Wydaje się, że Polacy źle się czują sami ze sobą jako Polacy. Przyczyną tego jest fakt, że co najmniej od lat trzystu nie możemy żyć tak, jak powinniśmy. O ile istnieje jakiś duch dziejów albo chociaż duch narodu polskiego, to duch ten mniej więcej od chwili, gdy zamknął oczy Jan III Sobieski, nie ma już sił, by realnie funkcjonować. W międzyczasie przez ponad sto lat pozbawiony był ciała, a gdy - jak to ujmowali romantyczni wieszcze - zmartwychwstał, musiał stoczyć o Polskę walkę z zupełnie innym duchem polskim. W roku 1939 oba polskie duchy otrzymały nokautujący cios i od tej pory błąkają się po miejscach bezwodnych, znikąd nie widząc ratunku. 

PRZYGODY POLSKIEGO DUCHA 

Według rosyjskiego historyka i etnologa, Lwa Gumilowa, w historii narodu da się wskazać moment pasjonarny, czyli taki, w którym energia wewnętrzna danego etnosu sięga szczytu, w którym poprzez swoje poświęcenia, walkę i pracę potrafi przekształcać świat według własnych wyobrażeń. Jest to moment definiujący danego narodu; później naród ten coraz bardziej harmonizuje swoje stosunki z otoczeniem i w końcu albo udaje mu się dojść do stadium homeostazy, albo rozpada się, pozostawiając smętne resztki. Dla Polaków momentem pasjonarnym był wiek XV. To na przełomie wieków XIV i XV polskie państwo i społeczeństwo było przygotowane całą swoją historią do odegrania wielkiej roli w Europie. Długie panowanie Kazimierza Wielkiego pozostawiło państwo skonsolidowanym, z bezpiecznymi granicami - nie tylko pod względem stosunków z sąsiadami, ale i ufortyfikowane, z własnym uniwersytetem, który już niedługo miał stać się jednym z najlepszych w północnej Europie, wreszcie z uporządkowanym prawem i z własnymi sądami wyższej instancji, które zakończyły dotychczasową praktykę odwoływania się od wyroków polskich do sądu w Magdeburgu. Konstrukcja była solidna; wystarczy uświadomić sobie, że pierwsza poważna inwazja na ziemie polskie dokonała się dopiero trzy wieki po panowaniu Kazimierza, przy zupełnie innych technologiach i sposobach prowadzenia wojny.

 To dziwne, ale wygaśnięcie dynastii piastowskiej, które przyszło ze śmiercią króla Kazimierza, nastąpiło w momencie z jakiejś przyczyny najlepszym z możliwych. Polska, mająca dojrzałe społeczeństwo stanowe, własną tradycję kulturową i prawną, kraj stojący mocno na nogach, została zmuszona do nowego otwarcia. Nie były tym nowym otwarciem rządy Ludwika Węgierskiego, które jednak spowodowały, że panowie wielko i małopolscy mieli możność przez kilkanaście lat posmakować niezależności od władcy, bo Ludwik po koronacji objechał tylko kraj i wrócił na Węgry, by rządzić za pośrednictwem regentów. Nowym otwarciem okazała się unia polsko-litewska, której gwarantką była węgiersko-francuska królewna, koronowana w roku 1384, w wieku 13 lat wydana za mąż za litewskiego księcia, który przyjął chrzest na trzy dni przed ślubem, i zmarła 13 lat później. (Często wyobraża się ślub Jagiełły z Jadwigą jako starca żeniącego się z dzieckiem. To nie było do końca tak; w momencie ślubu pan młody miał lat 24, a władzę w Wielkim Xięstwie objął jako piętnastolatek. Bardzo twardy to był młodzian, bo jego władza była realna, a w jej obronie potrafił toczyć wojny ze starszymi krewniakami.)

 Dzięki ślubowi Jadwigi z księciem Władysławem, polska historia wjechała na zupełnie nowe tory. Polska rozpoczęła swoją dziejową misję, czyli tworzenie w Europie Wschodniej obszaru swobód, poddanego prawu europejskiemu, rozumianemu jako zespół przewidywalnych norm, względnie niezależnych od woli panującego. Była to dla Litwy rewolucja społeczna, chyba o większym znaczeniu niż dla nas chrzest Polski, bo w przypadku Litwy razem z chrztem przyszły wszystkie instytucje prawne i społeczne, symbolizowane w unii krewskiej adoptowaniem litewskich bojarów przez polską szlachtę - a jednocześnie nadanie im polskich herbów. Aż dziwne jest, do jakiego stopnia polsko-litewska wspólnota, zrośnięta później w Rzeczpospolitą, była wyjątkowa na tle epoki.

 Było to pierwsze w historii znacznej wielkości państwo, w którym najwyższa władza była obierana przez ogół obywateli, i w którym przyjęto zasadę, że prawo stanowione może być tylko za zgodą rządzonych. Dotychczas znane w historii republiki - greckie, rzymska czy helweckie - były stosunkowo niewielkie, terytorialnie ograniczone, a Rzym, gdy osiągnął sukces, szybko zarzucił republikański ustrój, zachowując go tylko w formach, nie w treści. Jak to podsumował Tymon Terlecki: „Tylko w Polsce i Anglii zachowała się nieprzerwana ciągłość demokracji jednego stanu.

 Wszędzie indziej zdławiła ją na dwa, trzy wieki monarchia absolutna. Po hiszpańskich Cortezach, sięgających XIII wieku, po francuskich etats generaux, po niemieckich Landtagach zacierała się pamięć, albo pozostało nikłe, bezcielesne wspomnienie, gdy w Polsce, od roku 1493 poczynając, przez trzy wieki zbierały się sejmy i było ich około 200. To, że istniały przez cały czas bytu niepodległego, stanowi rys odróżniający Polskę od Zachodu"

 Warto wspomnieć o takich osiągnięciach jak neminem captivabimus nisi iure victum, czyli przywilej sformułowany przez Władysława Jagiełłę w roku 1425, ostatecznie nadany przywilejami w Jedlni (1430) i Krakowie (1433). Oznaczał on, że nikt nie może zostać pozbawiony wolności bez wyroku sądowego (oczywiście, nikt w rozumieniu ówczesnym, czyli nikt spośród szlachty). Przywilej jedlneński ujął to tak: „Nareszcie przyrzekamy najuroczyściej, że żadnego obywatela osiadłego za popełnioną winę lub przestępstwo nie będziemy więzili dłużej niż sześć niedziel, aż do zebrania sądu przez nas lub starostę naszego wyznaczonego. A wtedy, jeśli sądowo i dowodnie niewinności swej dowiedzie, uwolnionym zostanie. Wyjąwszy takiego, który by schwytany był na kradzieży lub jakowym jawnym przestępstwie, jako to podpalaniu, rozmyślnym zabójstwie, porywaniu panien lub niewiast, łupieży i pustoszeniu włości. Nikomu też dóbr ani dzierżaw zabierać nie będziemy, chyba że w drodze prawa przez sędziów właściwych albo panów naszych jako winowajca będzie nam wskazany". Najbliżsi temu rozwiązaniu byli Anglicy, którzy doszli do podobnego aktu, zwanego Habeas corpus, ale dwieście pięćdziesiąt lat później, w roku 1679.

 Innym pionierskim aktem prawnym była konstytucja Nihil novi, w szkolnej dydaktyce potępiana jako przykład szlacheckiej ciemnoty wiążącej ręce królowi - który, jak można mniemać, miał móc zrobić to, co zechce. Nihil novi, czyli „nic nowego", nie była jednak prawem zakazującym wszelkich nowości. Był to przepis, który jakiekolwiek nowinki uzależniał od zgody zainteresowanych. Bardzo zresztą lapidarnie: „Ponieważ prawa ogólne i ustawy publiczne dotyczą nie pojedynczego człowieka, ale ogółu narodu, przeto na tym walnym sejmie radomskim wraz ze wszystkimi królestwa naszego prałatami, radami i posłami ziemskimi za słuszne i sprawiedliwe uznaliśmy, jakoż postanowiliśmy, iż odtąd na potomne czasy nic nowego [nihil novi] stanowionym być nie ma przez nas i naszych następców, bez wspólnego zezwolenia senatorów i posłów ziemskich, coby było z ujmą i ku uciążeniu Rzeczypospolitej, oraz ze szkodą i krzywdą czyjąkolwiek, tudzież zmierzało ku zmianie prawa ogólnego i wolności publicznej".

 Rzeczpospolita doszła do zasady zgody rządzonych na obowiązujące prawo w roku 1505. Dziś prawo to jest w demokracjach zachodnich oczywistością, znajduje się w każdej konstytucji. Już na początku wieku XVI doszliśmy więc do rozwiązań, których osiągnięcie zajęło Zachodowi kilkaset lat więcej. Zwięźle podsumował to Adam Mickiewicz w Panu Tadeuszu — swoistym epitafium dla dawnej Rzeczypospolitej: Podczaszyc zapowiedział, że nas reformować, Cywilizować będzie i konstytuować; Ogłosił nam, że jacyś Francuzi wymowni Zrobili wynalazek: iż ludzie są równi. Choć o tern dawno w Pańskim pisano zakonie I każdy ksiądz toż samo gada na ambonie. Nauka dawną była, szło o jej pełnienie! Lecz wtenczas panowało takie oślepienie, Że nie wierzono rzeczom najdawniejszym w świecie, Jeśli ich nie czytano w francuskiej gazecie. Hasło „Wolność, Równość, Braterstwo!" - w wykonaniu francuskich rewolucjonistów groteskowe, bo splamione krwią pomordowanych stanów pierwszego i drugiego (księży i arystokratów), a gdy tych nie starczyło, to i stanu trzeciego - Wandejczyków, Lyonu, wobec którego Konwencja wydała dekret skazujący całe miasto na nieistnienie, za to, że „zbuntowało się przeciwko wolności", wobec czego nie jest godne, aby istnieć, i Marsylii, za bunt przezwanej „Miastem Bezimiennym". W Polsce wolność była sprawą oczywistą, a jej obrona była jednym z obowiązków monarchy. Każdy z królów elekcyjnych, począwszy od Henryka Walezego, musiał przysiąc, że: „Ajeśliby (czego Boże uchowaj) co przeciw prawom, wolnościom, artykułom, kondycjom wykroczyli albo czego nie wypełnili, tedy obywatele koronni obojga narodów od posłuszeństwa i wiary nam powinien wolne czynimy i panowania".

Poczuciem równości motywowana była zasada, że żaden szlachcic nie może przyjmować innych tytułów niż urzędnicze. Znane w Europie Zachodniej drabinki tytułów arystokratycznych, w Polsce nie istniały. Gdy kanclerzowi Janowi Zamoyskiemu proponował król Hiszpanii tytuł książęcy i order Złotego Runa, ten odmówił, tłumacząc: „Lękam się, by się z tym złotym barankiem nie potrykał mój herbowy kozieł". Zachodnie pojmowanie równości wyśmiewa też Mickiewicz: Podczaszyc, mimo równość, wziął tytuł markiza; Wiadomo, że tytuły przychodzą z Paryża. Rewolucyjne braterstwo zostało wydrwione słynnym: „Bądź moim bratem, albo cię zabiję!". W Polsce rozumiane było dosłownie; szlachta nie bez powodu nazywała się „panami bracią". Przyjęcie Litwy do unii z Polską przypieczętowane zostało, jako się rzekło, adopcją litewskich panów - tak więc szlachcice polscy stali się w dosłownym, prawnym sensie, braćmi Litwinów. Słynna polska tolerancja religijna nie wynikała, wbrew krytycznym uwagom, z pasywności czy letniości. Przeciwnie. Zdaje się właśnie, że to z głębszego niż na Zachodzie ujęcia roli religii w społeczeństwie udało się wytworzyć stosunki gdzie indziej nie widziane. Mocno kontrastowały one ze stanem całej reszty Europy, podsumowanym przez Pawła Jasienicę: „w Hiszpanii tyrania i serwilizm, we Francji i w Niemczech rzezie, w Czechach i na Węgrzech ucisk, w Moskwie bestialstwo Iwana Groźnego".

 O tym, że polska tolerancja nie wynikała z indolencji, świadczy znane dictum kanclerza Zamoyskiego, który, zwrócony na sejmie do innowierców, powiedział, że dałby sobie obciąć rękę za ich nawrócenie, lecz dałby drugą rękę, gdyby im miano zadawać gwałt. Niemal identyczną myśl księdza podkanclerzego Piotra Myszkowskiego z sejmu roku 1565 cytuje Artur Górski w Ku czemu Polska szła: „Ja zaiste życzę sobie, aby każdy dobrze wierzył, jeno aby też i o mnie rozumiał, że i ja dobrze wierzę, a rychlej bym gardło dał, niż wiary odstąpił. Wspólnie tak o sobie rozumiejąc, nie targać nam zgody i miłości, która z wiary pochodzi. Kto miłość targa - wiary nie ma. Różne rozumienie Pisma niech nie mąci miłości między nami".

 Nawet osławione liberum veto w systemie polskim być musiało. System polityczny Rzeczypospolitej opierał się bowiem na szacunku dla każdego z tworzących ją podmiotów i założeniu dobrej woli po drugiej stronie. Liberum veto było gwarancją tego szacunku i przymuszało silniejszą w sejmie frakcję do tak długiego merytorycznego argumentowania, mozolnego ucierania uchwał, by w końcu przekonać opornych siłą argumentu, a nie argumentem siły, czy przypadkową, mechaniczną większością. Wychowany w PRL-owskiej podstawówce i atmosferze samobiczowania się lat 90. nie doceniałem racjonalności i sensowności tej „źrenicy wolności". Przekonał mnie dopiero Juliusz Słowacki, którego poglądy referował w swoich pamiętnikach bł. Zygmunt Szczęsny Feliński: „Ulubionym przedmiotem rozmów Słowackiego było badanie odrębnych właściwości ducha polskiego, którego wydatniejsze cechy niezmiernie wysoko cenił. W naszym ustroju państwowym zapatrywał się na niektóre instytucje z całkiem odrębnego stanowiska i odkrywał dobrą stronę nawet tam, gdzie wszyscy publicyści źródło złego widzą. Bronił np. liberum veto, z którym nierozdzielnie prawo zawiązywania konfederacji łączył. Kwestię tę stawiał on na całkiem innym gruncie, niż ją zwykle stawiają, usuwając z niej całkiem osobistą samowolę posłów sejmowych, co mogło mieć miejsce jako nadużycie, nie powinno jednak zdarzać się ze stanowiska prawa. On, w zakładającym veto, widzi nie butnego szlachcica z własnym widzimisię, ale delegata pewnej prowincji, który razem z mandatem poselskim otrzymał też od swych wyborców instrukcję, czego ma żądać, a na co nie pozwalać na sejmie. Gdy przeto poseł taki zakłada veto, nie wyraża on osobistego zdania swego, ale objawia wolę swych wyborców, od której nie ma prawa odstąpić. Że zaś interesa każdego społeczeństwa, czy to małego, czy wielkiego, zarówno są święte, prawa przeto każdej prowincji, każdego nawet powiatu tak samo zastrzeżone być winny od brutalnej przemocy parlamentarnej większości, jak i prawa sfederowanych krajów, gdzie każde, najdrobniejsze nawet państewko samoistność swoją zachowuje. (...) Otóż jako państwo w ludzkości, tak i ziemie, i powiaty w chrześcijańskiej Rzeczypospolitej winny mieć zastrzeżone swe odrębne prawa, by nie stały się ofiarą przemocy. Związane braterskiej miłości węzłem, wysyłają one swych przedstawicieli do wspólnego sejmu, by nad wspólnymi naradzać się sprawami, w razie jednak niezgody posłowie ci winni posiadać prawo założyć przeciw uchwale większości veto, rzeczą zaś interesowanej w sporze prowincji będzie uciec się do kompromisu albo zawiązać konfederację gotową orężem poprzeć zagrożone swobody swoje. Tak pojęte liberum veto i konfederacja nie tylko nie jest wyuzdaną pojedynczych wichrzycieli swawolą, ale staje się owszem najszczytniejszym hołdem, oddanym z jednej strony godności reprezentacji narodowej, z drugiej zaś sprawiedliwości i prawdzie. Wzniosły i szlachetny duch polski to zrozumiał i obdarzył ludzkość jedynym w świecie prawodawstwem tak zastrzegającym swobodę przekonania i słowa, że gdyby Pan Jezus przyszedł na świat w czasie rozkwitu publicznego życia naszego, to w jednej tylko Polsce nie zostałby ukrzyżowany, gdyż tam tylko miałby prawo założyć veto przeciw istniejącemu porządkowi (...) Słowacki nie zaprzeczał, iż przy upadku cnót publicznych groźne nadużycia wkraść się łatwo mogą (...) zgadzał się przeto w praktycznym zastosowaniu na uznaniu woli większości, uważał to jednak za zło niezbędne, które jedynie dla twardości serc naszych cierpieć można, jak Mojżesz cierpiał rozwody. (...) Nigdy też nie zmienił tego przekonania, że Polskę zgubiły nie zbyt liberalne instytucje, ale brak niezbędnych cnót obywatelskich".

 Przepraszam za długi cytat, ale dla klarowności wywodu i piękna języka wydał się mi on potrzebny. Gdy kilka lat temu ogłosiłem ten fragment w „Najwyższym Czasie!", zostało to przyjęte - zupełnie wbrew moim intencjom - nie jako przyczynek do obrony dawnej Rzeczypospolitej, ale jako głos w dyskusji nad kolejną reformą instytucji Wspólnoty Europejskiej. Bo rzeczywiście, od samego początku integracji europejskiej, aż do dziś w Radzie i przy przyjmowaniu Traktatów obowiązuje zasada jednomyślności. Głos żadnego państwa członkowskiego nie może zostać zignorowany - a mimo to Wspólnota jakoś działa. Dopiero Traktat Lizboński ma w znacznym stopniu odejść od zasady równouprawnienia wszystkich członków Wspólnoty i gwarancji, że „prawa przeto każdej prowincji, każdego nawet powiatu tak samo zastrzeżone być winny od brutalnej przemocy parlamentarnej większości".

 W kontekście integracji europejskiej intrygujące wydają się także słowa Mickiewicza z Ksiąg narodu ipielgrzymstwa polskiego: Naród polski czcił BOGA, wiedząc, iż kto czci BOGA, oddaje cześć wszystkiemu, co jest dobre. Byl tedy naród polski od początku do końca wierny BOGU przodków swoich. (...) I nagrodził im BOG, bo wielki naród, Litwa, połączył się z Polską, jako mąż z żoną, dwie dusze w jednym ciele. A nie było nigdy przedtem tego połączenia narodów. Ale potem będzie. Bo to połączenie i ożenienie Litwy z Polską jest figurą przyszłego połączenia wszystkich ludów chrześcijańskich, w imię Wiary i Wolności.

 Czy da się zinterpretować Wspólnotę Europejską jako „połączenie ludów chrześcijańskich w imię Wiary i Wolności"? Czy może w świetle Ksiąg narodu i pielgrzymstwa polskiego byłoby to nieprawe połączenie narodów w imię bożków, wymienionych przez Mickiewicza: / tak zrobili królowie dla Francuzów bałwana, i nazwali go Honor, a był to ten sam bałwan, który za czasów pogańskich nazywał się cielcem złotym. Zaś Hiszpanom zrobił król bałwana, którego nazwał Preponderencją polityczną albo Influencją polityczną, czyli mocą i władzą, a był to ten sam bałwan, który Asyryjczykowie czcili pod imieniem Baala, a Filistynowie pod imieniem Dagona, a Rzymianie pod imieniem Jowisza. A zaś Anglikom zrobił król bałwana, którego nazwał Panowaniem na morzu i Handlem, a był to ten sam bałwan, który się nazywał dawniej Mamonem. A zaś Niemcom zrobiono bałwana, który się nazywaj Brodsinn, czyli Dobrybyt, a był to ten sam bałwan, który się nazywał dawniej Molochem i Komusem. I kłaniały się ludy bałwanom swoim. Pozycją, której nie można pominąć w rozważaniach nad polskim duchem narodowym, jest niespełna stuletnia praca Ku czemu Polska szła Artura Górskiego. Na trzystu stronach autor zbiera moc argumentów przeciwko polskim kompleksom, polskiemu samobiczowaniu i negatywizmowi. Pokazuje wewnętrzną siłę i godność społeczeństwa, które swoją organizację oparło nie na przymusie, ale na wierze w drugiego. Tytułowe pytanie ma dwie odpowiedzi. Polska szła bowiem wewnętrznie, do uszlachcenia całego narodu, do nadania praw i obowiązków wszystkim, do podniesienia poziomu ludu. Zewnętrznie zaś szła Polska ku zagospodarowaniu całej Europy Wschodniej w reżimie wolnościowym, takim, jaki panował w Rzeczypospolitej.

 O potrzebie wyniesienia całego narodu do godności szlachty pisał Józef Szujski: „Szlachta jest alfą i omegą narodu, bo ona jedna posiada tajemnicę przypodobniania sobie nieszlacheckich, a nawet obcych żywiołów, bo ona sama jedna daje rękojmię przyszłości, garnąc do siebie i podnosząc do swojej sfery nieszlachecką inteligencję, bo jej idea jest ideą podniesienia wszystkich żywiołów krajowych do godności i uczestnictwa w obywatelskim życiu". Zewnętrzny zaś ruch ku narodom Europy Wschodniej najwyraźniej pokazał się w pokojowym zjednoczeniu z Litwą, w późniejszym przyłączeniu Prus i Inflant. Logicznym kierunkiem byłoby następnie włączenie do państwa jagiellońskiego ruskich republik kupieckich - Pskowa i Nowogrodu.

 To na ich trupach utuczyło się potężne Księstwo Moskiewskie, które później stało się dla Rzeczypospolitej zagrożeniem śmiertelnym. Północnoruskie republiki problem ten widziały i doskonale rozumiały grozę swojej sytuacji. W ocenie Stefana Bratkowskiego, nasi przodkowie mogli „w drugiej połowie XV stulecia, wesprzeć Nowogród Wielki w obronie jego tytułu, ale tego akurat w latach siedemdziesiątych owego stulecia nie zrobili. W roku 1470 opracowano już bardzo szczegółowy projekt umowy Nowogrodu z królem polskim, Kazimierzem Jagiellończykiem, a Nowogród bardzo wtedy na Polaków i Litwinów liczył, ba, lud miejski wznosił okrzyki na cześć króla, ale Polacy nie zrobili nic" - ani ta okazja, ani następne nie zostały jednak wykorzystane, aż - już w następnym stuleciu - miasto ostatecznie padło pod ciosami Iwana Groźnego. Jednak nie Nowogród zdecydował o upadku Polski.

 Wydaje się, że przyczyną było odejście państwa od ideałów, które je stworzyły. Odejście to spowodowane zaś zostało powołaniem na tron Rzeczypospolitej ludzi, którzy państwa tego nie znali i nie rozumieli, a jego tradycji nie szanowali - trzech kolejnych królów z dynastii Wazów, których panowanie objęło ponad połowę XVII wieku i zaważyło na całych dalszych losach Polski. Zygmunt III Waza zdobył tron krakowski właściwie jako Jagiellon - bo jego dziadem macierzystym był Zygmunt Stary. Polskiej wolności jednak nie kochał i nie rozumiał. Polski tron był dla niego raczej odskocznią do powrotu do władzy w Szwecji - do końca życia tytułował się dziedzicznym królem Szwedów, Gotów i Wandalów. W poelekcyjnym chaosie w obronie elekta-Zygmunta Polska stoczyła krótką, zwycięską wojnę z jego konkurentem, Maksymilianem Habsburgiem. I, rzecz nie do wiary, już pięć lat później, w roku 1592, król został oskarżony o spisek mający na celu sprzedaż korony polskiej - tymże Habsburgom, pokonanym pod Byczyną. Podczas sejmu, zwanego inkwizycyjnym, który zajmował się postępkiem Zygmunta, senator Mikołaj Firlej wprost domagał się kary śmierci dla króla-zdrajcy. Skończyło się załagodzeniem sprawy, posłowie raz jeszcze zaufali Zygmuntowi, ale na wszelki wypadek zakazali mu wyjazdów do Szwecji bez zgody sejmu. Król częściowo przyznał się do zarzucanych czynów, ale rozmył winę, twierdząc, że rozmowy były tylko wstępne i że żadna decyzja w sprawie nie miała zapaść bez zgody sejmu.

 Wydarzenie to było dla Rzeczypospolitej ciosem. Od tej pory jasnym się stało, że naród nie może polegać na własnym władcy. Gdy w roku 1593 sejm zgodził się na wyjazd Zygmunta do Szwecji, obwarował to obowiązkiem złożenia najświętszej przysięgi, że w ciągu roku wróci. Na wszelki jednak wypadek jako zakładniczka pozostała w Warszawie nowo narodzona królewna Anna Maria. Nie wiem, czy taki przykład stosunków pomiędzy władcą a jego poddanymi znany jest w historii innych państw europejskich. Od tej pory niewiara w słowa króla stała się normą. Zygmunt podejmował próby przekształcenia ustroju Rzeczypospolitej w typową europejską monarchię - z dziedziczeniem tronu, ograniczeniem praw sejmu do radzenia, a nie decydowania, wreszcie odebraniem szlachcie ciężko wywalczonych przywilejów. Ten zamach na prawa i wolności, których miał bronić, skończył się tak, jak to przewidziano w Artykułach Henrykowskich, rodzaju konstytucji, którą zaprzysięgali królowie elekcyjni: „A jeśliby (czego Boże uchowaj) co przeciw prawom, wolnościom, artykułom, kondycjom wykroczyli albo czego nie wypełnili, tedy obywatele koronni obojga narodów od posłuszeństwa i wiary nam powinien wolne czynimy i panowania". Tak też się w 1606 roku stało koło Sandomierza - wydarzenie to przeszło do historii jako rokosz Zebrzydowskiego. Król pokonał rokoszan, ale nie był w stanie swoich koncepcji wprowadzić w życie.

 Skąd się to wzięło, że u szczytu swej potęgi i materialnego dobrobytu, Rzeczpospolita jakby ostygła? Czy przyczyną był nieszczęśliwy wybór złego monarchy, czy też rację miał Gumilow, twierdząc, że moment pasjonarny nie trwa wiecznie i po osiągnięciu szczytu jest już tylko gorzej, zmniejsza się danego narodu potencjał dostosowywania otoczenia do siebie, aż kończy się destrukcją i zapomnieniem, a w najlepszym razie - pokojowym współistnieniem z sąsiadami? Odpowiedzi na to pytanie nie ma, ale wiele mówi liczba zmarnowanych okazji, jakie pojawiły się na przełomie XVI i XVII wieku, by już nie wrócić.

 Pierwszą taką okazją jest z pewnością unia brzeska, której sukces pozostał niepełny z powodu niepotrzebnego urażenia ambicji księcia Konstantego Ostrogskiego, a także dla niezrozumiałego z dzisiejszej perspektywy oporu duchowieństwa obrządku łacińskiego dla równouprawnienia biskupów unickich w senacie Rzeczypospolitej.

 Drugą przegraną sprawą było przekształcenie Rzeczypospolitej Obojga Narodów w Rzeczpospolitą Trojga Narodów. I znów, łatwo jest dziś dziwić się naszym przodkom, że dopiero, gdy Kozacy przyparli ich do muru pod wodzą Chmielnickiego, osłabieni potopem szwedzkim i najazdem moskiewskim usiłowali ratować co się da w ugodzie hadziackiej - i w roku 1658 wydzielić w ramach Rzeczypospolitej Księstwo Ruskie. Niestety, było już na to za późno, a Rzeczpospolita, działając z pozycji słabości, a nie z pozycji siły, niewiele już mogła zdziałać.

 Przegrana trzecia to unia z... Moskwą. W roku 1600 projekt taki przedstawiło trzech wybitnych statystów, każdy z innego narodu Rzeczypospolitej: Lew Sapieha, Krzysztof Radziwiłł i Jan Zamoyski. Koncepcja polegała na tym, by stworzyć unię z dwoma monarchami - Borysem Godunowem i Zygmuntem III. Dopiero po śmierci któregoś z nich miał się pojawić temat jednego władcy dla obu krajów. Do zgody narodów nie doszło. Nie doszło też do niej w drodze Dymitriad. Co więcej, to chyba właśnie awantura moskiewska w początku XVII wieku była szczytem znaczenia polskiego oręża na wschodzie. I była to także ostatnia okazja zjednoczenia Polski, Litwy, Rusi i Moskwy na sposób w miarę pokojowy i względnie równoprawny. Czy plan powołania na tron moskiewski królewicza Władysława (IV) był realny? Nie sposób powiedzieć.

 Na pewno nierealne było żądanie króla Zygmunta III, by to on osobiście otrzymał czapkę Monomacha. W ocenie Artura Górskiego, kandydatura Władysława potraktowana została bardzo poważnie. „W cerkwiach odprawiano modły za Władysława. Wydawano zarządzenia w jego imieniu i z jego pieczęcią. Oddano Żółkiewskiemu insygnia koronne, bito pieniądze z imieniem Władysława. Złożonego z tronu cara Wasyla Szujskiego wydano w ręce Żółkiewskiego wraz z jego braćmi, Dymitrem i Iwanem" .

 Kolejną koncepcję unii polsko-rosyjskiej przedstawił Stanisław August Poniatowski, ale wtedy wzajemne stosunki były już zupełnie nieporównywalne z XVII-wiecznymi. Król Stanisław mógł - przy dobrej woli carycy Katarzyny - liczyć najwyżej na coś w rodzaju dzisiejszego Związku Białorusi i Rosji. Cały nieszczęśliwy wiek XVII to opowieść o tym, jak Rzeczpospolita podjęła ogromny wysiłek, przede wszystkim zbrojny, by przynajmniej zachować stan posiadania, i jak ten wysiłek na tyle wyczerpał jej siły, że w stuleciu następnym przestała być podmiotem polityki międzynarodowej, a zdegenerowała się do roli przedmiotu. Z roli tej nie wyszła aż do roku 1918, a i wtedy jedynie na krótko. „Wiek XVII, w którym chorągwie polskie powiewają nad Kremlem 1 pod Wiedniem, jest wiekiem wojen. Wypełniają one 85 lat; 85 lat wojny na jedno śmiecie, to proporcja zabójcza dla kultury. Dlatego, obok wszystkich znamion wielkości, są w nim na pół jawne, i coraz jawniejsze zapowiedzi rozkładu. Straszliwy upust krwi, olbrzymie zużycie energii, nadmiar kontaktu wojennego ze Wschodem - wszystko to obniża natężenie naszej świadomości europejskiej". Duch polski najpierw traci swoje zbrojne ramię, potem resztę ciała. Gdy umiera Jan III Sobieski, wraz z nim odchodzi w przeszłość polska tradycja wojenna, tradycja wielkich hetmanów: Chodkiewiczów, Żółkiewskich, Koniecpolskich.

 Następne po Wiedniu wielkie zwycięstwo polskiego oręża to bitwa warszawska, dwa i pół wieku później, stoczona w obronie odrodzonego państwa na przedpolach stolicy. W wyniku rozbiorów polski duch narodowy staje się bezcielesnym upiorem. Stoi za nim jednak ogromna tradycja, sam zaś duch jest duchem wolności i poszanowania drugiego człowieka. Chyba stąd bierze się trudne do wytłumaczenia zjawisko, że Polska mimo zaborów nie przestaje być atrakcyjna, nie przestaje promieniować i przekształcać zaborców, przybyszów z Zachodu i miejscowych Żydów. Jest jednak jasne, że wielka Rzeczpospolita nie ma już dla siebie miejsca.

 Mitowi starej Polski rzucił wyzwanie na przełomie XIX i XX wieku Roman Dmowski. Jego Myśli nowoczesnego Polaka, niewielka ksią­żeczka z 1903 roku, były prawdziwą rewolucją w myśleniu o ojczyźnie. Pierwszy rozdział zaczyna brutalnie: „Od dawna już mam poczucie tego, że nasz system politycznego myślenia - o ile o takim może być mowa - w dużej mierze zbudowany jest na fałszach". Potem jest już tylko ostrzej. Dmowski kwestionuje właściwie całą tradycję polskiej pań stwowości, co jest o tyle łatwe, że od dwustu lat państwowość ta jest słaba albo zgoła nie istnieje. Ma przy tym rację, że bytowanie narodu bez moż liwości tworzenia własnych form państwowych jest z konieczności ułomne. „Typ naszego życia narodowego widocznie tak szybko się zmienia, że mózgi ludzkie nie mogą za tymi zmianami podążyć, i to właśnie mózgi najinteligentniejszej części społeczeństwa, na których ciąży tradycja lat tak niedawnych w czasie, a tak dawnych pod względem treści i fizjonomii życia. W warstwach młodych, związanych z tą tradycją słabiej, owe pojęcia powstają w ślad za nowymi pierwiastkami życia, podczas gdy sfera inteligencji eks-szlacheckiej roi się od donkiszotów, obnoszących uparcie stare ideały, stare koncepcje i stare wypłowiałe frazesy. Z nowych przejawów życia umysłowego biorą oni to, co im pomaga utrwalić się w starych złudzeniach, biorą pozbawione głębszego znaczenia wytwory chorobliwych indywidualności, produkty egzotyczne lub zwyczajną blagę zdawkową. Od tego zaś, co stanowi oś życia współczesnego, odwracają się, lub jeżeli widzą coś i rozumieją, to nigdy w zastosowaniu do własnego narodu" - pisze Dmowski.

 Dmowski jest, jak sądzę, najbardziej antypolskim z publicystów i działaczy politycznych. Z lektury Myśli nowoczesnego Polaka można wręcz wnosić, że najchętniej rozwiązałby naród polski ze wszystkimi jego oczywistymi brakami i wadami, a powołałby jakiś nowy, najchętniej angielski. Widząc, że świat w XX wieku jest światem zupełnie innym niż w stuleciach XVII czy XVIII - ostatnich, które oglądały niepodległą Rzeczpospolitą - Dmowski zaproponował zupełnie inną wizję narodu. Odrzucił dotychczasowe koncepcje dobrotliwego zarządzania wielkim wielonarodowym i wieloreligijnym państwem, zapragnął narodu może mniejszego, może w ostrzej wyznaczonych granicach, ale aktywnego, walczącego o swoje. Pisze: „Historia coraz wyraźniej udowadnia, że np. energiczna bezwzględna polityka Prus, posługująca się fałszem i wiarołomstwem, nie cofająca się przed najbrutalniejszym gwałtem, że polityka ta dała potęgę istotną Prusom i stała się pomimo wszystko źródłem odrodzenia Niemiec". W dalszej części akapitu polemizuje z wizją dawniejszą: „To świadectwo historii, że wszelka zdobycz, bez względu na to, jaką drogą osiągnięta, może stać się podstawą pomyślności narodu i jego postępu (nie wzgląd tedy na dobro narodu, ale tylko czysty ludzki wstręt do pewnych środków może nas powstrzymywać od używania ich w narodowej walce), że zatem w stosunkach między narodami nie ma słuszności i krzywdy, ale tylko jest siła i słabość, to nam nie przeszkadza powtarzać, że zbudowane na cudzej krzywdzie Prusy zatruły ducha niemieckiego, zdemoralizowały go, zabiły w narodzie niemieckim wielką myśl i szlachetne uczucie, i wróżyć, że wszystko to stanie się źródłem zguby całych Niemiec". Zabawnym zbiegiem okoliczności jednocześnie pochwala bezwzględne działania Prus, a przy tym naśmiewa się z wróżb katastrofy całych Niemiec - katastrofy, która nadeszła rzeczywiście; raz w roku 1918, a po raz drugi - w 1945, bo jednej światowej wojny było Prusom za mało.

 W Myślach... szokuje zupełne odwrócenie dotychczasowego wartościowania historii: „Połączyliśmy się z Litwą, stworzyliśmy szlachtę litewską i ruską, zanim zdołała się ona ucywilizować należycie, zdobyć odpowiednią kulturę polityczną, zrównaliśmy ją z Polakami we wpływie na politykę Rzeczypospolitej, dzięki czemu wkrótce zdobyła ona przewagę i zwróciła nas frontem ku wschodowi, ku stepom, odciągając od zachodu i od morza. Zrobiliśmy to, bo nam więcej chodziło o spokój, o wygodną osłonę od niepokojącego nas ciągle Wschodu, niż o władzę, o jednolitość i o potęgę Rzeczypospolitej. Dla tej samej przyczyny pozwoliliśmy się rozrosnąć i rozhulać kozaczyźnie. Wszystko to uważamy za szczyt mądrej i szlachetnej polityki, za najlepszy przykład do naśladownictwa". Istotnie, tak właśnie uważamy - co więcej, parę akapitów wyżej sam żaliłem się na naszych antenatów, że właśnie nie dość pozwolili „się rozrosnąć i rozhulać kozaczyźnie". „Gdy dziś powstaje kwestia stanowiska naszego wobec żywiołów obcoplemiennych w Polsce, powołujemy się na te wątpliwe humanitarne przykłady i żądamy ich naśladowania - pisze dalej Dmowski. - Wzorem w tym względzie jest nasza polityka ruska w Galicji. Czyż można znaleźć lepszy przykład wspaniałomyślności w polityce, jak kiedy rada powiatowa, złożona w znacznej większości z Polaków, jednogłośnie uchwala potrzebę założenia gimnazjum ruskiego w mieście?... Wprawdzie jedni głosują za uchwałą, żeby sobie zapewnić spokój od Rusinów, żeby się od nich odczepić, inni dlatego, że uważają za korzystne dla miasta powstanie nowej instytucji, bez względu na to, komu ona służy, że dla nich interesy miejscowych szewców i właścicieli kawiarni są stokroć ważniejsze od interesów narodowych - ale dlaczego nie nazwać tego wspaniałomyślnością, kiedy to brzmi tak ładnie!" A przecież myśląc po staropolsku, należałoby owej radzie powiatowej przyklasnąć. Co więcej i dziś - w wieku XXI - nikt nie byłby szczególnie zdziwiony, gdyby w mieście ze znaczącą populacją Rusinów powołano dla nich gimnazjum. Ba, pewnie przyznano by nawet subwencję czy dotację oświatową ze środków publicznych. Powtarzającym się zarzutem jest bierność, pasywność Polaków - Dmowski chciałby narodu aktywnego, samemu wyznaczającego sobie cele i przekształcającego otoczenie tak, by dopasować je do siebie, a nie odwrotnie.

 Brzmi znajomo? Musi, bo Dmowski to najwyraźniej nowy polski moment pasjonarny. Znacząco mniejszy od poprzedniego, który możemy nazwać jagiellońskim, ale realny. Na tyle mocny i na tyle - w swojej epoce - trafny, że ukształtował myślenie znacznej części przedwojennych Polaków. Jeżeli szukamy gdzieś źródeł słynnego bon motu Jerzego Giedroycia, że Polską rządzą dwie trumny: Piłsudskiego i Dmowskiego, to właśnie tutaj. Piłsudski jest ewidentnie pogrobowcem pasjonarności jagiellońskiej. Wychowany w kulcie powstania styczniowego - wszystkim żołnierzom nakazuje urzędowy szacunek dla powstańców, a przecież dystans, jaki dzielił II Rzeczpospolitą od powstania styczniowego, jest taki sam, jaki dzieli nas od powstania warszawskiego.

 W swojej polityce wschodniej myśli kategoriami odbudowy dawnych jagiellońskich dziedzin, choć może na nieco inny sposób - stąd znoszenie się z Petlurą, stąd wyprawa kijowska, stąd próby tworzenia Litwy Środkowej, mającej być podstawą jednego z członów federacji narodów, takiej jak przed rozbiorami. W sferze polityki i władzy Dmowski bezapelacyjnie przegrał z Piłsudskim. A jednak, mimo że marszałek miał w rękach armię i rząd, z jakichś przyczyn musiał iść ścieżkami wytyczonymi przez Dmowskiego. Nawet przebieg granic na wschodzie nie miał nic wspólnego z koncepcjami federalistycznymi, a raczej z pomysłem Dmowskiego, by tak wykroić państwo, żeby polski żywioł wszędzie miał przewagę i by mógł inne narody zasymilować.

 Nawet po zdobyciu władzy w zamachu 1926 roku Piłsudski nie potrafi odebrać Dmowskiemu rządu dusz (gdyby w latach 30. zorganizować w pełni uczciwe wybory, Narodowa Demokracja wygrałaby je w cuglach). Po śmierci Marszałka przyjęło to formy wręcz groteskowe, gdy osieroceni sanatorzy zaczęli przejmować hasła endecji, np. tworząc Obóz Zjednoczenia Narodowego. Mały moment pasjonarny - Polska Dmowskiego - nie trwał długo. Nowa Polska zawaliła się w roku 1939. Okupacja niemiecka i sowiecka znów przeorały naród, znów zniszczyły elity i kulturę materialną kraju. Od roku 1945 tłamszeniu i degeneracji podlegało całe życie społeczne. Mimo to, oba polskie duchy przetrwały i oba wciąż wpływają na naszą zbiorową wyobraźnię. Nie ośmielam się tu wyważyć, który bardziej - choć wydaje się, że duchy te są nie do pogodzenia, a przyjęcie jednego z konieczności spowoduje odrzucenie drugiego.

 Żywotność ducha jagiellońskiego dała się zauważyć choćby w fakcie, że w roku 1991 Polska jako pierwsze państwo świata uznała niepodległość Ukrainy. Z punktu widzenia dawnej Rzeczypospolitej było to oczywiste. Uznanie Ukrainy było aktem sprawiedliwości dziejowej, czymś w rodzaju powrotu do ugody hadziackiej, choć na innych warunkach. Postendecy odebrali to negatywnie, pytając: „Po co? Cóż nam to dało poza pogorszeniem stosunków z Rosją?". Polska jagiellońska była zauważalna szczególnie mocno zimą 2004 roku, kiedy to ekscytowaliśmy się losami pomarańczowej rewolucji. Prezydent Wiktor Juszczenko stał się dla Polaków w jakiś sposób gwarantem niepodległości Ukrainy, a co może ważniejsze - jej skonfliktowania z Rosją. Kolejną epifanię ducha jagiellońskiego przeżyliśmy w chwili inwazji rosyjskiej na Gruzję. Prezydent Kaczyński wraz z trzema prezydentami republik bałtyckich udał się niezwłocznie do Tbilisi, popierając Micheila Saakaszwilego. Dlaczego? Po co? Bez odwołania się do tradycji popierania wolności i prawa w bliższym i dalszym sąsiedztwie, trudno to wytłumaczyć. Z punktu widzenia gołego interesu narodowego mogło to być zapewne irracjonalne. A jednak skuteczne - i tanie.

 Czy powstanie dziś trzeci duch, trzeci moment pasjonarny, który poprowadzi Polskę w przyszłość? Na razie wydaje się, że jesteśmy już na prawym końcu skali zaproponowanej przez Gumilowa, co więcej, coraz silniejsze są impulsy destrukcyjne, niszczące naród polski. Polska rzadko i słabo angażuje się w zmianę świata wokół siebie, jest to wręcz uznawane za coś niepotrzebnego, rażącego. Wiele wskazuje na to, że nosicielem trzeciego impulsu dla polskości był papież Jan Paweł II - byłby to impuls twórczo przetwarzający wielkoduszną i szeroką tradycję I Rzeczypospolitej. Czy jednak uda się przekuć myśl papieża w stosunki państwowe i społeczne? Oby nie zostały nam same kremówki.

 

BARTŁOMIEJ KACHNIARZ

Żródło tekstu  http://frondalux.pl/wp-content/uploads/2016/01/Fronda49.pdf 

oprac.MP