Konieczność budowy Wielkiej Polski wynika między innymi z tego, że dzięki niej będziemy mogli tych spustoszeń uniknąć, a nawet jako naród wyciągnąć z cudzych nieszczęść korzyści dla siebie.

W chwili gdy piszę te słowa, trwają w Holandii masowe protesty rolników, wywołane wprowadzeniem przez tamtejszy rząd programu „terminacji” hodowli zwierząt. Ten program jest jednym z jaskrawych wykwitów liberalnego totalitaryzmu. W imię ogólnikowo sformułowanego, niepopieranego nawet pobieżnymi wyliczeniami, ideologicznego założenia, że likwidacja hodowli bydła posłuży „uratowaniu planety”, rząd morduje całą branżę – farmy mają być przymusowo wykupione i zlikwidowane. Za „terminacyjną” ustawą stoją pieniądze jednego ze wspomnianych już koncernów inwestujących w masę proteinową z robali i grzybni oraz deweloperzy, już ostrzący sobie zęby na farmy, z których rugować się będzie ich prawowitych właścicieli, a opór łamany jest pałowaniem i strzelaniem przez policję. I ponieważ rolnicy to tylko 2 procent społeczeństwa Holandii, nie mam wielkich złudzeń, że ostatecznie zostaną spacyfikowani, wsadzeni do więzień i wywłaszczeni – tak jak parę miesięcy temu złamano przemocą opór kanadyjskich właścicieli ciężarówek. Nie dlatego oczywiście, że to naprawdę jakkolwiek wpłynie na „planetę”, i nawet nie dlatego, że ktoś się chce obłowić zrabowanym im majątkiem. Przede wszystkim dlatego, że rodzący się liberalny zamordyzm organicznie nie znosi resztek klasy średniej, drobnych, niezależnych od rządów i korporacji przedsiębiorców, którzy sami są właścicielami swoich warsztatów pracy. Ustalono przecież w Davos – powtórzę raz jeszcze, wystarczy śledzić strony internetowe Forum Ekonomicznego, nie są to żadne tajemnice, choć też główne media jakoś tematów tam poruszanych nie nagłaśniają – że plebs ma nie mieć niczego, ma żyć w mieszkaniach wynajętych od korporacji, jeździć toczydełkami wynajmowanymi od korporacji i żyć na kredyt, udzielony mu w walucie tracącej ważność lub zmieniającej wartość (niektóre banki już to robią pod pozorem premiowania produktów „bez śladu węglowego”) wedle zachcianek kredytodawcy.

Holenderscy rolnicy nie są pierwszymi ofiarami tych ideologicznych rojeń i na pewno nie ostatnimi. Nie oni jedni będą szukali miejsca, gdzie można uciec przed oszalałym zamordyzmem wprowadzanym przez biznesmenów, polityków i aktywistów kolejnej nowej wiary. I tak jak w wiekach XIV i XV hanzeatyccy kupcy woleli cieszyć się wolnością i niskimi podatkami jako poddani króla polskiego, niż pozostawać w swoich krajach, tak wszyscy ludzie przedsiębiorczy i ceniący swą wolność powinni w nadchodzących latach wybierać jako swoją nową ojczyznę Polskę.

Aby tak się stało, Polska musi zdecydowanie odrzucić tych, którzy w tej chwili odwracania się przez Zachód od wolności sączą jej w duszę tę samą truciznę, co wszyscy prominenci polskiej podległości, od Potockiego i Branickiego przez Zajączka po Jaruzelskiego. Truciznę „konieczności dziejowej”. Musimy być częścią Zachodu, a skoro Zachód jest taki, jaki jest – musimy spuścić z oczekiwań. Jeśli na Zachodzie nie ma już wolności, nie ma już samostanowienia narodów, to widocznie wolność i niepodległość nie są

w dzisiejszym świecie możliwe. Rzecz jasna, najchętniej z wolności rezygnują ci, którzy czerpią ze swej kolaboracji konkretne zyski. Tak wiele się zmieniło, a nic się nie zmieniło – tyle że za moich czasów renegaci rozwodzili się o nienaruszalności ładu jałtańskiego, a nie o korzyściach z bycia „nogą słonia”.

Nie. Nie dlatego staraliśmy się w latach obowiązywania ustaleń Jałty o to, by wrócić do Zachodu, żeby być tam dla samego bycia. Chcieliśmy tam być po to właśnie, żeby odzyskać wolność i niepodległość. Jeśli Zachód przechodzi teraz tak daleko idące zmiany, że staje się zagrożeniem dla naszej wolności i niepodległości, to staje się dla naszej wolności i niepodległości zagrożeniem i trzeba mu się przeciwstawić. To naprawdę proste i oczywiste jak przysłowiowa konstrukcja cepa.

Przez wiele powojennych dziesięcioleci, właściwie do dzisiaj, sowiecka agentura wpływu w zachodnich mediach, na salonach i uniwersytetach wywijała dialektycznym młotem: skoro Związek Radziecki pokonał Hitlera, a Hitler był niekwestionowanym złem, to Związek Radziecki musi być dobry. Szerzej: skoro komunizm pokonał faszyzm, to nie wolno krytykować komunizmu, bo kto krytykuje komunizm, ten jest faszystą. Wydawało się, że – z oczywistych powodów – przynajmniej my tu, w Polsce, byliśmy na tę demagogię uodpornieni. Tymczasem dzisiejsi „podległościowcy”, sprawujący rząd dusz nad klasą pośrednią, konstruują swoją propagandę dokładnie według tego samego wzorca. Skoro Putin wypowiedział wojnę Zachodowi, a nawet próbuje przeciwko Zachodowi zmontować szeroką koalicję zamordyzmów, od Chin przez Indie i kraje arabskie po południowoamerykańskie, to zapędów zachodniego liberalnego zamordyzmu nie wolno krytykować i nie wolno krytykować niczego, co się z Zachodem dzieje, bo kto tak robi, ten agent Putina i w jego interesie rozbija jedność Zachodu w walce z imperializmami.

Nie i nie. Po pierwsze, nie ma żadnej jedności. Ameryka, jak już to zostało opisane, chce z Putinem walczyć, ale Niemcy i Francja nie chcą. Są do tego przymuszane, a mogą być przymuszane tylko dlatego, że nie udało im się jeszcze dopiąć projektu federacyjnego. Łatwo sobie wyobrazić, jaka byłaby postawa Europy wobec wojny na Ukrainie, gdyby już w tej chwili Europą mogli rządzić jak swoim folwarkiem kanclerz Scholz z prezydentem Macronem, pozbawiwszy nas „wreszcie” – jak to już w trakcie wojny otwarcie zapowiedział Scholz – „możliwości egoistycznego blokowania decyzji europejskich”. Żeby w tym kontekście wmawiać ludziom, że Putinowi „pogłębiona integracja” Europy jest nie na rękę i że działa na rzecz Putina ten, kto przeciwstawia się federalizacji, trzeba być albo skończonym idiotą, albo cynicznym kłamcą.

Po drugie, rodzimi, zachodni wrogowie wolności są takimi samymi jej wrogami jak Putin. Jeśli ten ostatni mimo widocznej na Ukrainie militarnej słabości rozszerza konflikt, sięgając przeciwko Ameryce i Europie po broń głodu i migracji, to może to zrobić tylko dlatego, że doskonale zna stopień rozkładu Zachodu i spustoszeń dokonanych przez wokeness oraz korporacyjnych magnatów. Jako oficer KGB wie o tym więcej niż większość zachodnich liderów, bo przecież, co opisano już wielokrotnie, to właśnie

sowiecka agentura stała w ogromnym stopniu za zarażeniem zachodnich elit „teoriami roszczeniowymi” (określenie Jamesa Lindsaya i Helen Pluckrose), z których wyrosły krytyczna teoria rasowa, gender, transgender, ideologia LGBT i cała reszta „przebudzenia”.

Bardzo możliwe oczywiście, że KGB skłonny był swoje własne sukcesy przeceniać i Putin, przyjmując optykę swej macierzystej firmy, się przeliczy. Wszystko jest możliwe, nawet coś dobrego – nie należy wykluczać, że ciosy zadane przez Putina przebudzą Zachód we właściwym sensie tego słowa, że Ameryka i Wielka Brytania otrząsną się z wokenessu, a Europa z berlińskich i brukselskich suprematystów, i wrócą do wartości, którym zawdzięczały cywilizacyjny sukces. Byłoby to wielce pożądane i zarazem stanowiłoby śmiertelny cios dla imperializmu rosyjskiego, przybliżając perspektywę (dziś szalenie daleką, ale nie należy o niej zapominać) rosyjskiego „procesu norymberskiego” i wejścia tego narodu na drogę pozytywnych zmian. Polska, która będzie się konsekwentnie przeciwstawiać drążącemu Zachód złu, będzie działać nie na rzecz Putina, ale przeciwko niemu, nie na rzecz osłabienia Zachodu, lecz na rzecz jego wzmocnienia.

Nie jest to oczywiście argument rozstrzygający, dlaczego Polska tak właśnie robić powinna. Argumentem rozstrzygającym jest, że w ten sposób będzie działać na własną rzecz. Być może Zachód zawróci z równi pochyłej, być może stoczy się w upadek, jak wiele już wielkich cywilizacji i imperiów w dziejach. Polska nie może się na to oglądać. Polska musi robić to, od czego Zachód w ostatnich dekadach odszedł, a co dało mu wielkość – i co zresztą dało kiedyś, dawno temu, wielkość samej Polsce. Musi być tym, czym były kiedyś i czym powinny być znowu Stany Zjednoczone – krajem, gdzie każdy, kto szuka wolności, będzie mógł ją znaleźć. Bo cała historia dowodzi, że tylko wolność, gwarantowana przez republikański system polityczny i niestrollowane prawa obywatelskie, sprawdza się na dłuższą metę, wydobywając z ludzi całą ich pracowitość, przedsiębiorczość i zmyślność i obracając ją na pożytek wspólny.

Gdybym w tej chwili, zamiast stukać w klawiaturę, rządził Polską, natychmiast kazałbym uruchomić kampanię zachęcającą pałowanych Holendrów do kupowania ziemi w Polsce i przenoszenia tutaj swoich gospodarstw. Jeśli ktoś z Państwa odwiedzał kiedyś Żuławy Wiślane i widział melioracyjne cuda pobudowane tam przez przygarniętych przez Rzeczpospolitą Narodów „olędrów”, mennonitów uciekających przed religijnymi prześladowaniami w swojej ojczyźnie, wie, co mam na myśli.

Naturalnie, gdybym to ja rządził Polską, zadbałbym najpierw o zaprowadzenie w niej takich porządków, które by powtórzenie historii mennonitów umożliwiały. Jakich, temu poświęcony będzie kolejny rozdział. Zanim do niego przejdziemy, podsumujmy problem, jak stojące przed Polską wyzwanie wieloetniczności przekształcić w szansę i wygrać.

Świat jest pełen i będzie jeszcze bardziej pełen ludzi próbujących na stałe zmienić miejsce swego pobytu. Niektórzy z nich będą chcieli, by tym nowym miejscem pobytu stała się Polska. Tych z nich, którzy należą do rodzaju migrantów roszczeniowych, traktujących nas jako kraj podbijany, trzeba od naszych granic odpędzić, a przede wszystkim – w żaden sposób nie zachęcać. Żadnych „benefitów” ani zasiłków, żadnych specjalnych kredytów na zagospodarowanie się (z wyjątkiem szczególnych sytuacji, na przykład prawdziwych uchodźców). Przeciwnie: surowe, skuteczne prawo i silny aparat policji i sądów, umożliwiający natychmiastowe ukaranie bądź wyrzucenie z kraju delikwenta, który chciałby tu wprowadzać jakieś porządki sprzeczne z polską tradycją, wartościami i obyczajami.

Tym natomiast, którzy chcą „przyjąć dziedzictwo duchowe polskiego narodu” i przyczyniać się do rozwoju swojej nowej ojczyzny, którzy szukają szansy na dorobienie się i życie w bezpieczeństwie, a w zamian gotowi są przyjąć obowiązki wynikające z polskiego obywatelstwa, stać się „Polakiem ochotniczym”, jak napisał o sobie jeden z najpiękniejszych umysłów zamordowanej przez niemiecko-rosyjską zmowę Polski międzywojennej Marian Hemar – należy oferować to samo, co Polakom z dziada pradziada: wolność i równość. Oczywiście, prawdziwą wolność i równość, nie ich strollowane wersje w rodzaju wolności polegającej na prawie do pozbawiania wolności innych czy równości polegającej na nadawaniu „wyrównujących” przywilejów grupom i jednostkom uznanym arbitralnie za upośledzone bądź roszczącym sobie prawo do takiego statusu. Uważny czytelnik już to wyczytał wcześniej, ale powtórzę, żeby podkreślić wagę tej zasady: państwo narodowe może gościć u siebie wiele etnosów bez szkody dla swej spoistości, ale tylko tak długo, jak długo nikogo, ani większości, ani mniejszości, nie próbuje uprzywilejować. Każda taka próba to wejście na równię pochyłą, wiodącą ku losowi byłej federacji jugosłowiańskiej.

Mówimy o wolności osobistej i gospodarczej, wolności realizowania swych marzeń i dysponowania owocami swojej pracy, i równości wobec wyznaczającego granice tej wolności prawa.

Nie ma więc znaczenia, skąd i dlaczego ktoś przyjechał, czy ucieka przed afrykańską biedą, czy przed europejskim albo amerykańskim terrorem wokenessu, czy może po prostu widzi właśnie w Polsce szansę dorobienia się fortuny i ma na to pomysł – Polska powinna każdemu taką szansę dać.

Żeby Polska mogła ją dać, musi się stać Wielką Polską. A jeśli Polacy nie będą tej wielkości chcieli – to i tak zostaną do niej zmuszeni przez swoich wrogów, kwestia tylko, ile nieszczęść będzie musiało na nich spaść, zanim to zrozumieją i wezmą się do roboty. Mam nadzieję, że nastąpi to szybko. Bo w sumie przebudowa „państwa z dykty” w państwo, które nazywam tu „wielkim”, jak każde trudne zadanie, będzie proste, jeśli uświadomimy sobie, na czym polega istota sprawy.

 

Fragment książki „Wielka Polska” autorstwa Rafała Ziemkiewicza

Publikacja za zgodą wydawnictwa Fabryka Słów