Nieraz warto posłuchać kogoś, kto nas bardzo nie lubi. Autor książki „Dusza po śmierci”, amerykański mnich prawosławny, ojciec Serafin Rose nie ukrywa swojej awersji do kultury Zachodu oraz do jego religii w obu jej odmianach, katolickiej i protestanckiej. Kulturowo, można powiedzieć, jest on epigonem XIX-wiecznych słowianofilów oraz ich alergii na „zgniły Zachód”.

Okazuje się jednak, że ktoś, kto nas nie lubi, jeśli jest człowiekiem poważnym i myślącym, potrafi czasem pokazać taką prawdę na nasz temat, jakiej sami byśmy nie zobaczyli i jakiej nie zauważą nasi przyjaciele. Jako punkt wyjścia dla swoich analiz wybrał ojciec Rose słynną książkę Moody´ego Życie po życiu. Pytanie postawił sobie proste: Co można powiedzieć o kulturze i duchowości, której przedstawiciele w najbardziej krańcowym punkcie swojego życia, jaki jest jeszcze dostępny naszym ziemskim obserwacjom, doświadczają takich przeżyć, jak to opisał Moody? I o czym świadczy niezwykła wręcz popularność tego rodzaju opisów wśród ludzi naszego pokolenia?

Odpowiedź na te pytania daje nam ojciec Serafin druzgocącą: Jedno i drugie - zarówno ten rodzaj doświadczeń ostatecznych, jak popularność ich opisów - „jest przede wszystkim odbiciem strasznego braku powagi większości ludzi w świecie zachodnim w stosunku do sprawy życia i śmierci”. Jedno i drugie świadczy przede wszystkim o zagubieniu tradycyjnie chrześcijańskiego stosunku do grzechu i łaski, śmierci i sądu Bożego, wreszcie do życia wiecznego.

Tezę swoją ojciec Rose uzasadnia bardzo poważnymi argumentami. W moim poczuciu o słuszności jego tezy świadczy jeszcze i to, że reportaże z „życia po życiu” - bo przecież książka Moody´ego nie jest unikatem swojego gatunku - nie spotkały się z poważną reakcją na terenie teologii zachodniej.

Główną uwagę chciałbym poświęcić nie ukrywanemu przez autora „Duszy po śmierci” antykatolicyzmowi, który sprawia zrozumiałą przykrość katolickim czytelnikom tej książki. Ogromnie przywiązany do swojej tradycji wschodniej, ojciec Serafin nie chce nic wiedzieć o tym, że już w czasach Ojców Kościoła jedna i ta sama wiara katolicka miała swoje - wzajemnie wzbogacające się - odmienności na Wschodzie i na Zachodzie. To właśnie dlatego można mówić o dwóch płucach Kościoła. Otóż ojciec Rose żadnych odmienności nie uznaje, każde ujęcie odmienne niż w jego wschodniej tradycji piętnuje po prostu jako herezję.

Nie tak uczyli Ojcowie Kościoła. Przypomnę, że Kościół katolicki na Wschodzie i na Zachodzie różnił się nawet w przedstawianiu najważniejszej prawdy swojej wiary, prawdy o Trójcy Świętej. Wystarczy sobie uprzytomnić gruntownie inne terminy, jakie wybrano w teologii greckiej i łacińskiej na oznaczenie obecnego pojęcia „osoba”. Katoliccy teologowie greccy mówili, że jeden Bóg istnieje w trzech „hipostazach” - a przecież łacińskim odpowiednikiem greckiego wyrazu hipostasis jest słowo substantia. Z kolei katoliccy teologowie łacińscy woleli mówić, że jeden Bóg istnieje w trzech „personach” - dopiero później, dzięki  takiemu wyborowi, wyraz ten zaczął oznaczać osobę, pierwotnie oznaczał raczej „postać”.

Różnica między tymi dwoma decyzjami terminologicznymi jest kolosalna. Wystarczy się przypatrzeć tym dwom wyrazom - hipostasis oraz persona - żeby zrozumieć dlaczego po dziś dzień trynitologia Kościoła wschodniego bardziej podkreśla odrębność Osób Boskich, podczas gdy trynitologia łacińska widzi przede wszystkim jedność i niepodzielność Trójjedynego. A przecież sam święty Atanazy - na słynnym synodzie wyznawców, jaki się odbył w roku 361 w Aleksandrii - doprowadził do tego, że obie strony uznały wzajemnie swoją prawowierność oraz swoją odmienność.

Prawowierne, a przecież odmienne wydają się również obie doktryny o pokucie pośmiertnej, jaką Bóg w swoim miłosierdziu umożliwia tym, których śmierć zastała jako należących do Niego, a jednak jeszcze nie do końca uwolnionych od grzechu. Na Zachodzie prawdę tę wyraża nauka o ogniu oczyszczającym, który skrótowo przyzwyczailiśmy się nazywać czyśćcem, na Wschodzie - nauka o teloniach, czyli o komorach celnych, przez jakie musi przejść dusza, żeby zostawić diabłu i jego aniołom wszystko, co do nich należy.

Ale przedtem weźmy w obronę ojca Serafina przed zarzutami ze strony niektórych jego braci prawosławnych, którzy w nauce o teloniach dopatrują  się wpływów pogańskich. Materialnie, owszem, mają rację. Oto co na ten temat pisze religioznawca tej miary, jak Gerard van der Leeuw:

„Droga do nieba oznacza oczyszczenie; celem ostatecznym jest zjednoczenie z bóstwem. Wyobrażenie to, przypuszczalnie pochodzenia irańskiego, znalazło klasyczny wyraz w nurtach gnostyckich, hellenistycznych i judaistycznych, panujących na przełomie naszej ery. Świat składa się z siedmiu sfer (planetarnych), a każda z nich ma swego strażnika (bóstwo), którego minąć musi dusza wzlatująca do nieba. Stopień po stopniu wznosi się ona do najwyższego nieba, uważanego zazwyczaj za ósmą sferę, do empireum. Hebdomas albo Ogdoas to stopniowe oczyszczanie, dzięki któremu dusza zostawia za sobą wszystko co ziemskie. Również mitraizm znał to wznoszenie się po siedmiu stopniach: drabinę złożoną z ośmiu bram. (...) Każdej bramy strzeże jeden anioł. Im dalej dusza docierała, tym bardziej zrzucała z siebie, jak szaty, namiętności i zdolności, które otrzymała zstępując na ziemię. Naga, wolna od wszelkiej zmysłowości, dociera do ósmego nieba, gdzie znajduje się szczęśliwość”[1].

Już na pierwszy rzut oka widać istotną różnicę między tymi wyobrażeniami a obrazem pośmiertnych telonii, o których pisze ojciec Rose. Według  wyobrażeń gnostyckich dusza musiała się uwolnić od wszelkich związków ze swoim ciałem, natomiast tradycyjna nauka Kościoła prawosławnego głosi coś zupełnie innego: że dusza potrzebuje uwolnienia od wszelkich pozostałości grzechu. Tylko materia obrazu jest tu przejęta od pogan, treść jest jednoznacznie chrześcijańska.

Za chwilę spróbuję zwrócić uwagę na zgodność, a zarazem wzajemną komplementarność obu tych objaśnień - nauki o ogniu oczyszczającym oraz nauki o komorach celnych. Ponieważ jednak ojciec Serafin radykalnie odrzuca katolicką naukę o czyśćcu, trzeba powiedzieć kilka słów w jej obronie. Przede wszystkim zauważmy, że niedopuszczalnym zniekształceniem jest jego twierdzenie, jakoby Kościół katolicki nauczał o czyśćcu, że polega on na daniu Bogu satysfakcji za pomocą znęcania się nad biednym grzesznikiem. Taka doktryna rzeczywiście byłaby nie do pogodzenia z wiarą chrześcijańską.

Czego naprawdę Kościół katolicki naucza o czyśćcu? Wsłuchując się w słowa Pana Jezusa o możliwości odpuszczenia grzechów nie tylko w tym, ale również w przyszłym życiu (Mt 12,32), oraz w Jego naukę, że po skończeniu drogi można się znaleźć w więzieniu, z którego się wyjdzie dopiero po zwróceniu całego długu (Mt 5,25n; 18,34n), Kościół wierzy, że ostatecznego oczyszczenia, jeżeli jest ono potrzebne, można dopełnić nawet  po śmierci. Właśnie dlatego modlimy się za umarłych, a trzeba wiedzieć, że modlitwa za umarłych znana była już w judaizmie przedchrześcijańskim (2 Mch 12,43-46) oraz praktykowali ją Apostołowie (2 Tm 1,18).

Dlaczego Kościół uczy o ogniu czyśćcowym? Najczęściej w odpowiedzi na to pytanie przytacza się słynny fragment 1 Kor 3,11-15: „Fundamentu nikt nie może położyć innego, jak ten, który jest położony, a którym jest Jezus Chrystus. I tak, jak ktoś na tym fundamencie buduje: ze złota, ze srebra, z drogich kamieni, z drewna, z trawy lub ze słomy, tak też jawne się stanie dzieło każdego. Odsłoni je dzień Pański. Okaże się bowiem w ogniu, który je wypróbuje, jakie jest. Ten, którego dzieło wzniesione na fundamencie przetrwa, otrzyma zapłatę. Ten zaś, którego dzieło spłonie, poniesie szkodę: sam wprawdzie ocaleje, lecz tak jakby przez ogień”.

Otóż warto sobie uprzytomnić, że w Piśmie Świętym ogień bardzo często wskazuje na szczególną i przekraczającą nasze pojmowanie obecność Bożą. W ogniu, który rozpłomieniał krzak, ale go nie spalał, Bóg objawił się Mojżeszowi (Wj 3). Podczas wędrówki Izraelitów do Ziemi Obiecanej, „Pan szedł przed nimi podczas dnia jako słup obłoku, by ich prowadzić drogą, podczas nocy zaś jako słup ognia, by im świecić, żeby mogli iść we dnie i w nocy” (Wj 13,21; por. Lb 14,14). Ogień towarzyszył również pamiętnym wydarzeniom, w których lud Boży otrzymał Dekalog: „Góra Synaj była spowita dymem, gdyż Pan zstąpił na nią w ogniu” (Wj 19,18). W słynnej wizji Izajasza wargi proroka zostają oczyszczone rozżarzonym węglem, wziętym z ołtarza (Iz 6,6n). Zauważmy: Nawet jeśli ten ogień Boży budzi czasem lęk (tak było zwłaszcza podczas objawienia na Synaju), zawsze jest znakiem darów Bożych przekraczających ludzkie oczekiwania.

Również w Nowym Testamencie spotykamy ten tajemniczy ogień, który jest znakiem Bożej obecności. W dniu zesłania Ducha Świętego nad głowami apostołów spoczęły „języki jakby z ognia” (Dz 2,3). O zwycięskim Chrystusie Apokalipsa wspomina dwukrotnie: „oczy Jego jak płomień ognia” (Ap 1,14; 19,12). Natomiast List do Hebrajczyków po prostu powiada: „Bóg nasz jest ogniem pochłaniającym” (Hbr 12,29).

Stąd właśnie wziął się obraz ognia w opisie pośmiertnego oczyszczenia. Ogień czyśćcowy to wyrażone naszym ziemskim językiem spotkanie z kochającym Bogiem kogoś, kto również kocha Boga, ale jeszcze nie całym sobą. To dlatego święta Katarzyna z Genui opisywała czyściec jako sytuację dialektyczną. Dusze w czyśćcu są szczęśliwe tak niewyobrażalnie, że tylko zbawieni w niebie są od nich szczęśliwsi, a zarazem tak niewyobrażalnie są nieszczęśliwe, że tylko potępieni w piekle są od nich bardziej nieszczęśliwi.

Bo dusze w czyśćcu spotykają się z Bogiem, który jest samą Miłością, nieporównanie głębiej i pełniej niż na ziemi najwięksi nawet mistycy. Zarazem dla dusz, które jeszcze nie całymi sobą kochają Boga, będzie to spotkanie bardzo bolesne. Człowiek widzi wówczas z całą oczywistością, jak mała jest w nim pojemność na Boga w porównaniu z tą, do której został stworzony. Widzi też tam człowiek tę część samego siebie, która rozwinęła się w fałszywym kierunku - i pragnie najserdeczniej, aby to, co w nim niegodne życia wiecznego, zostało przez ten boski ogień spalone. Nie dająca się wyobrazić fascynacja Bogiem, który jest Miłością, obudzi w człowieku wielkie pragnienie wejścia w ten ogień, aby - bez względu na ogromny ból - oczyścić się z tego, co Boga niegodne, i żeby rozszerzyć się jak najwięcej, aby się jak najwięcej Bogiem napełnić.

Ci sami Ojcowie Kościoła, dla których Serafin Rose żywi tak wiele pietyzmu, wyraźnie uczyli o tym oczyszczającym ogniu. I uważam to za rodzaj nadużycia, że ten fakt ojciec Rose nie tylko ukrywa, ale - kierując się antykatolicką emocją - naukę na ten temat przedstawia jako niedopuszczalną innowację Kościoła katolickiego. A przecież nie kto inny, ale tyle razy cytowany wśród wyrazów najwyższego hołdu święty Grzegorz Wielki, nazywany przez ojca Serafina Dialogistą, wyraźnie pisze, „że za pewne lekkie winy istnieje przed Sądem oczyszczający ogień”[2] - i na dowód przytacza znany nam już tekst 1 Kor 3,12-15.

Natomiast święty Augustyn, również szalenie honorowany przez naszego Autora, tak m.in. komentuje modlitwę Psalmu: „Panie, nie strofuj mnie w Twej zapalczywości, ani nie karz mnie w swym gniewie”: „Karcenie zostało zapowiedziane w przyszłości i [Psalmista] tak je opisuje, jakby miało się dokonać przez ogień. (...) [Panie,] w tym życiu mnie oczyszczaj i spraw, abym stał się taki, żeby już nie było potrzeba ognia oczyszczającego”[3]. O idei ognia oczyszczającego u obu tych świętych można by napisać odrębne artykuły, ale tu poprzestańmy na tych dwóch cytatach.

Radykalnym przeciwnikiem nauki o ogniu czyśćcowym był Markos Eugenikos, bardziej u nas znany jako Marek z Efezu (ok. 1391 – ok.1444), główny prawosławny przeciwnik Unii Florenckiej. On jednak – świadom tego, że Ojcowie łacińscy wyraźnie mówili o ogniu oczyszczającym dusze tych, którzy już zeszli z tego świata – wyraźnie żądał od Łacinników porzucenia tej nauki, nawet jeżeli znajdą ją u świętych Augustyna czy papieża Grzegorza, czy u któregokolwiek ze swoich uznanych nauczycieli.

Z dwóch powodów, jak się wydaje, stanowczo odrzucał naukę o ogniu oczyszczającym. Po pierwsze, lękał się – i wyraźnie to mówił – że dopuszczenie istnienia pośmiertnego ognia, który nie jest ogniem wiecznym, byłoby otwarciem furtki dla idei apokatastazy, zaś Metropolita Efeski był tej idei jednoznacznym przeciwnikiem. Po wtóre, ogień czyśćcowy (podobnie zresztą jak ogień piekielny) Marek z Efezu wyobrażał sobie w kategoriach quasi-materialnych, co zamykało go na zobaczenie całej tej problematyki w perspektywie biblijnej symboliki ognia jako szczególnego wymiaru obecności samego Boga[4].

Duchowość katolicka unika, tam gdzie się to tylko da, postawy „albo – albo”, preferując rozwiązania typu „i – i”. Właśnie dlatego w przedstawioną przez ojca Serafina Rose naukę o teloniach warto wsłuchać się życzliwie i z szacunkiem.

Co wspólnego wyrażają te dwa obrazy - ognia oczyszczającego oraz komór celnych - i jakie odmienności w sobie zawierają? Otóż w jednym i drugim obrazie podkreśla się, że ci, którzy zeszli z tego świata jako Boży przyjaciele (czyli po prostu w łasce uświęcającej), ale nie umarłszy jeszcze do końca dla grzechu, mogą, dzięki Bożemu miłosierdziu, dokończyć umierania dla grzechu już na tamtym świecie. Oba obrazy zawierają w sobie ponadto wielką zachętę do tego, żebyśmy się modlili za umarłych.

Odmienności zawarte w obu tych obrazach są odwrotne do odmienności, jakie znajdują się w zachodnim i wschodnim doświadczaniu tajemnicy Eucharystii. W Kościele wschodnim dar Eucharystii doświadczany jest przede wszystkim jako zstępowanie nieba na nasz ziemski padół, w Kościele zachodnim widzimy w tajemnicy Eucharystii raczej szczególną Bożą pomoc w naszej drodze do nieba.

Jakby w odwrotnym kierunku uzupełniają się obie nauki - wschodnia i zachodnia - o możliwości ostatecznego oczyszczenia po śmierci. Nauka o komorach celnych zawiera w sobie obraz drogi do Boga: im więcej komór celnych dusza ma za sobą, tym mniej w niej pozostałości grzechu i tym bliżej do Boga. Nauka o ogniu oczyszczającym zawiera w sobie przesłanie, że Tym, który ostatecznie przygotowuje nas na spotkanie z Bogiem, jest On sam.

W prosty sposób wyraził to święty Jan od Krzyża: Bóg jest podobny do ognia, do którego wrzuca się drewno. Jeśli drewno było mokre, „pod wpływem ognia staje się czarne, ciemne i brzydkie oraz wydziela swąd. W miarę jednak osuszania, ogień coraz bardziej ogarnia drewno płomieniem i usuwa zeń wszystkie ciemne i brzydkie przypadłości, które są jego przeciwieństwem. W końcu, ogarnąwszy je od zewnątrz, rozpala je, zamienia w siebie i czyni je tak pięknym jak on sam”[5].

Jacek Salij OP (tekst ukazał się w kwartalniku "Fronda" 2004 nr 32 s. 46-53)

 


[1] G. Van der Leeuw, Fenomenologia religii, Warszawa 1978 s.358, z powołaniem się na monografię W. Bousseta, Die Himmelsreise der Seele.

[2] Św. Grzegorz Wielki, Dialogi (4,39), tłum. W. Szołdrski, Warszawa 1969 s.199.

[3] Święty Augustyn, Objaśnienie Psalmu 37,4, tłum. Jan Sulowski, t.2 Warszawa 1986 s.41-42.

[4] A przecież w tej perspektywie Ojcowie potrafili widzieć nawet ogień piekielny. Ogniem piekielnym byłaby - trudno się dziwić temu, że w Kościele rzadko kto tę myśl podejmuje - ta sama nieskończona miłość Boża, która jest szczęściem zbawionych. Quod erit iucunditas mentibus nitidis, hoc erit poena maculosis - mówił papież Leon Wielki. „To, co dla dusz jasnych będzie szczęściem, dla zbrukanych stanowić będzie karę” (Św. Leon Wielki, De beatitudinibus, hom.95,8). Krótko mówiąc, człowiek może się doprowadzić do takiej negacji Boga, że całym sobą nie chce, żeby Bóg był. A Bóg po prostu jest. I nie może przestać być sobą, czyli Bogiem. Nie może przestać być wszechobecną Miłością. Owszem, tutaj, na ziemi, człowiek może ogłosić Jego nieistnienie, albo swoją wolę, że nie chce mieć z Nim nic wspólnego. Jednak po śmierci rzeczywistość Boga stanie przed każdym z nas bezpośrednio. Tam nie da się być poza wszechobecną Bożą Miłością. Nieobecność Boga dla potępionych polegałaby na całoosobowym skurczu protestu przeciwko temu, że Bóg jest Miłością, oraz przeciwko temu, że jest się zanurzonym w Bożej Miłości. Por. wstrząsający wiersz Sergiusza Awierincewa pt. L´Enfer c´est les autres (tenże, Modlitwa o słowa, Poznań 1995 s.48n):

                ... Miłość sama -

jest nieodpartym, nieznośnym płomieniem

trawiącym otchłań. (...)

                ...Nie może nie być Bóg,

                               i wszystko

W płomieniu Jego miłości, i płomień

jeden dla wszystkich; lecz dla Piekła Bóg

                               jest Piekłem.

 

[5] Święty Jan od Krzyża, Noc ciemna (2,10), tłum. O. Bernard od Matki Bożej, w: Tenże, Dzieła, t.1 Kraków 1975 s.462.