Portal Fronda.pl: Wraca znowu sprawa referendum. Prawo i Sprawiedliwość przekonuje, że można je poszerzyć o kolejne pytania. Tylko po co? Referendum i tak będzie miało małą frekwencję, a dodatkowo jego wynik nie ma żadnego wpływu na to, co zrobią rządzący. Naprawdę warto mnożyć koszty i trud i referendum rozszerzać?

Jarosław Zieliński, PiS: Referendum – trzeba o tym pamiętać –pomyślane było jako element kampanii wyborczej prezydenta Bronisława Komorowskiego. Kampania się skończyła, Komorowski wybory przegrał, referendum straciło jakikolwiek sens i w gruncie rzeczy powinno zostać anulowane. Byłoby to najlepszym, co mogłoby stać się w tej sprawie. Tak zapewne jednak nie będzie: procedury odwołania są bardzo trudne. Samo w sobie referendum nie ma jednak większego sensu. Jest zbędnym narażeniem nas wszystkich jako podatników na wydatki. Nie przyniesie niczego dobrego, a będzie sporo kosztować.

Warto się nim więc jeszcze w ogóle zajmować?

 Jeżeli referendum musi się teraz odbyć, to warto byłoby zadać w nim ważne z punktu widzenia całego społeczeństwa pytania, tak, by miało jakikolwiek sens. Dlatego proponujemy jako Prawo i Sprawiedliwość takie rozwiązanie. Pytania ustalone przez Komorowskiego nie uzasadniają przeprowadzenia referendum. Są, po pierwsze, banalne i oczywiste,  jak choćby to o interpretacji przepisów podatkowych na korzyść obywatela – tak być przecież powinno i by tak było, niepotrzebne jest referendum. Z kolei gdyby na dwa kolejne pytania udzielono odpowiedzi pozytywnej i zgodnie z tym wprowadzono postulowane rozwiązania w życie, to stałoby się to źródłem bardzo poważnych problemów. Zniesienie finansowania partii z budżetu byłoby bardzo niedobre, oznaczałoby bowiem powrót do złych praktyk z lat 90., a mianowicie do intensyfikacji powiązań  światów biznesu i polityki. Dziś byłoby to jeszcze gorsze: biznes po prostu kupowałby decyzje, ustawy i polityków. Do tego właśnie sprowadzałaby się taka zmiana.

Podobnie jest, gdy idzie o jednomandatowe okręgi wyborcze. Taka zmiana niczego nie rozwiązuje. Pytanie o JOW jest chwytem zastosowanym przez prezydenta Bronisława Komorowskiego, który chciał przypodobać się w wyborach prezydenckich elektoratowi Pawła Kukiza. JOW same w sobie byłyby jednak niezwykle ryzykowne. Oznaczałyby bardzo mocne zabetonowanie obecnego podziału wpływów, ale także – co jest jeszcze poważniejsze – spowodowałoby, że w jednej części Polski byliby senatorowie i posłowie jednej partii politycznej, a w drugiej – kolejnej. Nie wiem, w jakich proporcjach, ale jedno jest pewne: demokracja byłaby wówczas bardzo utrudniona, bo nie byłoby w ogóle debaty publicznej. Pomijam już to, że około 20 proc. wyborców nie miałoby w ogóle swoich przedstawicieli, bo w jednomandatowych okręgach by przegrali, a więc  ich głosy byłyby zmarnowane. Są to oczywiste oczywistości – wszyscy o nich wiemy. Podkreślam to, by uargumentować tezę, o której mówiłem: że referendum w obecnym kształcie nie ma sensu, ale skoro zostało już zarządzone, to należy je zracjonalizować dodając ważne pytania zaproponowane przez Prawo i Sprawiedliwość. Oczywiście, byłoby najlepiej, gdyby referendum w ogóle się nie odbyło: ale jeśli już, to powinno mieć o wiele poważniejszy charakter.

Tak, zauważa pan minister, że Komorowski chciał wyjść naprzeciw elektoratowi Kukiza. Ale gdzie jest teraz ten elektorat? Sondaże dają Kukizowi zaledwie po kilka procent, najwyżej 10. Co się stało?

Wyborcy myślą racjonalnie. W kampanii prezydenckiej wielu ludzi uległo pewnemu urokowi Pawła Kukiza, nowości, którą ze sobą niósł. Były to wybory personalne. Część wyborców przyjęła też pewnie, bez czasu na głębszą analizę, tezę, według której JOW miałyby być nową jakością. Dzisiaj, po wielu dyskusjach, które się odbyły, po podjętej przez wielu refleksji, jest jasne, że nie jest to żadna „nowa jakość”, że JOW nie niosą ze sobą żadnego głębokiego rozwiązania. Tryb wyboru posłów sam w sobie nie zmieni niczego. Problemy rozwiązuje się inaczej, niż sprowadzając wszystko do jednego tematu, do sposobu wybierania posłów. Dzisiaj już większa część dawnych wyborców Kukiza to rozumie, oderwana od emocji kampanii prezydenckiej. Sądzę, że to jeden z głównych powodów spadku poparcia dla Pawła Kukiza.

By zostać jeszcze przy prezydencie, czy może lepiej prezydentach… Platforma zarzuca Prawu i Sprawiedliwości, że Andrzej Duda będzie prezydentem partyjnym, że Polsce grozi monowładza jednego ugrupowania. A czy nie było tak właśnie przez ostatnie pięć lat, czy Komorowski nie był partyjnym prezydentem?

Bronisław Komorowski był, oczywiście, prezydentem partyjnym. Podpisywał grzecznie wszystkie ustawy, które rząd mu przedstawiał. Chciał być prezydentem nie tylko Platformy Obywatelskiej, ale, jeśli nawet już nie wszystkich Polaków, to chociaż szerszej grupy społeczeństwa niż tylko wyborców PO. Nie potrafił tego zrobić. Był w istocie notariuszem Platformy. A miał tymczasem wiele uzasadnionych powodów, by wyjść poza to swoje partyjne przywiązanie. Były przecież wielkie społeczne inicjatywy w ważnych sprawach, mające prowadzić do ważkich zmian ustawowych, były miliony podpisów. Prezydent Komorowski nawet nie spotkał się z ludźmi, którzy stali za tymi inicjatywami. Był to rzeczywiście prezydent jednej partii i myślę, że przez to właśnie przegrał wybory prezydenckie. Po ośmiu latach fatalnych rządów jego partia zaczęła iść w sondażach w dół, a Komorowski tracił wraz z nią. Komorowski nie był zresztą żadną osobowością, nie był liderem. Liderem był Donald Tusk. Komorowski był silny tylko poparciem Platformy Obywatelskiej. Gdy ona straciła, on przegrał wybory – to obraz bezpośredniego związku losów partyjnego prezydenta z jego partią.

A czy uzasadnione jest straszenie, że po zwycięstwie PiS zapanuje jakaś monowładza w związku z prezydenturą Dudy? Czy jest rozsądne w ogóle podnosić tę kwestię, oczekiwać, by prezydent wystawiony w wyborach przez PiS stał się nagle swojej macierzystej partii niechętny czy obojętny?

Prezydent Andrzej Duda już zaczął realizować swoją prezydenturę jako prezydenturę otwartą. Jego podróże po Polsce, rozpoczęte zaraz po zaprzysiężeniu, świadczą o tym, że nie zamknie się on w pałacu prezydenckim i nie będzie oczekiwał na to, co rząd czy PiS mu zaproponuje. Mając swoje przekonania i swój program ruszył w Polskę, rozmawia z ludźmi, słucha ich, konsultuje swoje koncepcje i pomysły. W tym, co głosi po wyborach, konsekwentny jest względem swoich postulatów z kampanii wyborczej. Zrealizuje inicjatywy ustawodawcze, które zapowiadał w kampanii – dotyczące choćby wieku emerytalnego czy kwoty wolnej od podatku. Potrzebna jest tylko większość parlamentarna, która uchwali to w Sejmie. Nie stanie się to w tej kadencji, ale, mam nadzieję, stanie się w kadencji następnej.

Nie sądzę, by był jakikolwiek powód, nawet przy daleko idącej złej woli, by zarzucić panu prezydentowi Andrzejowi Dudzie to, że ma rzekomo jakoś zawężone spojrzenie, uwarunkowane wyłącznie interesem partii politycznej, która wysunęła go w wyborach prezydenckich. To, że w zdecydowanej większości spraw ważnych dla Polski zgadza się z programem Prawa i Sprawiedliwości, jest oczywiste: gdyby było inaczej, to nie sądzę, by możliwa była taka sytuacja, by obecny pan prezydent został wysunięty przez PiS jako kandydat. Został wysunięty, bo prezentował te poglądy, które od lat głosi bardzo konsekwentnie PiS . Pan prezydent będzie je realizował w perspektywie kompetencyjnej swojego urzędu, nie rządu, nie partii, tylko najwyższego urzędu w państwie, prezydenta Rzeczpospolitej. Będzie na pewno wsłuchiwał się w głos wszystkich grup społecznych, wszystkich Polaków, wszystkich istotnych środowisk. Jeżeli będą jakieś istotne kontrowersje wokół ważnych problemów, to będzie szukał rozwiązania po wszystkich stronach, będzie wyrabiał sobie taki pogląd, który będzie poglądem łączącym różne spojrzenia i różne oczekiwania. Oczywiście, prezydent Duda nie przestanie być sobą. Nie przestanie służyć tym wartościom, z których wyrasta i z których wyrasta całe PiS. Wartościom, które reprezentował w kampanii wyborczej i na których chce oprzeć się także teraz, o czym mówił wyraźnie w sowim orędziu wygłoszonym w Sejmie.