Na występ sympatycznej włoskiej zakonnicy jako pierwszy zwrócił uwagę bodaj portal Deon.pl. „Ta zakonnica po prostu zmiażdżyła system. Myślisz, że to przesada? Albo jakiś tani chwyt marketingowy, który ma cię skłonić do kliknięcia na ten materiał? OK. Możesz tak myśleć dalej i tego nie oglądać, ale ominie cię coś naprawdę niesamowitego” - zachwycał się Piotr Żyłka. W podobnym tonie informację z nagraniem występu siostry zamieścił także Gosc.pl. W sondzie katolickiego tygodnika blisko 74 proc. czytelników skomentowałoby jej występ jednym słowem: „Super!”. Polscy użytkownicy Facebooka od rana masowo rozsyłają sobie link z występem zakonnicy.

S. Cristina Scuccia jest urszulanką Świętej Rodziny. Pochodzi z Sycylii, ale obecnie mieszka w Mediolanie. Tym, co tak zachwyciło internatów, jest jej występ w programie Voice of Italy. Fakt, mina jurorów, którzy dowiadują się, kto tak fenomenalnie wykonał piosenkę Alicii Keys jest bezcenna.

Ale malkontentów nie brakuje. Przeglądam z przymrużeniem oka facebookowe dyskusje, gdzie siostrzyczka już została niemal odsądzona od czci i wiary. „Bo tak się nie godzi!”, „bo o czym to świadczy?”, „bo to wcale nie śmieszne...”, „bo tak żartować to można sobie we własnym, zaufanym gronie...” i w końcu argument najmocniejszy - „bo przecież to beznadziejny, nic nie znaczący wygłup, który nie ma nic wspólnego z ewangelizacją”.

Hm... a czy ktoś mówił, że siostra poszła do muzycznego show, żeby nawracać i ewangelizować? Nie znam jej, nie wiem, jakie miała motywy, ale jedno jest pewne – zakonnica pokazała, że chrześcijanin to nie jest smutas, który łazi z nosem spuszczonym na kwintę, który bierze do siebie wszystko śmiertelnie poważnie i absolutnie nie ma żadnego dystansu. Mało tego! Pokazała, że siostry zakonne, które ogólnie rzecz biorąc, nie mają zbyt dobrego PR'u wśród młodzieży, też umieją się bawić, śmiać z siebie, a co więcej – mają wiele talentów i potrafią je z pasją realizować, aż chciałoby się dodać, ku chwale Bożej!

Ale nie – trzeba się doszukiwać drugiego dna, trzeba skrytykować, bo przecież niektórzy nie byliby sobą... Mnie specjalnie s. Scuccia nie powaliła na kolana. Występ jak występ, choć oczywiście całkiem udany pod względem wokalnym. Jednak optymizm i radość, jaka z niej bije, taka typowo chrześcijańska, jest po prostu fenomenalna. I jeśli to wywołało uśmiech na twarzy choć u jednego człowieka (u mnie wywołało!), to chyba naprawdę było warto. W końcu, Jan Paweł II też publicznie śpiewał, no może nie Alicię Keys, tylko góralską przyśpiewkę, ale jednak. I wielu też się to nie podobało. Bo majestat papieża, bo to, bo tamto...

Z podobną krytyką spotkały się zresztą również występy zakonników na przykład na Jarmarku św. Dominika w Warszawie. Tradycją jest, że co roku bracia nowicjusze przygotowują jakiś muzyczno-taneczny występ. Pisaliśmy na Fronda.pl o brawurowym wykonaniu „Ona tańczy dla mnie” czy innym razem „Bad Romance”. Także franciszkanie sięgnęli po taneczny chwyt – na YouTube można znaleźć filmik, jak podskakują w rytmie „Waka Waka” Shakiry.

Krytycy takich praktyk walą w zakonników jak w czambuł, ale... mam wrażenie, że nie dostrzegają pewnego kontekstu sytuacyjnego. Przecież takie, powiedzmy „lajtowe formy” bycia mają zwykle miejsce na spotkaniach dla młodzieży, która nie jest najłatwiejszą „grupą docelową” dla kościelnych ewangelizatorów. Młodzież trzeba znać, trzeba wiedzieć, jakim językiem mówi, czym się interesuje – i w taki właśnie sposób do nich trafiać. Co więcej, mało kto pamięta o takiej prostej prawdzie, że jednak Polacy różnią się od Włochów czy Argentyńczyków pod względem choćby temperamentu...

Nie mam najmniejszych wątpliwości, że takich „wystąpień” nie ma co nazywać ewangelizacją, bo to byłoby kompletnie pomieszanie pojęć. Ale jeśli nosi to znamiona pewnego wstępu do ewangelizacji, nawiązania kontaktu z drugim człowiekiem, a nawet zafascynowania go pewną radością, która powinna być w sercu chrześcijanina, to dlaczego nie?

Prym w stosowaniu takich zabiegów wiedzie Franciszek, publikując co raz to nowe „słit focie”, czym wprawia w konsternację i trwogę niejednego tradsa. Ba, w ślad za nim poszli nawet polscy biskupi, którzy po medialnych warsztatach także wrzucili parę „zdjątek z rąsi” na Facebooka. I co? Stała się tragedia? Ktoś przez to odszedł z Kościoła? Ktoś poczuł się zgorszony? O, na to ostatnie pytanie na pewno wielu zniesmaczonych odpowie twierdząco. Bo co ci biskupi robią? Bo na co? Po co? Co do taje? Pusty gest. Ano, skoro taki pusty, to po co się aż tak nim przejmować? Po co natrząsać? Jeśli się komuś nie podoba, to nie ma co umartwiać się śledzeniem tweetów jednego czy drugiego biskupa. Jeśli natomiast paru licealistów zobaczy, że wbrew lansowanym przez media obrazom hierarchów-pasibrzuchów, którzy tylko kryją pedofilię i liczą kościelną mamonę, są w polskim Episkopacie także uśmiechnięci, ludzcy, serdeczni pasterze, to czy gra nie jest warta świeczki? Czy naprawdę nie jesteśmy już w stanie dostrzegać pozytywów nawet w drobnych sprawach?

Marta Brzezińska-Waleszczyk