionie. Tymczasem to właśnie reżim al-Asada stanowi większe zagrożenie dla Syrii, niż tak zwane Państwo Islamskie. Zwróćmy uwagę, że to reżim Asada dysponuje bronią chemiczną, że właśnie przez reżim al-Asada dziś mamy falę uciekinierów z tamtego regionu świata i masowe mordy. Oczywiście, nie twierdzę, że rebelianci czy Państwo Islamskie są bez winy, jednak przy takiej postawie Rosji i umiejętności podzielenia Zachodu, np. jeśli chodzi o podejście Stanów Zjednoczonych do sposobu rozwiązania konfliktu w Syrii, trudno znaleźć jakąkolwiek receptę i nawet prognozować, że cokolwiek w tym regionie świata może się zmienić. Na pewno patrzenie wyłącznie na czubek własnego nosa, zakładanie, że jeśli zainteresujemy się tym, co dzieje się w Syrii, to na tym stracimy, „a w ogóle to niewiele nas obchodzi, co tam się dzieje”, świadczy o kompletnym braku wiedzy na temat współczesnych konfliktów. Przecież wydarzenia w Syrii mają bezpośrednie przełożenie sytuację w Europie. Poniekąd, angażując się w tę wspólną sprawę, porządkując cały region, zapewnimy sobie również większe bezpieczeństwo na naszym kontynencie.

Również i sytuacja na naszym kontynencie budzi pewien niepokój. Polska Agencja Prasowa za „Niezawisimą Gazietą” i telewizją Biełsat poinformowała o serii ćwiczeń specjalnych, z których pierwsze już trwają, pod Witebskiem. Z kolei jesienią mają rozpocząć się manewry Zapad2017. Według części mediów będą to ćwiczenia na znacznie większą skalę, niż było dotychczas, z większą liczbą wojsk czy sprzętu

Rosjanie ćwiczą systematycznie. Manewry Zapad2017 nie są niczym nowym. Niedawno szefowa telewizji Biełsat bardzo trafnie wypunktowała kremlowską politykę nagłaśniania tego typu ćwiczeń. Nie chodzi tu tylko o manewry na dużą skalę, bowiem przy okazji uruchamiana jest cała ofensywa propagandowo-informacyjna, która ma podnosić morale rosyjskiego prezydenta, budować przekonanie o imperialności, o ogromnej sile Rosji. W rzeczywistości jednak nie pokrywa się to z faktycznymi możliwościami zaangażowania się w konflikt, który byłby poniekąd do rozładowania. Pytanie tylko, jak skutecznie na to zareagować. A skuteczną odpowiedzią na pewno nie jest wycofywanie żołnierzy z Eurokorpusu i zrzucanie ich na flankę wschodnią, jak słyszałem w absurdalnym wytłumaczeniu tej decyzji. Jest nią natomiast- podobnie jak w przypadku konfliktu w Syrii- oczywiście, budowanie własnych zdolności, ale również umacnianie sojuszy. Fakt, że mamy u siebie amerykańską brygadę jest oczywiście bardzo dla nas ważny, jednak poprzez angażowanie Niemiec czy Francji zapewniamy sobie coś, co we współczesnych konfliktach jest najistotniejsze. Kompleksowość działań, kompleksowość i spójność przeciwdziałania ewentualnemu atakowi ze strony Rosji. Nie wystarczą tylko brygady czołgów, ponieważ nawet najlepiej wyszkolonej, amerykańskiej brygady czołgów nie wyślemy przecież na rosyjskiego Facebooka czy brygadę „zielonych ludzików”. Potrzebujemy przede wszystkim naprawdę szerokiej koalicji. Bardzo ważne jest, aby nasi partnerzy tacy jak Francja, Niemcy czy Belgia, mogli zrozumieć to, co dzieje się na wschodniej flance. Odpowiedzią na tego rodzaju zagrożenia jest więc mocne angażowanie się w sojusze, w których funkcjonujemy. Tymczasem słyszę, że nie tylko wycofujemy się z Eurokorpusu, ale jeszcze zrobiliśmy takie czystki, że nawet nie ma kim obsadzić stanowisk w strukturach NATO. W tej sytuacji zastanawiam się, czy przypadkiem nie mamy do czynienia z dywersją we własnych szeregach. Z polskiego punktu widzenia znacznie korzystniej jest przyjmować pewne stanowiska, a nie oddawać je, warto głęboko się nad tym zastanowić. Jeśli przyjrzymy się temu, co robi Donald Trump, to zobaczymy, że jedno działanie da Putinowi do zrozumienia więcej, niż choćby tysiąc słów czy deklaracji. Chowanie głowy w piasek i udawanie, że nic się nie dzieje, wszechobecna poprawność polityczna, nie przemawia do Putina w żaden sposób.

Kiedy Donald Trump wygrał wybory prezydenckie w Stanach Zjednoczonych, mówiono, że właściwie nie wiadomo, czego można spodziewać się po jego prezydenturze. Szczególne wątpliwości budziła kwestia Rosji i jej „poczynań” w Europie Środkowo-Wschodniej, a później również w Syrii. Zwracano uwagę, że nowy prezydent będzie przez pewien czas uczył się polityki zagranicznej, a Putin będzie go „testował”. Minęło już trochę czasu od zaprzysiężenia 45. prezydenta Stanów Zjednoczonych. Czy to, co obserwujemy obecnie w relacjach USA i Rosji to wciąż „uczenie się”, „sprawdzanie się”, czy może zaczyna się nowy etap?

Przede wszystkim nie sprawdza się propaganda mówiąca o tym, że Trump jest tak naprawdę człowiekiem Putina i jeśli wygra wybory, to „już po nas” i w zasadzie to nawet cały sojusz NATO jest zagrożony. Okazuje się, że Trump to pragmatyk, realnie patrzy na problemy, w obliczu których stoi świat. Nawet jego negatywne uwagi na temat NATO pokazują wyłącznie, że nie jest typem polityka, który będzie zamiatał problemy pod dywan. Przeciwnie, będzie starał się je rozwiązać. A faktem jest, że europejska część sojuszników NATO, poza kilkoma krajami, nie wywiązują się ze swoich zobowiązań. Bardzo dobrze, że Trump powiedział głośno to, co powszechnie wiadomo.

Chciałbym zwrócić uwagę na jeszcze jedną kwestię. Amerykańscy generałowie, m.in. dowódca sił specjalnych, gen. Raymond A. Thomas, mówią, że w Białym Domu panuje organizacyjny bałagan. Być może potrzeba jeszcze czasu na organizację, Biały Dom i Pentagon będą powoli się układać, krystalizować. Warto jednak zauważyć, że Trump od początku korzysta z doświadczenia generałów, żołnierzy, sekretarzy stanu, a więc ludzi, którzy doskonale znają się na bezpieczeństwie wewnętrznym i zewnętrznym. Prezydent USA potrafi korzystać z ich doradztwa. Tymczasem u nas czyści się kadry, zwalnia się szefa sztabu generalnego, który ma świetne kontakty, relacje i doświadczenie. Nasi partnerzy nie są w stanie tego zrozumieć, ponieważ pozbywamy się nie tylko człowieka, ale również kapitału, który stanowi jego doświadczenie oraz cenne kontakty, jakimi dysponuje. Trudno mi to wszystko zrozumieć.

Bardzo dziękuję za rozmowę.