Z abp. Józefem Kowalczykiem, w latach 1989-2010 nuncjuszem apostolskim w Polsce, od 2010 do 2014 roku prymasem Polski, obecnie arcybiskupem seniorem archidiecezji gnieźnieńskiej, rozmawiał ks. Henryk Zieliński

    Księże Arcybiskupie, w jakich okolicznościach zastała Księdza decyzja konklawe wynosząca przed trzydziestu laty kardynała Karola Wojtyłę na Stolicę Piotrową?

     Pracowałem wtedy, od grudnia 1969 r., w watykańskiej Kongregacji ds. Dyscypliny Sakramentów. Dnia 16 października 1978 r. jak zwykle poszedłem do pracy w kongregacji. Przez okna dużej auli mogliśmy obserwować komin nad Kaplicą Sykstyńską i w odpowiednich porach patrzyliśmy czy nie wydobywa się z niego biały dym. I rzeczywiście, tego dnia wkrótce po godzinie siedemnastej pojawił się biały dym. Samo zaś oczekiwanie na pojawienie się nowego papieża w centralnej loży Bazyliki św. Piotra było dość długie.

Najpierw pojawił się kardynał Pericle Felici, który ogłosił światu tę wielką radość. Gdy się zatrzymał, powiedział: Carolum Sanctae Romanae Ecclesiae Cardinalem… I wreszcie padło nazwisko: Wojtyła. Moi koledzy, Włosi, którzy mnie otaczali zaczęli pytać: "Kto to jest?" Miałem na to jedną odpowiedź: "Wkrótce się przekonacie kto to jest. Będziemy się uczyć nowego papieża każdego dnia, ale ja bardzo się z tego wyboru cieszę".

     Znał Ksiądz Arcybiskup wcześniej Kardynała Wojtyłę?

Kardynał Wojtyła, będąc w Rzymie, odwiedzał nas, pracowników Kurii Rzymskiej. Przychodził z różnymi sprawami dotyczącymi archidiecezji krakowskiej i Kościoła, który jest w Polsce. W 1975 r. Konferencja Episkopatu Polski wydała kilkunastostronicowy list na temat rodziny. Bardzo nim się zainteresował kard. Antonio Samore`, prefekt naszej kongregacji.

Polecił mi przetłumaczenie tego listu na język włoski ze względu na zawarte w nim treści dotyczące sakramentalności małżeństwa, przygotowania do tego sakramentu i problemów stających przed małżonkami. Kardynał Samore` zainteresował się tym listem ze względu na nasilający się kryzys życia małżeńskiego w Europie Zachodniej. To stało się później impulsem do powstania Papieskiej Rady ds. Rodziny. Wspominam o tym, ponieważ kard. Wojtyła miał w powstaniu tego listu wielki udział. Już wtedy patrzyliśmy na niego, jako na nieprzeciętną osobowość.

     Spodziewał się wtedy Ksiądz Arcybiskup, że ma właśnie do czynienia z kimś, kto może zostać papieżem?

Każdy z nas, Polaków w Rzymie, liczył w duchu, że może przyjdzie taki czas, kiedy konklawe pod wpływem Ducha Świętego podejmie taką decyzję i papieżem nie zostanie wybrany już Włoch. Taką nadzieję mieliśmy już po śmierci papieża Pawła VI, która nastąpiła 6 sierpnia 1978 r. Ale kiedy na jego następcę wybrano patriarchę Wenecji kard. Albino Lucianiego, który przybrał imię Jana Pawła I, uważaliśmy, że sprawa jest rozwiązana na długie lata.

Nowy papież budził sympatię i zaufanie. Jego sposób bycia był bardzo ludzki, a zarazem kapłański. Był to prawdziwy duszpasterz. Cieszyliśmy się z tego wyboru. Cieszył się również kard. Wojtyła, czego byliśmy świadkami. Życie wróciło do normy, pracowaliśmy normalnie w kongregacjach. Niespodziewanie jednak umiera Jan Paweł I. To był szok dla nas wszystkich. I oczywiście natychmiast powstało pytanie: "co dalej?" Muszę przyznać, że po cichu, gdzieś tam w skrytości serca, instynktownie czuliśmy, że na zbliżającym się konklawe może być wielka niespodzianka.

     A co w życiu Księdza Arcybiskupa zmieniło się po 16 października 1978 r?

Dnia 17 i 18 października normalnie przyszedłem do pracy. I wtedy zaprosił mnie do siebie ówczesny sekretarz kongregacji, arcybiskup Antonio Innocenti i poinformował, że zgodnie z życzeniem Ojca Świętego mam rozpocząć pracę w Sekretariacie Stanu Stolicy Apostolskiej. Poszedłem tam, żeby się zorientować, jakie są oczekiwania względem mnie i od razu zostałem ulokowany w pomieszczeniu, które stało się siedzibą sekcji polskiej Sekretariatu Stanu. Była tam już masa listów i telegramów, na które trzeba było szybko odpowiadać.

Po mniej więcej dwóch tygodniach dołączył do mnie ks. Tadeusz Rakoczy i we dwóch prowadziliśmy tę pracę. Później przyszły jeszcze dwie siostry: Zenona Migdalska - sercanka i Maria Bogdana Bielecka - zmartwychwstanka. Pracowaliśmy razem aż do mojej nominacji na Nuncjusza Apostolskiego w Polsce. A pracy było ogromnie dużo, bo Ojciec Święty pisał wszystko po polsku, my zaś musieliśmy to tłumaczyć na język włoski. Dziękuję Panu Bogu, że mieliśmy wystarczająco dużo entuzjazmu i sił, aby temu zadaniu sprostać.

Pierwsza encyklika "Redemptor hominis" została napisana własnoręcznie przez Ojca Świętego. Na dowód tego mam fotokopię jej rękopisu. On to napisał w ciągu trzech miesięcy. Pytaliśmy jak to zrobił, a papież odpowiadał: "Mnie to nic nie kosztowało. Ja to wszystko przywiozłem z Polski i przelałem na papier". Pokazał przez to, co Polska może dać światu. Podzielił się tym kapitałem duchowym, który nabył w Polsce, w którym wyrósł. Myślę, że to jest pewien temat do refleksji także w kontekście pytań, co dzisiaj Polska może dać Europie?

     Jak wyglądało pierwsze spotkanie Księdza Arcybiskupa już z papieżem Janem Pawłem II?

To było bardzo miłe i proste spotkanie. Z Ojcem Świętym spotkałem się bardzo szybko, bo kiedy tylko przyszedłem do pracy w Sekretariacie Stanu, to często dzwonił ks. prał. Stanisław Dziwisz, prosząc, aby przyjść, bo Ojciec Święty ma nam coś do przekazania. Prócz tego Ojciec Święty zapraszał nas do siebie na posiłki i wtedy były omawiane różne kwestie dotyczące strategii działania. Ojciec Święty był człowiekiem bezpośredniego kontaktu. Nie stwarzał jakiegoś skrępowania ani zbędnego dystansu. Oczywiście mieliśmy dla niego wielki szacunek. Ale życzę, aby w każdej diecezji między kapłanem a biskupem była taka bliskość, jaką stwarzał Jan Paweł II w swoim otoczeniu.

     W tych dniach wchodzi na ekrany film nakręcony na podstawie książki kardynała Stanisława Dziwisza "Świadectwo". Gdyby Ksiądz Arcybiskup miał napisać swoje "świadectwo", to z jakich obrazów by się to składało?

Pierwszym obrazem, jaki najbardziej rzucał mi się w oczy był widok modlącego się Papieża. Byliśmy zapraszani do koncelebry z Ojcem Świętym w jego prywatnej kaplicy. Kiedy tam przychodziłem, zawsze widziałem Jana Pawła II jak klęczał, modlił się, medytował. Widać było jego głębokie zatopienie w Bogu. Obok miał kartki z nazwiskami, czy imionami osób, których intencje przedstawiano mu w listach. Chciał je mieć przy sobie, żeby je objąć modlitwą.

Ojciec Święty z największym spokojem podchodził do swoich zadań. Miał świadomość, że jeżeli Pan Bóg powołuje, to da też i siłę. Wymownym tego przykładem była postawa Jana Pawła II wobec wprowadzenia w Polsce stanu wojennego. Spotkaliśmy wtedy Ojca Świętego i mówiliśmy mu o tym w sposób trochę emocjonalny. Ojciec Święty słuchał ze spokojem i mówił: "Tak, teraz będziemy się modlić i czekać na znak". Ale taka jego postawa nie miała nic wspólnego z filozofią, którą można zaobserwować u niektórych ludzi: jakoś to będzie. Ojciec Święty wszystkie te wydarzenia, zwłaszcza trudne, rozpatrywał w kontekście wiary, ze świadomością, że losami świata kieruje Bóg. Wszystko zamieniał w modlitwę. Pamiętam, że w tamtym czasie każda audiencja środowa kończyła się modlitwą w intencji Polski.

Innym obrazem, który pozostał mi w pamięci były kartki, na których Jan Paweł II pisał. Zamiast numerować strony umieszczał na ich rogach kolejne słowa modlitwy. Na pierwszej: Totus Tuus. Na drugiej: ego sum, itd. Zamieniał przez to pracę w modlitwę. Jan Paweł II bardzo cenił sobie także kontakt z ludźmi. Dlatego na Msze św. i posiłki zawsze zapraszał gości. Tam można się było nauczyć wolności wypowiadania myśli tak normalnie, jak się rozmawia z ojcem w dobrej rodzinie.

Oczywiście Ojciec Święty był człowiekiem, który lubił także pewien czas poświęcać na relaks. Kiedy pracował w archidiecezji krakowskiej, często bywał w Kalwarii Zebrzydowskiej lub w górach. Dlatego zamknięcie w murach watykańskich było dla niego ograniczeniem tej większej swobody, jaką miał wcześniej. Myśmy to wyczuwali i kiedyś spróbowaliśmy zrobić Ojcu Świętemu specjalny "prezent".

Nie jeden raz udało nam się wywieźć go z Watykanu i nikt o tym nie wiedział. Często potem mówił: "To był najpiękniejszy wyjazd, jak nas nikt nie pilnował, kiedy mogłem zobaczyć ludzi, jak normalnie żyją. W posłudze papieskiej rzeczywistość jest ukazywana raczej od strony uroczystej." Później nadaliśmy tym wyjazdom inną formę, włączyliśmy w nie kilka wtajemniczonych osób z żandarmerii watykańskiej i włoskiej. To były piękne chwile, choć dla mnie było to ogromne przeżycie, bo jeździliśmy moim samochodem i ja nim kierowałem, ze świadomością kogo wiozę. Takie to były "młodzieńcze" pomysły, ale Pan Bóg pobłogosławił i były udane.

Ojciec Święty, będąc w górach na nartach, lubił stanąć gdzieś i medytować na łonie natury. To był mistyk. Lubił czasem być sam, aby się skupić. Medytował, patrząc na góry. To go uspokajało, dawało mu jakieś natchnienie do pracy. Nie martwił się tym, że go ktoś rozpozna. To świadczyło o wielkiej wolności wewnętrznej Ojca Świętego, o wielkiej duchowości.

     A jak Ksiądz Arcybiskup pamięta okoliczności posłania Księdza do Polski?

Było to w lipcu 1989 r., kiedy już zostały nawiązane stosunki dyplomatyczne z Polską. Przyjechałem w niedzielę na modlitwę "Anioł Pański" i potem zostałem na obiedzie u Ojca Świętego. Wtedy Ojciec Święty mi powiedział, że chce, abym był Nuncjuszem Apostolskim w Polsce, gdyż po 50 latach nieobecności nuncjusza w Warszawie potrzeba tam kogoś, kto zna i Polskę, i Kurię Rzymską. Było to dla mnie zaskoczeniem, ale powiedziałem: "Fiat voluntas tua".

Ojciec Święty miał swój plan, miał już nawet kazanie napisane na moją konsekrację biskupią. Chciał, aby ona się odbyła w uroczystość Matki Bożej Częstochowskiej 26 sierpnia w kaplicy w Castel Gandolfo, gdzie dawny nuncjusz w Polsce Achilles Ratti polecił uwiecznić pamięć o Cudzie nad Wisłą. Chciał w ten sposób wyrazić wolę kontynuacji ducha Rattiego. Konsekracja odbyła się ostatecznie dopiero 20 października, razem z konsekracją nuncjuszy posyłanych do innych krajów.

     Co było najpoważniejszym wyzwaniem dla pierwszego po wojnie nuncjusza w Polsce?

Podstawową sprawą była reorganizacja struktur administracyjnych Kościoła. Myślę, że gdyby nie papież Polak, na pewno nie byłoby to możliwe. Tak całościowej reorganizacji, która objęła całą Polskę, nie było od tysiąca lat. Druga sprawa dotyczyła wypracowania konkordatu. To szczególnie leżało na sercu Ojcu Świętemu. Wreszcie reaktywacja Ordynariatu Polowego i "Papieskich Dzieł Misyjnych".

Trzeba było również oddzielić to, co jest w gestii Stolicy Apostolskiej od tego, co należy do Konferencji Episkopatu Polski. Dalej, kwestia życia charyzmatycznego w Polsce, które ma swoje prawo zakonne i nie może podlegać hierarchii w sensie jurysdykcyjnym. Owszem, mogła być pewna zależność w okresie realnego socjalizmu, ale w czasach wolności życie charyzmatyczne musiało się spełniać we własnych strukturach, zgodnie z własnymi konstytucjami. No i tak ważna kwestia, jak rozwijanie dobrej współpracy z Konferencją Episkopatu i poszczególnymi biskupami.

     Na początku lat dziewięćdziesiątych Ojciec Święty zdawał się być nie do końca zadowolony z kształtu polskich przemian. Z czego to wynikało?

Ojciec Święty cieszył się tym, że przechodzimy od totalitaryzmu do systemu demokratycznego. Oczywiście to przejście wymagało pewnej wizji. Wydaje się jednak, że ludzie "Solidarności" potrafili zorganizować strajk, który jednak w początkowym zamiarze nie miał prowadzić wprost do zmiany systemu politycznego w Polsce, tylko do utworzenia wolnych związków zawodowych. Dlatego nie można się dziwić, że nie było wtedy wypracowanego w szczegółach programu budowania nowych struktur demokratycznego państwa. To była po części improwizacja wynikająca stąd, że osiągnięto więcej niż było w pierwotnym zamiarze.

Poza tym niepokoiło marginalizowanie Lecha Wałęsy. Jego autorytet i zasługi nie zostały wystarczająco wykorzystane - jak się wydaje - przy tworzeniu nowych struktur państwa. Dało się słyszeć nawet głosy: "Rozprawiliśmy się z komuną, rozprawimy się i z Kościołem". Nie ukrywam, sam byłem zdziwiony tym, jak pewne środowiska, które jeszcze niedawno chwytały się sznurów przy dzwonnicach kościelnych, naraz chciały pokazać, jak sami potrafią zbudować demokratyczne państwo z pominięciem nawet doświadczenia ludzi Kościoła i uwag Ojca Świętego.

Doprowadziło to do wielu nieporozumień i waśni, zwłaszcza w kontekście wyboru prezydenta, czego wymownym znakiem był fenomen niejakiego Stanisława Tymińskiego. To wszystko rodziło pytanie, czy jesteśmy ludźmi sumienia. Dlatego w Skoczowie Ojciec Święty bardzo mocno kładł nacisk w swoich przemówieniach na sprawy sumienia.

     Co zatem się stało, że kiedy w 1999 r. Jan Paweł II pojawił się w polskim parlamencie, powiedział na koniec: "Ale nam się wydarzyło"?

Nie ukrywam, że to ja namawiałem Ojca Świętego na odwiedzenie polskiego parlamentu. Ojciec Święty został tam owacyjnie przyjęty. Widać było jak ten parlament czuł się tym dowartościowany. O to chodziło Papieżowi, by tę strukturę władzy ustawodawczej podnieść na duchu, żeby dać nowy entuzjazm. I kiedy tak przemawiał, w pewnym momencie powiedział: "Ale nam się wydarzyło!" To znaczy: macie u siebie papieża, który przychodzi do takiego demokratycznie wybranego parlamentu.

Tego nie było dotąd w żadnym innym kraju, choć Włosi bardzo się o to starali. Papież stworzył precedens i przyszedł do polskiego parlamentu, aby go uszanować i zainspirować do działań służących człowiekowi, aby w tym parlamencie powstawało prawo służące prawdziwym ludzkim potrzebom i odpowiadające godności każdego człowieka. Później, jak już ten polski precedens zaistniał, Jan Paweł II odwiedził również parlament włoski.

     W Ewangelii czytamy, że "żaden prorok nie jest mile widziany w swojej ojczyźnie". Czy w przypadku Księdza Arcybiskupa to się sprawdziło?

W sytuacji, kiedy ktoś zostaje wysłany do ludzi, którzy go znają, bo byli jego wykładowcami albo kolegami, to zawsze istnieje możliwość, że będą widzieć w nim tylko studenta albo kolegę. Poza tym w Polsce funkcjonuje chyba jakiś kompleks Zachodu; jeśli więc przyjedzie ktoś z zagranicy, obcokrajowiec, choćby nie miał nic do powiedzenia, to Polacy gotowi są przed nim rozwijać dywany. Ja przybyłem tu ze świadomością, że mam zadania, które zlecił mi papież i muszę je wykonać w konkretnej, polskiej rzeczywistości.

     Jak to jest, kiedy się reprezentuje Stolicę Apostolską jako instytucję, a zarazem samego papieża, który darzy człowieka osobistym, wręcz przyjacielskim zaufaniem?

To zaufanie bardzo mnie zobowiązywało. Czułem lęk, aby go nie roztrwonić i nie osłabić. Muszę powiedzieć, że mam pewien niedosyt, ale i spokój sumienia, że zrobiłem to, co było w mojej mocy, aby tę wolę Ojca Świętego wypełnić. 


Tekst pochodzi z Tygodnika
Warszawsko-Praskiego "Idziemy"

12 października 2008