Maria i Andrzej są szczęśliwym małżeństwem w średnim wieku. Wychowują dziecko, troszczą się o swój dom, pracują. Obydwoje wywodzą się ze środowiska punkowego. Andrzej z uśmiechem prezentuje stare fotografie na których jest jeszcze młodzieńcem z irokezem na głowie. – Od naszej buntowniczej młodości jesteśmy  związani z subkulturą punk/oi!, nawiązujemy do środowiska ’77 – śmieje się Maria.

/
Wspomniane przez nią środowisko trudno zaklasyfikować politycznie. Właściwie „oi!owców” uważa się za grupę apolityczną, której cechą wyróżniającą jest charakterystyczny „uliczny” wygląd i zamiłowanie do „dobrej zabawy”. Zazwyczaj przejmują poglądy od środowiska w jakim się obracają. W niektórych polskich miastach „oi!owcy” stają się sojusznikami anarchistów, w innych trzymają z narodowcami. Akurat Andrzej i Maria nie są zaangażowani po żadnej ze stron, choć przyznają, że mają „skręt patriotyczny”. – Myślę, że  moim przypadku wynika to ze środowiska w jakim się wychowałem. Antykomunizm każdy wynosi tu od kołyski – mówi Andrzej. Rzeczywiście, można to zauważyć. W mieszkaniu moich rozmówców łatwo zauważyć symbolikę Powstania Warszawskiego, prawicowe książki na półkach czy leżące przy telewizorze ostatnie numery tygodnika „Uważam Rze”… Siedlisko bohaterów reportażu wskazuje, że mam do czynienia z prawdziwymi pasjonatami. Segment ugina się od tysięcy płyt CD, winyli i książek poświęconych muzyce, głównie z gatunku oi!/punk/ska. Kolekcja małżeństwa liczy kilkanaście tysięcy tytułów! Andrzej przyznaje, że jeszcze nie przesłuchał wielu z nich. Sam wydał kilka płyt w swojej małej, całkowicie legalnej wytwórni, przy której działa również sklep internetowy. Nigdy nie przypuszczał, że życie jego rodziny może zamienić się w prawdziwy koszmar.

 

Puk-puk, ABW!

 

W czerwcu 2010 ok. godz. 10 w mieszkaniu małżeństwa pojawili się funkcjonariusze Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego. Jak się późnie okazało, wizyta nastąpiła po… 7-dniowej i całodobowej obserwacji rodziny!

 

- Słyszeliśmy wcześniej o inwigilacji narodowców z południa. Nas to nie dotyczyło, więc nie przejmowaliśmy się tym – opowiada Maria.

 

Wydawało jej się, że miała rację. Panowie byli uprzejmi, stwierdzili, że rodzina nie jest groźna. Tyle, że funkcjonariusze przetrząsnęli cały dom, włącznie z bielizną czy jedzeniem dla psa, zabrali 3 płyty z ich kolekcji i komputer. – Jednak po kilku dniach mąż pojechał na zeznania, zadali kilka pytań, oddali płyty i komputer. W końcu niczego zakazanego nie robimy. – mówi kobieta.

/
Nie przypuszczała, że to dopiero początek… W marcu 2011 r. znów zawitali funkcjonariusze Agencji. Tym razem zjawił się oddział ABW z innego miasta. Trzech facetów przejechało ładny kawałek Polski tylko po to, aby zabrać 3 tytuły płyt udostępnionych na stronie internetowej. - Sama im je wydałam, zabrali również komputer – wspomina Maria. Po miesiącu funkcjonariusze przyjechali do 65-letniej matki Andrzeja, aby oświadczyć starszej kobiecie, że mają dowody na to że jej syn przetrzymuje w jej domu "neonazistowskie płyty" (sic!). – No i znaleźli nasze  punkowe płyty – mówi Maria.

 

Oczywiście nie wykryto niczego zakazanego. Przedstawiciele ABW pojawili się również w domu małżeństwa. Zarekwirowali płyty anglojęzycznego zespołu oi!, jeden tytuł płyty wydany przez Andrzeja, drugi wydany przez inne polskie wydawnictwo. Łącznie 250 winyli i około 100 płyt cd. Ponadto funkcjonariusze zabrali 9 sztuk płyty starego polskiego zespołu oi!owego. – To zespół sprzed ok. 20 lat, który kiedyś był wydany na kasecie, chyba w zeszłym roku ktoś to wydał na cd. To jedna z tych płyt, której wcześniej nie przesłuchaliśmy, ponieważ to nagrania archiwalne i przeznaczone dla najbardziej zatwardziałych kolekcjonerów – tłumaczy Maria.  - Obejrzeliśmy tylko okładkę i na podstawie swojej wiedzy stwierdziliśmy, że przecież nikt nie słyszał, żeby był to jakiś „zakazany zespół” - mówi kobieta. Płyta została dwie dekady temu przez grupę młodych ludzi w sposób „chałupniczy”. Nie wszystkie piosenki, zawarte na materiale, zostały uwzględnione na okładce CD, jak i książeczce z tekstami. – Przemilczę wartość artystyczną tego „dzieła”. Widać, że robił to zespół bez warsztatu muzycznego czy literackiego – śmieje się Andrzej.

 

Poważne zarzuty

 

Przeszukanie mieszkania jego matki, przelało czarę goryczy. Mężczyzna wykonał serię telefonów do ABW, z zapytaniem, kiedy funkcjonariusze oddadzą płyty z jego pokaźnej kolekcji. Przedstawiciele Agencji konsekwentnie odpowiadali, że "czekają na opinię biegłego". W końcu otrzymali ją 25 maja. - Sama opinia to stek nieobiektywnych bzdur, wymysłów, nadinterpretacji, niezłe s-f – komentuje kolekcjoner. Andrzej miał do wyboru kilka terminów na przesłuchanie, które wymagało długiej podróży. Wybrał jednak pierwszą datę, aby mieć to jak najszybciej za sobą. Na miejscu okazało się, że… postawiono mu zarzuty z art. 256 i 257 Kodeksu Karnego! Stwierdzono, że świadomie sprzedawał w swoim sklepie „zespoły nawołujące do nienawiści”.

 

- Dostałem dozór policyjny i 20 tys. zł kaucji. Miałem też przed sobą sprawę. Nie mogliśmy wyjść z szoku. Co ciekawe, wyciągnęli mi maile sprzed kilku lat, gdzie załatwiałem do własnej kolekcji płyty bardziej kontrowersyjnych zespołów od innych kolekcjonerów – mówi Andrzej.

 

Podczas wizyty funkcjonariuszy, Andrzej zapytał, jak mogą według jakiego kryterium jego płyty uważane są za „zakazane”. Wówczas jeden z przedstawicieli ABW powiedział mu, żeby sprawdził na… „niemieckim indeksie”. Andrzej nie omieszkał tego zrobić i sprawił sobie ów tajemniczy „indeks”, który w świetle wypowiedzi funkcjonariusza, wydawał się istnym indeksem płyt zakazanych. Rzeczywiście, znalazła się tam płyta wspomnianej belgijskiej grupy, ale akurat taka, której mężczyzna nie miał w sprzedaży. Co ciekawe, została oznaczona symbolem A, czyli jako "nieprzeznaczona dla małoletnich" (sic!). Warto dodać, że wydawnictwo jest dostępne w oficjalnych sklepach tematycznych całej Unii Europejskiej. Oczywiście wspomniany indeks nie obowiązuje na terenie Polski (czyżby według ABW prawo niemieckie obowiązywało na terenie naszego kraju?). – Jeżeli chcą być konsekwentni, powinni udać się z tym indeksem do wszystkich empików, mediamarketów i tam znajdą setki tytułów, które występują na wspomnianej liście. Płyty cd, dvd, gry, książki… Mają wielkie pole do popisu - ironizuje Andrzej. Gdy mężczyzna zapytał, dlaczego  np. w USA nie prowadzi się takich „czarnych list”, funkcjonariusz bez namysłu odpowiedział: „Bo tam mają wolność słowa”…

 

- Przez ponad 20 lat polskie służby nie potrafiły sporządzić na wzór niemiecki żadnej listy pozycji „niebezpiecznych”, wraz z fachowymi opiniami biegłych, a nie pseudoeskperckimi wypowiedziami zaangażowanych politycznie „znawców”. Na jakiej podstawie ktoś, kto nie ma oficjalnej, legalnej listy rzeczy zakazanych oskarża i niszczy życie innego człowieka? 20 lat ciężkiej produkcji kser i na dzień dobry wszystko zaczyna zawsze się odnowa. Obserwacja, wjazd do domu, zabranie rzeczy, przesłuchanie, straszenie, oczekiwanie na biegłego, wzywanie świadków… A im więcej masz znajomych, tym więcej rozmawiasz przez telefon i gorzej dla ciebie, w końcu umorzenie. Ten proceder powtarza się w Polsce bardzo często – mówi Maria. - Im więcej służby zbiorą materiałów,  tym więcej zapełnionych mają segregatorów, a dzięki takim ogromnym wynikom pewnie otrzymują premie, podwyżki, medale i inne bonifikaty za takie „poświęcenie”. Nasz przypadek nie jest odosobniony. Znamy sprawę osoby, zbierającej różnorodną muzykę, która straciła przez to pracę, mając trójkę dzieci na utrzymaniu. Służby wyniosły ponadto z domu kolekcjonera kilkadziesiąt tysięcy rzeczy. Ciągnęło się to prawie 2 lata. Prokuratura „przegrała” 4 sprawy... Wspomniana osoba została niemal zniszczona, a nasze kochane służby pewnie znów wyprodukowały tony papierów. Ostatnio słyszymy o inwigilacji osób protestujących przeciwko ACTA, członków organizacji patriotycznych, kibiców, itp. Takich przypadków jest bardzo dużo. Setki przypadków to setki przesłuchań, to tysiące godzin poświęconych tym sprawom, to  setki tysięcy, jak nie dziesiątki milionów złotych „wywalonych na śmietnik” –  tłumaczy Maria.

 

Wraz z mężem nie zgadzali się z przedstawionymi zarzutami. Mało tego, nie mogli ich zrozumieć. Towarzyszyło im rozgoryczenie, olbrzymi żal i złość na państwo. Czuli, że tak nie powinno być, a mimo to sytuacja nie wyglądała dobrze. Widać, że wspomnienie tamtych dni wciąż wywołuje u niej lęk. – Od początku widzieliśmy, że coś tu nie gra, że sprawa ma jakieś drugie dno. Dlaczego z naszej olbrzymiej kolekcji zarekwirowano akurat te płyty, a nie np. krążek grupy Alians z utworem "Bomby domowej roboty" czy Dezertera (utwór „Pałac”), które w dzisiejszych czasach mogą zostać uznane za większe „zagrożenie”. W końcu każdy zespół punkowy, oi!owy, czy rock’n’rollowy ma w swoim repertuarze utwory kontrowersyjne do których zawsze można dopisać - pod dyktando służb - opinię biegłego za godziwe wynagrodzenie – mówi kobieta.

/
Byli zszokowani brakiem fachowości funkcjonariuszy. Jeden z nich przeglądał okładkę płyty zespołu Moskwa i dopytywał czy to jest muzyka nawołująca do nienawiści rasowej… Przedstawiciele Agencji kazali Andrzejowi pokazać również tatuaże, które sfotografowali. – Chyba myśleli, że mam jakieś swastyki na brzuchu – śmieje się kolekcjoner. Jego ciało zdobią bohaterowie kreskówek. - Ok. 40-letni funkcjonariusz nie wiedział o co w  tym chodzi. Chyba węszył jakąś ukrytą „neonazistowską” symbolikę.  Nawet mój adwokat nie mógł ukryć rozbawienia – wspomina Andrzej. Maria nie jest jednak tak dowcipna. – Byłoby to śmieszne, gdyby nie napawało nas strachem. Bo jaką mamy pewność, że któregoś dnia panowie znów nie przyjdą i nie zabiorą płyt Kukiza, Kazika czy jakiegoś Bajmu? Wydaje się to absurdalne, ale brak rozeznania funkcjonariuszy był porażający – wyjaśnia kobieta.

 

Dozór policyjny został z czasem uchylony, zmniejszono również wysokość kaucji. Andrzej przyznaje, że mógł liczyć wyłącznie na „ludzkie odruchy” prokurator, prowadzącej sprawę, która zdawała sobie sprawę, że trafiło na niewłaściwą osobę. Podobno cała akcja była zlecona z „samej góry”. Dlaczego zatem człowiek, który nigdy nie angażował się w żadną działalność polityczną znalazł się pod lupą służb? – Jeden z funkcjonariuszy dał mi do zrozumienia, że nie chodzi o mnie, ale  o złożenie zeznań, obciążających zupełnie obce mi osoby. Pewien śledczy powiedział, że mają siedem segregatorów pełnych donosów na mnie, autorstwa Antify. Zazwyczaj to krótkie, kłamliwe komunikaty, według których wydawałem płyty skrajnie prawicowych zespołów, co jest absolutną nieprawdą – tłumaczy Andrzej. Dopytuję o jakie zespoły dokładnie chodziło. Mężczyzna podaje mi kilka nazw (do wiadomości autora – przyp. red.). Wymienione grupy absolutnie nie mają żadnych powiązań politycznych czy quasi-politycznych. – To kapele wywodzące się z szeroko rozumianego „klimatu ulicznego”, które jawnie opowiedziały się przeciwko Antifie. Po prostu nie chciały być tubą jakiejkolwiek organizacji. Dlatego Antifa "skazała" ich na "nazizm", w myśl zasady: „Kto nie z nami, ten nazista” – wyjaśnia mężczyzna.

 

To nie koniec?

 

W końcu, po kilku miesiącach, umorzono śledztwo. – Nagle dostałem telefon z ABW, że  mam w trybie pilnym przyjechać po odbiór rzeczy do miasta oddalonego o kilkaset kilometrów. Byłem zaskoczony, że mam odebrać dowód w sprawie. Nie mogłem jednak zostawić pracy, wsiąść w pociąg i pojawić się na drugim końcu Polski. Po 3 dniach funkcjonariusze odpowiedzieli, że odsyłają te rzeczy do oddziału Agencji w moim mieście. No i odebrałem. Po przeliczeniu wszystkiego, okazało się, że mieliśmy tylko dwie, podkreślam dwie, płyty tej polskiej grupy, dwadzieścia źle wydrukowanych okładek płyt bez „tyłów”, czyli teoretycznie nawet nie moglibyśmy tego sprzedać, a także płytę cd oraz winyle wspomnianego wcześniej zagranicznego zespołu oi!. Przy okazji dowiedziałem się, że sprawa jest zamknięta – wspomina Andrzej.

/
W uzasadnieniu umorzenia napisano dokładnie to, co Andrzej powiedział śledczym:  jest kolekcjonerem płyt, nie powiązanym z żadną organizacją, więc śledztwo zostało umorzone "wobec braku danych dostatecznie uzasadniających podejrzenie popełnienia przestępstwa". 10 miesięcy zajęło śledczym ustalenie oczywistej oczywistości. Umorzenie jest prawomocne, wszystkie płyty oddano, jak i  całą kwotę poręczenia. Jak powiedział adwokat kolekcjonera, taką kwotę poręczenia wyznacza się w niektórych przypadkach za zabójstwo. Śledztwo dotyczyło kilku osób z różnych zakątków kraju. Wobec czterech umorzono, a piątej zawieszono postępowanie.

 

- Jako obywatel czuję się „super”, mając świadomość, ile kasy straciło państwo na tej hucpie. Znajomi mówią, żebyśmy postarali sie o zwrot kosztów, ale zwrot pochodzący ze Skarbu Państwa, jest również i z naszej kieszeni – mówi Maria.

 

Kobieta od 8 miesięcy zażywa tabletki antydepresyjne. Przestała już liczyć nieprzespane noce. Choć sprawa została umorzona, cały czas towarzyszy jej niepokój i poczucie bycia obserwowanym. Wciąż ma wrażenie, że pewnego dnia znów kilku sympatycznych panów zapuka do drzwi i pod zarzutem propagowania urojonego neonazizmu, splądruje ich rodzinne gniazdko.  Andrzej również chętnie zapomniałby o ostatnich miesiącach swojego życia.

 

- Znajomi pytają nas, dlaczego martwimy się, skoro „już po wszystkim” i „nic się nie stało”. Otóż, nie. Stało się, to nadal trwa. Straciliśmy nasz rodzinny spokój i żyjemy w strachu. Zawsze stroniliśmy od zaangażowania w „kontrowersyjne sprawy”, naszą pasją było zbieranie płyt. Kiedyś byliśmy punkami z patriotycznym skrętem, teraz jesteśmy po 30., stworzyliśmy normalną rodzinę, a zostaliśmy potraktowani jak potencjalne zagrożenie dla ustroju państwa. Mamy poczucie krzywdy, nie wspomnę już o pieniądzach wydanych na leki, psychologa czy adwokata – mówi rozgoryczona Maria.

 

Na dokładkę, mieli problem z odzyskaniem pieniędzy wpłaconych w ramach poręczenia. - Księgowość trzy razy gubiła numer konta, na jaki mieli zwrócić nasze ciężko zarobione pieniądze. Dopiero po interwencji prokurator, zostały wysłane. Trwało to aż dwa tygodnie. Samo pismo o umorzeniu szło aż trzy tygodnie… Zupełnie tak, jakby ktoś chciał zagrać nam na nosie i wydłużyć wielomiesięczny koszmar. Mam wrażenie, że żyję w jakimś matriksie, czy innej nibylandii – tłumaczy kobieta.

 

***

 

Historia tej rodziny brzmi niewiarygodnie, ale nie mam złudzeń. Maria udostępniła mi pokaźny segregator ze stertą dokumentów sprawy, uwieczniających ich wielomiesięczny koszmar. Po ich lekturze dochodzą do jednego wniosku: kobieta ma rację. Żyjemy w jakimś matriksie. Państwie, którego funkcjonariuszom brakuje podstawowego rozeznania w sprawach, którymi mają zajmować się na co dzień. Nie potrafią wyczuć delikatnych różnic w świecie subkultur, odróżnić prawdziwego zagrożenia od muzycznej fascynacji ludzi niezaangażowanych politycznie. Natomiast, dziwnym trafem, polskich służb nie stać na skuteczne zwalczanie środowisk neonazistowskich czy lewackich bojówek.

 

Aleksander Majewski

 

Imiona bohaterów reportażu, na ich własne życzenie, zostały zmienione