Nie wiem, czy po ujawnieniu zawartości tzw. „szaf Kiszczaka”, TW „Bolka” należy obedrzeć ze skóry, wsadzić do wiklinowej klatki i obwozić po wszystkich powiatach, jako zdrajcę i łajdaka najgorszego autoramentu. Zwłaszcza, że agenturalna przeszłość Lecha Wałęsy od dawna była tajemnicą poliszynela, przynajmniej na Wybrzeżu, gdzie w grudniu 1970 roku funkcjonariusze Służby Bezpieczeństwa zarejestrowali go, jako swojego tajnego współpracownika - pisze na portalu sdp.pl Krzysztof Maria Załuski. 

O tym, że TW „Bolek” to Wałęsa, wiedzieli wszyscy peerelowscy dysydenci - ostatnio przyznali się do tego nawet jego najbardziej zagorzali obrońcy: Henryk Wujec i Zbigniew Bujak. Wcześniej, publicznie wspominać o tym mieli odwagę tylko nieliczni. Groziły za to bowiem szykany: ciągnące się latami rozprawy sądowe,  fundowane przez domniemanego kapusia, inwigilacja służb i ogólna anatema. Dlatego mam poważne wątpliwości, czy całkowity demontaż mitu Lecha Wałęsy cokolwiek zmieni, czy w jakikolwiek sposób wpłynie na wyborne samopoczucie zarówno legendy „Solidarności”, jak i jego wyznawców. Przypuszczam nawet, że wiara byłego prezydenta RP w swoją wyjątkowość, pozostanie niezmącona - bo to taki rodzaj człowieka, który nawet złapany za ramię, będzie powtarzał, że to nie jego ręka.

Myślę, że większość Polaków usatysfakcjonowałoby szczere przyznanie się Wałęsy do współpracy z bezpieką - bo w końcu to już tylko historia: niby żywa, przygnębiająca, burząca ostatecznie legendę niepokalanego poczęcia III RP, lecz jednak wyłącznie historia… Ale są przecież i tacy, którym ze strony TW „Bolka” należą się przeprosiny, choćby pośmiertne.

Jednym, z takich zapomnianych już nieco bohaterów, jest Kazimierz Szołoch - legendarny przywódca strajku w Stoczni Gdańskiej im. Lenina w Grudniu 1970, działacz Wolnych Związków Zawodowych Wybrzeża, Ruchu Obrony Praw Człowieka i Obywatela, współpracownik KSS „KOR” i KPN, członek NSZZ „Solidarność”, w roku 2007 odznaczony przez prezydenta RP Lecha Kaczyńskiego  Krzyżem Oficerskim Orderu Odrodzenia Polski… To właśnie Kazik - bo tak zwracali się do niego znajomi i przyjaciele - podobnie jak Joanna i Andrzej Gwiazdowie, Anna Walentynowicz i Krzysztof Wyszkowski, miał odwagę mówić publicznie, że Lech Wałęsa był agentem bezpieki, że donosił na kolegów ze stoczni i brał za to pieniądze. Zapłacił za to utratą pracy, społecznym wykluczeniem, chorobą zawodową i wreszcie przedwczesną śmiercią… Kilka dni przed nią Kazimierz Szołoch przebaczył Wałęsie. Były prezydent nie przyjął jednak tego chrześcijańskiego gestu. Nie tylko nie przyszedł na pogrzeb dawnego kolegi, lecz nazwał go na swoim blogu tchórzem i kłamcą.

Kazimierz Szołoch, podobnie jak Anna Walentynowicz, nie doczekał publicznego napiętnowania swojego prześladowcy. Zmarł 10 marca 2009 r. po długiej i ciężkiej chorobie. Za kilka tygodni minie siódma rocznica jego śmierci. Myślę, że z tej okazji, zamiast pastwić się nad TW „Bolkiem”, warto przywoływać postaci prawdziwych bohaterów Grudnia ‘70 i Sierpnia ’80, wspomnieć ludzi niezłomnych, którzy wybrali uczciwość, za co elity III RP skazały ich na zapomnienie.

* * *

Poniższy tekst powstał w oparciu o rozmowę, którą odbyłem z Kazimierzem Szołochem w połowie lat 90. ubiegłego wieku. Po raz pierwszy publikacja ta ukazała się wiosną 1996 roku w wydawanym w Niemczech polonijnym kwartalniku „Bundesstraße 1”. Prezentowana wersja - skorygowana o nieznane wówczas wątki - wydrukowana została w grudniu 2013 r. w sopockim miesięczniku „Riviera”. Poprawiając tekst, korzystałem m.in. z informacji zawartych w książce Sławomira Cenckiewicza „Wałęsa, człowiek z teczki” oraz z uwag przekazanych mi przez Krzysztofa Wyszkowskiego. Postanowiłem także zrezygnować z pseudonimu Rita Rheinauer, którym podpisany był pierwodruk tekstu i sygnować go własnym nazwiskiem. 

Pięć minut chwały

Krzysztof M. Załuski

Prawdopodobnie każdemu człowiekowi los daje pięć minut, tę chwilę która decyduje o jego przyszłości na wiele lat, często o całym życiu, która przynosi deszcz zaszczytów lub pozostawia uczucie niespełnionej szansy. W ciągu tych „pięciu minut” mobilizacja całego organizmu osiąga niespotykane na co dzień natężenie, człowiek przerasta samego siebie, dokonuje czynów na jakie nie poważyłby się w normalnych okolicznościach. Bodźcem wyzwalającym nadludzkie siły może być strach, nienawiść, miłość, także zajadły upór w dążeniu do wytyczonego sobie celu. Dla Kazimierza Szołocha chwila ta nadeszła w grudniu 1970 roku. Lech Wałęsa przeżył ją w dziesięć lat później, w sierpniu 1980 roku. Obie daty łączą się z wypadkami zapoczątkowanymi w Stoczni Gdańskiej, noszącej wówczas imię Lenina.

W roku 1970 Kazimierz Szołoch miał 38 lat, był żonaty, miał troje dzieci (wkrótce miała się urodzić czwarta córka), jednorodzinny dom wybudowany własnymi rękami w jednej z dzielnic Gdańska, oraz predyspozycje na przywódcę robotniczego buntu.

Ogromnego wzrostu i siły (podczas odbywania zasadniczej służby wojskowej został wicemistrzem bokserskim LWP w wadze ciężkiej), obdarzony tubalnym głosem, pewnością siebie, nie mógł pozostać niezauważonym w sytuacjach ekstremalnych. Był spawaczem, jednym z lepszych w stoczni, co nie uchroniło go przed zwolnieniem z racy z powodu prawicowych poglądów, których nigdy nie ukrywał - kierownictwo zakładu uznało, że wywiera destrukcyjny wpływ na stoczniową młodzież. Ze Stoczni Gdańskiej przeszedł do Przedsiębiorstwa Urządzeń Chłodniczych „Klimor” i powrócił do macierzystego zakładu, aby wraz ze swą brygadą montować na statkach urządzenia klimatyzacyjne.

W tym czasie 27-letni Lech Wałęsa stawiał pierwsze kroki w stoczni, wykonując proste prace elektryczne.

Zakłamany obraz 

14 grudnia 1970 roku, od rana, nikt w „Leninie” nie pracował. Ogłoszona dwa dni wcześniej – drastyczna, jak na tamte czasy – podwyżka cen artykułów pierwszej potrzeby, wzburzyła stoczniowców. Na wydziałach liczono ile, po nowych cenach można będzie kupić kiełbasy i kaszanki, ale „krótka kołdra” ani rusz nie mogła przykryć robotniczych aspiracji. Dyskusje ze stanowisk pracy przeniosły się na plac przed budynkiem dyrekcji, rosło podniecenie, nie wiadomo kto pierwszy dał hasło marszu na Komitet Wojewódzki PZPR. Rozpoczynał się ciąg wydarzeń, któremu historia nadała imię Grudnia ‘70.

W wyniku kilkudniowych, zaciekłych walk, w które władza komunistyczna zaangażowała potężne siły milicji, oraz dwie dywizje pancerne wojska, w Gdańsku, Gdyni, Szczecinie i Elblągu zginęły dziesiątki ludzi, co najmniej półtora tysiąca zostało rannych. Dokładna liczba zabitych wciąż pozostaje nieznana – mimo upływu lat, władze III RP nadal nic nie robią, aby uściślić dane zamieszczone w „Obrazie wydarzeń”, opublikowanym w „Głosie Wybrzeża” (nr. 306 /7194 z dn. 28.12.1970 r.).

Wypadki grudniowe doprowadziły do upadku skostniałej dyktatury Władysława Gomułki i desygnowania na I sekretarza PZPR Edwarda Gierka, który na początku swoich rządów zapowiedział, że nigdy nie wyda rozkazu strzelania do robotników i… o dziwo danego słowa dotrzymał. Dzięki częściowemu otwarciu Polski na Zachód możliwym stało się powstanie opozycji demokratycznej, a w dalszej kolejności NSZZ „Solidarność” i – paradoksalnie – obalenie „dobrotliwego” dyktatora.

W tym kontekście można mówić o wpływie robotniczego buntu 1970 roku na późniejszą transformację ustrojową w Polsce, choć społeczne podłoże obu rewolucji było inne: w grudniu 1970 robotnicy występowali z pozycji socjalistycznych, domagając się jedynie poprawy swojej pozycji materialnej, w sierpniu 1980 ponad czynnikami roszczeniowymi dominowały akcenty polityczne, których wyrazicielami był KSS „KOR” i inne grupy opozycji demokratycznej.

O ile w „Sierpniu” niemal każde wypowiedziane przez uczestników słowo zostało zarejestrowane i skomentowane, o tyle wiedza o wydarzeniach grudniowych jest do dziś zdumiewająco nikła. Poza spisanym na gorąco przez partyjnych dziennikarzy, a więc z natury rzeczy tendencyjnym „Obrazem wydarzeń”, najobszerniejszą publikację na ten temat stanowi blisko sześciusetstronicowa książka „Grudzień 1970”, wydana przez „Editions Spotkania” w Paryżu w roku 1996. Opiera się ona na materiałach zgromadzonych przez sekcję historyczną NSZZ „Solidarność” w roku 1981 i niestety zawiera mnóstwo luk i przypadkowych lub świadomych przekłamań (choćby roli, jaką wtedy odegrał tajny współpracownik SB o pseudonimie „Bolek”).

Szczególnie jaskrawo widać to w opisie strajku Stoczni Gdańskiej w dniach 14 - 16 grudnia, strajku, który wydarzenia grudniowe rozpoczął, a także w sposób symboliczny zakończył 25 stycznia 1971 słynnym dialogiem Gierka z robotnikami: „Pomożecie?” „Pomożemy!”

Bohaterowie przemilczani

Fakt przemilczenia przez „Editions Spotkania” nazwiska jedynego niezależnego przewodniczącego gdańskiego strajku jest znamienny. We fragmencie mówiącym o reorganizacji Komitetu Strajkowego w „Leninie” w dniu 16 grudnia, jako bezpartyjnych i niezwiązanych z dyrekcją członków tego komitetu wymienia się Jerzego (chyba raczej Leszka) Górskiego i Zbigniewa Jarosza. Zarówno Górski jak Jarosz byli długoletnimi członkami PZPR, za ich postawę w grudniu 1970 jednego „ukarano" funkcją I sekretarza organizacji partyjnej w Zakładach Przemysłu Okrętowego „Techmet” w Pruszczu Gdańskim, drugi w latach siedemdziesiątych był członkiem egzekutywy komitetu zakładowego PZPR w Stoczni Gdańskiej.

Nie ulega wątpliwości, że Komiet Strajkowy był kierowany przez komunistyczne służby specjalne. Zdaniem Kazimierza Szołocha nitki misternie opracowanego planu rozbrojenia stoczniowców pociągało trzech ludzi: dyrektor naczelny stoczni Stanisław Żaczek, I sekretarz KZ PZPR Jerzy Pieńkowski i dyrektor do spraw produkcji Hajduga. Teza dla oficjalnej wykładni przyjętej w III RP trudna do przełknięcia ze względu na rolę, jaką pełnił jeszcze jeden członek Komitetu Strajkowego – Lech Wałęsa.           

·Wszystko było manipulacją – twierdził po latach Szołoch. – Tyle, że wtedy nie zdawałem sobie z tego sprawy.

Pierwsza z owych pięciu minut, które sprawiły, że Szołoch w oczach stoczniowców stał się bohaterem strajku, wybiła 14 grudnia. W tym dniu, wraz z innymi rozwścieczonymi i zrozpaczonymi robotnikami ciskał kamieniami w nacierające na nich oddziały milicji, komenderował kolegami pchającymi radiowóz, z którego przed chwilą zepchnięto usiłującego przemówić do manifestantów sekretarza KW PZPR Zenona Jundziłła, wieczorem nagłym atakiem opanował Dworzec Główny w Gdańsku. Dzień drugi zastał go w tłumie szturmującym gmach komitetu wojewódzkiego PZPR.

W tym czasie Lech Wałęsa (według własnej relacji zawartej w książce „Droga nadziei”) przemawiał z okna komisariatu MO przy ówczesnej ulicy Świerczewskiego (obecnie Nowe Ogrody), usiłując powstrzymać robotników przed próbą zdobycia więzienia, w którym przetrzymywani byli aresztowani dzień wcześniej ich koledzy.

Opis szturmu, zdobycia i spalenia budynku najwyższych władz PZPR w Gdańsku, należy do najlepiej zrelacjonowanych we wspomnieniach uczestników tamtych wydarzeń. Zamazany jest natomiast los obrońców. Według Kazimierza Szołocha, żołnierze broniący gmachu, natychmiast po kapitulacji zostali uwolnieni. Natomiast milicjantów rozwścieczony tłum usiłował zlinczować. Szołoch bronił przerażonych funkcjonariuszy, w kotłowaninie jego samego ktoś uderzył w tył głowy. Udało mu się jednak zebrać wokół siebie rozważniejszych stoczniowców, którzy odebrali milicjantom broń, załadowali ich na wywrotkę i odwieźli do stoczni, gdzie przez kilkanaście godzin byli trzymani pod kluczem.

·Chciałem wymienić gliniarzy na naszych ludzi zatrzymanych przez milicję – opowiadał w czasie jednej z naszych wielogodzinnych rozmów. – Ale w nocy Żaczek wszystkich wypuścił. Ubrał ich w stoczniowe kombinezony i wyprowadził za bramę.

Władza traci głowę

W czasie, gdy Szołoch ścierał się w mieście z milicją, na terenie stoczni dyrektorzy raz po raz organizowali nowe komitety strajkowe, które cieszyłyby się śladowym poparciem robotników, a równocześnie były posłuszne zaleceniom władz partyjnych i SB. Działacze związani z „Solidarnością”, którzy w roku 1981 zbierali materiały dotyczące tragedii grudniowej, pominęli te usiłowania milczeniem.

Decydujące o chwale minuty nadeszły wczesnym rankiem 16 grudnia. Stocznia była już otoczona wojskiem, zza murów dochodził warkot silników czołgów i transporterów opancerzonych. Szołoch właśnie kończył pić kawę, gdy od drugiej bramy dobiegły strzały, a potem pod szare zimowe niebo wzbił się zbiorowy krzyk. Nadbiegł ktoś, w oczach miał obłęd, urywanymi zdaniami relacjonował, że wojsko dało salwę do tłumu, że są zabici i ranni. Wkrótce przed budynkiem dyrekcji zebrały się tysiące ludzi, za murem wyły syreny karetek pogotowia, rannych przewożono do szpitali, zabici leżeli tuż za bramą, naprzeciw luf czołgowych dział. Dyrektorzy Żaczek i Hajduga próbowali coś powiedzieć, nie chciano ich jednak słuchać, rozległy się gwizdy. I wtedy Szołoch wyrwał Hajdudze mikrofon z ręki i zwrócił się do naczelnego:

– Panie dyrektorze, proszę wydać nam klucze od radiowęzła, żeby można podłączyć do mikrofonu całą stocznię.

Dyrektor nie protestował, był to moment, kiedy manipulatorzy potracili głowy. W czasie, gdy elektrycy dokonywali niezbędnych zabiegów technicznych, Szołoch się zastanawiał.

·Myślałem nie o tym, co im powiem. To miałem już ułożone, słowo po słowie. Myślałem o swoim domu. Czy możliwe, aby za czyny ojca ludowa władza mściła się na dzieciach, żeby słabą kobietę skazano na Sybir? Jakoś się przemogłem i kiedy nagłośnienie było gotowe przeżegnałem się, ścisnąłem mikrofon w dłoni i policzyłem do dziesięciu. Potem nabrałem powietrza w płuca i zacząłem: „Uwaga! Komunikat specjalny dla żołnierzy Wojska Polskiego! Żołnierze! Otoczyliście stocznię, strzelacie do nas, a przecież tutaj pracują wasi ojcowie i bracia. Tu wielu z was będzie pracowało po przejściu do rezerwy. Żołnierze! Wasi oficerowie, to czerwona burżuazja. To zdrajcy narodu polskiego. Macie ich rozbroić i przyłączyć się do nas…”.

Apel do robotników

Kazimierz Szołoch od kilku już lat nie żyje, a ja wciąż mam w pamięci nasze rozmowy, i to jak sugestywnie odtwarza przede mną słowa wygłoszone do tysięcy robotników i do załóg stojących przed bramą stoczni czołgów.

Mówił wtedy długo, powoływał się na patriotyczne tradycje Kościuszki i Pułaskiego. Omawiał sytuację ekonomiczną kraju, tak jak ją widzieli zwykli ludzie: zaniedbania w dziedzinie oświaty, kultury, służby zdrowia. Wspomniał o nadchodzących świętach Bożego Narodzenia i o robotnikach, których nie stać będzie na torebkę cukierków dla dzieci. Najprostsze hasła i dezyderaty, które trafiały prosto do serc zdesperowanych ludzi. Zakończył apelem o utworzenie prawdziwie robotniczego komitetu strajkowego, celem przygotowania postulatów do rozmów z władzami.

Jako pierwszy zgłosił się Zbigniew Jarosz z kotlarni. Po nim zjawił się Górski. A w parę godzin później, gdy Szołoch zdążył pozałatwiać najważniejsze sprawy: zorganizować milicję robotniczą, która obsadziła mury stoczni, oraz pilnowała porządku na terenie zakładu, otworzyć magazyny z żywnością i uruchomić stołówkę, dyrektor Żaczek przyprowadził kolejnego kandydata na członka komitetu strajkowego – Lecha Wałęsę. Nazwiska pozostałych osób, ile ich było i z jakich wydziałów, Szołoch nie zapamiętał.

Około godziny siedemnastej komitet został uroczyście zaprzysiężony, po czym jego członkowie rozpłynęli się jak cukier w herbacie. Szołoch nie widział ich do końca strajku.

·Nie wiem gdzie byli i co robili.

Jego zdaniem po porannym szoku, wieczorem nastąpiło w „Leninie” uspokojenie. Milicja robotnicza wyłapywała i wyrzucała za bramę nasyłanych z zewnątrz agentów bezpieki. Zgromadzeni na wydziałach stoczniowcy pisali postulaty, które mieli nadzieję przekazać nazajutrz wytypowanym przez PZPR negocjatorom. Wielu robotników obawiało się jednak nocnego ataku, połączonego z bezwzględną pacyfikacją zakładu. Obawy te wyolbrzymiali członkowie dyrekcji i aktyw partyjny.

W porze kolacji Szołoch wybrał się do sąsiedniej Gdańskiej Stoczni Remontowej. Chciał nawiązać kontakt z tamtejszym komitetem strajkowym. W trakcie prowadzonej rozmowy nadbiegł ktoś z „Lenina” z informacją, że w stoczni dyrekcja organizuje wybory do nowego komitetu strajkowego. Szołoch porwał czapkę i pobiegł z powrotem do siebie. Zdążył na czas. W sali BHP, za stołem prezydialnym siedział dyrektor Żaczek i sekretarz Pieńkowski. Głosowano właśnie kolejną kandydaturę.

·Chcemy Szołocha! – ryknęli na widok swego przywódcy zebrani.

Żaczek zmieszał się.

·W takim razie nie warto niczego zmieniać – powiedział. – Niech będą ci, co byli.

Około północy Szołoch po raz ostatni obszedł straże przy bramach. Wszędzie panował spokój. Za murami czołgi stały z wygaszonymi światłami. Nie była to już ta sama formacja, co rano. Żołnierzy, którzy mieli okazję wysłuchać przemówienia Szołocha, wycofano. Ich miejsce zajął inny pododdział. Zmęczony po dwóch nieprzespanych nocach Szołoch położył się w kącie hali i zasnął. Około godziny drugiej lub trzeciej nad ranem koledzy obudzili go krzycząc: 

– Zdrada! Zdrada!

Wybiegł na stoczniową ulicę. Szeregi milczących robotników szły ku otwartym bramom. W nocy przez megafony nadano komunikat o zakończeniu strajku okupacyjnego. Stoczniowcom gwarantowano bezpieczny powrót do domu. Następnie nagłośnienie zostało wyłączone, tak więc nie istniała już możliwość powstrzymania ludzi opuszczających zakład równocześnie trzema bramami.

·Mogłem się tylko domyślać, kim byli zdrajcy. Ale to przez nich zginęli ludzie w „Komunie”. Gdyby Stocznia Gdańska nie skapitulowała, władze nie odważyłyby wydać rozkazu strzelania w Gdyni.

[koniec_strony]

Zabili nie tego

Wyszedł wtedy razem z innymi, wpadł na chwilę do domu pożegnać żonę i córki, przebrać się, wziąć trochę pieniędzy.

·Nie miałem wątpliwości, że teraz na mnie zapolują.

Było jeszcze ciemno, kiedy wsiadł w pierwszy dalekobieżny pociąg, jaki z Wybrzeża odjeżdżał w głąb Polski. Prawie godzinę jechał skryty w ubikacji, wyszedł z niej dopiero, gdy koła wagonu zastukały na moście w Tczewie.

Przez pięć miesięcy ukrywał się w rodzinnych stronach na Lubelszczyźnie, do Gdańska odważył się powrócić dopiero późną wiosną 1971 roku.

·Nie wpuszczono mnie do stoczni, bo nie miałem przepustki. Zgubiłem gdzieś albo milicja zabrała podczas rewizji, jaką pod moją nieobecność przeprowadzili w domu. Więc przeskoczyłem przez płot i zgłosiłem się do dyrektora Żaczka. W „Klimorze” wolałem się nie pokazywać, bo tam dyrektorem był Czubiński, którego brat pełnił funkcję prokuratora generalnego. Żaczek przyjął mnie nawet życzliwie, kazał wystawić nową przepustkę, pozwolił wrócić do pracy. Ale już następnego dnia zostałem wezwany do „Klimoru”. To już wiedziałem, co mnie czeka. Za pięć trzecia wszedłem do gabinetu Czubińskiego. Prócz dyrektora siedziało tam dwóch facetów. „Jesteś, ptaszku – powiedział Czubiński. – Cały dzień czekamy na ciebie.” A drugi, który przedstawił się, jako kapitan B: „Jest pan aresztowany”.

Wypadł z gabinetu, nim tamci pomyśleli, żeby go zatrzymać. Właśnie urzędnicy wychodzili z pracy, na korytarzu było pełno ludzi. Zbiegł po schodach na podwórze, dopadł stojącej tam furgonetki z „Malmoru”. Porozumieli się w dwóch słowach, kierowca wywiózł go za Gdynię, wysadził w lesie. Znowu się ukrywał, żona dostarczyła do kadr zaświadczenie lekarskie. Przez trzy miesiące przebywał formalnie na zwolnieniu. Było w tym trochę dobrej woli lekarzy i trochę prawdy. Kilkanaście lat przepracowanych w charakterze spawacza zaczęło dawać znać o sobie początkami pylicy.

·We wrześniu 1971 zaryzykowałem powrót do pracy. Myślałem, że może zapomnieli o mnie. Ale 23. albo 24. września wezwano mnie do dyrekcji, a tam czekało dwóch esbeków. Twierdzili, że posiadam broń odebraną w grudniu milicjantom. Odpowiedziałem, że żadnej broni nie mam, wtedy wzięli mnie między siebie i mówią: „Pojedziemy na komendę wojewódzką, tam się wszystko wyjaśni.” Koło drugiej bramy stoczniowcy skapowali, że jestem aresztowany, otoczył nas tłum. Esbecy dostali pietra, uciekli. Ja w drugą stronę, przez Stocznię Remontową, do miasta. Po drodze spotkałem Wałęsę. Zaprosił mnie na wieczór do siebie, do hotelu stoczniowego na Klonowicza we Wrzeszczu. Miał mi coś ważnego do powiedzenia. Zgodziłem się, chociaż już wtedy wiedziałem, że po grudniu kapował ludzi.

W „Głosie Wybrzeża z 28 stycznia 1971 roku (nr 23), na pierwszej kolumnie znajduje się artykuł zatytułowany „W stoczniach i zakładach kooperacyjnych – Spotkania delegatów z załogami”. Czytamy tam między innymi: „Jak poinformowaliśmy, pośród 83 delegatów Stoczni Gdańskiej, którzy uczestniczyli w poniedziałkowym spotkaniu (z Edwardem Gierkiem, Piotrem Jaroszewiczem i ministrem MSW – Szlachcicem) część złożyła sprawozdanie swym wyborcom we wtorek 26 stycznia. Pozostali delegaci spotkali się z załogami swoich wydziałów wczoraj (…) W wydziale elektrycznym przebieg spotkania relacjonowali: A Suszek, L. Wałęsa i S. Leniarciak”.

Dziwna to wolta od udziału w komitecie strajkowym do uczestnictwa w spotkaniu z I sekretarzem KC PZPR, w którym, zgodnie z metodą działania komunistów, z reguły uczestniczyły osoby ściśle wyselekcjonowane.

·Nie wiem po co wtedy poszedłem do Wałęsy – opowiadał Szołoch. – Miałem przeczucie, że teraz na pewno będą mnie chcieli zabić i kiedy ktoś wyciągnął do mnie rękę uczepiłem się jej jak topielec. Powiedziałem Wałęsie, że chyba pojadę do Warszawy, szukać sprawiedliwości u Gierka. On ani tak, ani siak. Był w dobrym humorze, chciał mnie poczęstować wódką, a ja wtedy wódy do ust nie brałem. Wychodząc coś mnie tknęło, żeby wymknąć się bocznymi schodami. Ciemno już było, nikt mnie nie przyuważył. W jakiś tydzień później kolega powiedział mi, że tamtego wieczoru na Klonowicza zabito bosmana, który przyszedł do kogoś w odwiedziny. „Jaki bosman?” – pytam. „Taki jak ty. Wysoki. Barczysty. Rąbnęli go z tyłu, w czaszkę”. Nieraz sobie myślę, że ten człowiek zginął z mojego powodu, że go wzięli za mnie”.

Wolał nędzę niż współpracę

Nie wrócił tego dnia do domu. Był pewny, że ulica jest pod obserwacją. Przenocował u znajomego, rano spóźnił się na ekspres do Warszawy.

– Może to zrządzenie Opaczności – opowiadał. – Bo jeżeli Wałęsa powiedział im, że mam jechać tym ekspresem, to po odejściu pociągu nie potrzebowali dłużej sterczeć na stacji.    

Nadjechał inny ekspres - do Łodzi Kaliskiej. Szołoch nie zastanawiał się ani chwili, wsiadł, w wagonie konduktor poradził mu, aby wysiadł w Kutnie, skąd będzie miał inny pociąg do Warszawy. Około południa dotarł do gmachu KC PZPR, której komitet wojewódzki w Gdańsku zdobywał przed dziewięcioma miesiącami.

·Kazali mi czekać do szesnastej. Nie wiedziałem co robić. Byłem się, że kiedy wszyscy pracownicy stamtąd wyjdą, jakieś oprychy zakatrupią mnie w tym budynku. Do miasta też nie chciałem wychodzić. Usiadłem na dole w bufecie, zamówiłem kawę i koniak. Z nerwów wypiłem z pięć kaw i chyba więcej jak pół butelki. I nawet mi się w głowie nie zakręciło.

Nie pamiętał nazwiska dygnitarza, który go przyjął. Zdawało mu się, że przedstawił się jako Olszewski, albo Olszowski (czyżby Stefan?). Opowiedział szczerze wszystko, co przeszedł od swojego wystąpienia w stoczni, aż do ostatniej próby aresztu. Zaklinał się, że żadnemu milicjantowi nie odebrał broni. Partyjny bonza zapisał jego nazwisko, dał numer swojego telefonu, obiecał, że SB nie będzie się go więcej czepiało.

·Fakt. Od tej pory esbecja przestała mnie śledzić. Za to Czubiński rzucał mną to tu, to tam. Ze Stoczni Gdańskiej zostałem przeniesiony do Północnej. Potem do warsztatów „Klimoru” w Redłowie. I zawsze dostawałem najgorzej płatną pracę.

W rok później dostał wezwanie do dyrektora Wydziału Spraw Wewnętrznych Urzędu Wojewódzkiego – Mieczysława Gromadzkiego. Zaproponowano mu współpracę. W nagrodę dostałby samochód, wczasy z rodziną na Krymie, gwarancję dobrej pracy. Odmówił i w roku 1973 został zwolniony z „Klimoru”. Przyznano mu rentę III grupy. Próbował zatrudnić się gdzieś chociaż na pół etatu, ale wszędzie spotykał się z odmową. Aby przeżyć Szołochowie wynajmowali pokoje lokatorskie studentom, w ogródku każdy metr kwadratowy był wykorzystany na warzywnik, przed Bożym Narodzeniem sprzedawali święte obrazki na rynku. Kartka z telefonem dygnitarza z KC leżała w szufladzie – Szołoch nigdy nie próbował wykręcić podanego numeru.

Wałęsa współpracował   

Wczesną wiosną 1978 Szołoch dowiedział się, że na osiedlu Morena, w mieszkaniu Tadeusza Szczudłowskiego działa punkt kontaktowy Ruchu Obrony Praw Człowieka i Obywatela. Poszedł na zebranie. Przed domem stała milicyjna „nyska”, esbecy robili zdjęcia osobom wchodzącym do klatki schodowej. W niedużym pokoju stłoczyło się ze trzydzieści osób. Byli wśród nich – czego wtedy nikt nie mógłby sobie wyobrazić – przyszli ministrowie, ambasadorzy, parlamentarzyści.

·Słuchałem uczonych wypowiedzi i wcale nie byłem nimi zbudowany – wspominał Szołoch.

Wreszcie sam wygłosił przemówienie. Podobne do tego, którym osiem lat wcześniej, porwał za sobą stoczniowców. Intelektualiści przyjęli je burzą oklasków. Nareszcie mieli przed sobą autentycznego robotnika, człowieka czynu, który najlepiej wiedział jak poprowadzić lud do walki z komuną. Posypały się zaproszenia, komplementy.

W tym czasie w Katowicach, Kazimierz Świtoń jednoosobowo powołał do życia Wolne Związki Zawodowe. W Gdańsku z podobną inicjatywą wystąpił Krzysztof Wyszkowski, oraz małżeństwo Joanna i Andrzej Gwiazdowie. Zebranie założycielskie odbyło się 28 kwietnia 1978 roku w domu Szołocha. Prócz wyżej wymienionych w zebraniu uczestniczyła Anna Walentynowicz, robotnik Antoni Sokołowski (wkrótce szantażem i obietnicą pieniędzy wyłączony z działań opozycji), podstawiony przez SB agent Edwin Myszk, oraz przedstawiciel KSS KOR na Trójmiasto, Bogdan Borusewicz. Gdy zastanawiano się kogo jeszcze przyjąć do WZZ Szołoch wymienił pracownika Stoczni Gdańskiej – Jana Zapolnika. Ktoś się skrzywił mówiąc, że Zapolnik to prawica. Może powiedział to Borusewicz, może Gwiazdowie.

·A ja, to nie prawica?! – oburzył się Szołoch.

Wśród zebranych zapanowała konsternacja. Nazwisko Kazia nie zostało wspomniane w komunikacie, który ogłaszał powstanie WZZ na Wybrzeżu. Radio Wolna Europa, które go upubliczniło, ograniczyło się do wymienienia Anny Walentynowicz i Krzysztofa Wyszkowskiego.

We wrześniu tego samego roku do WZZ został przyjęty Lech Wałęsa. Oto jak to wydarzenie zapamiętał przywódca grudniowego strajku:

·Wałęsa przyznał wtedy: „W grudniu siedemdziesiątego współpracowałem z cywilną milicją.” A Gwiazda na to: „Powiedz Lechu otwarcie – ze Służbą Bezpieczeństwa”.

Wyznanie Wałęsy zdaje się świadczyć, iż w tamtym czasie nie miał on szansy skrywania swych faktycznych dokonań z grudnia 1970. W Stoczni Gdańskiej pracowali jeszcze ludzie pamiętający tamten czas, świeża jeszcze była pamięć aresztowań i represji. Zdumiewająca jest natomiast reakcja ludzi, którzy próbowali budować robotniczy ruch oporu na Gdańskim Wybrzeżu.

Dwóch trybunów

Kiedy Edwina Myszka zdemaskowano, jako agenta służb specjalnych, został on bezpardonowo wyrzucony z WZZ. Przeszłość Wałęsy jakby nikogo nie interesowała, trzeba było wielu lat i uporu takich ludzi jak Kazimierz Szołoch, Anna Walentynowicz, Kazimierz Świtoń, Krzysztof Wyszkowski, a ostatnio wybitny historyk Sławomir Cenckiewicz, autor, między innymi głośnej książki „Wałęsa, człowiek z teczki”, aby prawda o byłym prezydencie III RP zaczęła docierać do społeczeństwa.

Według relacji Szołocha, Wałęsa miał się kajać za „grudniową hańbę”, przysięgał, że nigdy więcej nie zdradzi stoczniowców. Jeśli nawet skrucha była szczera, a „esbeckie umoczenie” stanowiło niezbyt długi epizod, kredyt zaufania, jakim go wówczas obdarzono wydaje się co najmniej dziwny.

Czyżby młody elektryk tak zauroczył warszawskich intelektualistów, których emisariuszem na Wybrzeżu był Bogdan Borusewicz, że bez wahania uznali go za geniusza i ojca narodu? Czy może raczej miano nadzieję zyskania w nim człowieka dyspozycyjnego, którego w każdej chwili można było szatnażować niechlubną przeszłością?

Druga hipoteza wydaje się bardziej prawdopodobna, zwłaszcza na tle niepokornego Szołocha. Obu tych ludzi wiele ze sobą łączyło. Obaj pochodzili ze wsi, obaj czerpali siłę z tego samego źródła – ze Stoczni Gdańskiej. W obu drzemał trybun ludowy – posiadanie rzadkiej umiejętności oddziaływania na ludzkie emocje i kierowania tłumem. Obaj byli głęboko wierzącymi katolikami (o ile wałęsowski wizerunek Matki Boskiej przypięty do piersi stanowi dowód gorącej wiary, a nie sprawny trik polityczny). Tyle, że Wałęsa był przebiegły, a Szołoch prostolinijny. Wałęsa bez zmrużenia oka podpisywał różne „papierki” dla „cywilnej milicji”, pertraktował z komunistami, szedł na kompromisy, bez żenady krojąc schedę po Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej. Szołoch w swoich przekonaniach był twardy jak skała, prędzej dałby się zabić, niż podał rękę twórcom stanu wojennego.                

Na tym przykładzie widać, jak łatwo daje się wykreować charyzmatycznego przywódcę, mając do dyspozycji środki masowej informacji i umiejętność odpowiedniego kształtowania legendy.

· Kiedy jeszcze rozmawiałem z Wałęsą jak kolega z kolegą, Lechu skarżył się na Kuronia i Borusewicza. Powiedział mi kiedyś: „Korowcy” postąpili ze mną jak ze szmatą. Na kolanach musiałem się przed nimi tłumaczyć. Nie zapomnę im tego. Jeszcze mnie popamiętają.

Być może była to zapowiedź późniejszych „wojen na górze” i rotacji w Kancelarii Prezydenta.

Panowie marksiści wychodzą

Wałęsowe „pięć minut” zaowocowało ślepych zachwytem narodu i przychylnością możnych tego świata. Pokojową nagrodę Nobla, doktoratami honoris causa, wreszcie najwyższym stanowiskiem w państwie, o pieniądzach nie wspominając. Prezydentura zakończyła się wprawdzie kompromitującą przegraną, ale pieniądze i tytuły pozostały.

Szołoch zeszedł ze sceny, a raczej nigdy na nią nie wstąpił. Każdy z nich równie dobrze mógł poprowadzić sierpniowy strajk 1980 roku, a następnie płynąć w górę przy pobożnym śpiewie rozmodlonych tłumów i poklasku klakierów z KSS KOR. Wałęsa swoją szansę wykorzystał do maksimum, Szołoch przekreślił ją, gdy na jednym z zebrań WZZ, niezadowolony z czyjejś wypowiedzi, przywołał najmłodszą córkę i rzekł: „Aniu, otwórz drzwi, panowie marksiści wychodzą”.

·Gwiazda prosił mnie potem: „Kaziu, cofnij te słowa”. Również Borusewicz przyszedł w parę dni później i radził mi, żebym podporządkował się „korowcom”. Obiecywał stałą zapomogę, taką, jaką wypłacali Wałęsie. „Prędzej umrzesz, niż się doczekasz, żebym miał się kłaniać Kuroniowi” odparłem i od tej chwili przestali mnie nachodzić.

Jako niezależny opozycjonista Szołch chodził w grudniowe rocznice pod stocznię, palił świece w miejscu, gdzie polegli koledzy, przemawiał do robotników, przypominając im wspólny strajk. Stoczniowcy oklaskiwali go, a milicja od czasu do czasu wpadała do domu, aby przeprowadzić rewizję i zarekwirować bezdebitowe druki. Na równi z innymi był inwigilowany, przetrzymywany w aresztach.

Po wybuchu strajku w sierpniu 1980 roku zjawił sił się w Stoczni Gdańskiej. Starzy robotnicy, pamiętający strajk z grudnia 1970 odśpiewali mu „Sto lat”. W sobotę 17 sierpnia, po tym jak Wałęsa ogłosił zakończenie strajku, razem z innymi powstrzymywał stoczniowców przed opuszczeniem zakładu. Ale kroniki odnotowały jako bohaterki tamtego wydarzenia Marylę Płońską i Alinę Pieńkowską (późniejszą żonę Bogdana Borusewicza). Ostatnio do „bohaterek” dołączono Henrykę Krzywonos.

Kazimierz Szołoch, wraz z Tadeuszem Szczudłowskim, o którego niezłomnej postawie też nikt z „oficjeli” nie chce pamiętać, wpadli na pomysł, aby przed stocznią, tam gdzie w 1970 roku padli zabici, postawić krzyż. W nocy strajkujący stoczniowcy wykonali ów krzyż z drewna, zaś Szołoch i Szczudłowski udali się na plebanię kościoła św. Brygidy i namówili księdza Henryka Jankowskiego, aby przybył do stoczni i u stóp krzyża odprawił mszę świętą.

Krzyż, uroczyście wyniesiony przez robotników ze stoczni, został wkopany w ziemię przed II bramą. Stał tam aż do czasu wybudowania Pomnika Poległych Stoczniowców. Pomysł wykonania krzyża został potem zawłaszczony przez Ruch Młodej Polski. Pomysłodawcami mieli być rzekomo późniejszy poseł PO Arkadiusz Rybicki i biznesmen Maciej Grzywaczewski. Szołocha nie zaproszono do prezydium Międzyzakładowego Komitetu Strajkowego, nie ma o nim wzmianki w żadnej z setek publikacji poświęconych „Sierpniowi”. Został nawet wycięty z kadru filmu, kiedy stał obok Wałęsy. Dopiero ostatnio, już po śmierci Kazia Szołocha, postać przywódcy strajku z grudnia 1970 roku „odkurzył” z zapomnienia Sławomir Cenckiewicz.    

Zemsta na martwym człowieku

19 sierpnia 1980 roku, w dwa dni po powstaniu Międzyzakładowego Komitetu Strajkowego Szołoch nagle zachorował. Odezwały się komplikacje sercowe spowodowane nieustannym napięciem i niedoleczoną pylicą, a pewnie także świadomością zepchnięcia na boczny tor. Odwieziony do domu, nie powrócił już do stoczni. Stał z boku, obserwował, głośno krytykował.

Po wprowadzeniu stanu wojennego ukrywał się przez trzy miesiące, a następnie wrócił do domu. Gdy reżim Jaruzelskiego złagodniał i łatwiej już było o paszport wyjechał do Londynu, gdzie mieszkała jego najstarsza córka. Pracował ciężko, a za zarobione funty, po powrocie do domu wystał w społecznych kolejkach nowe meble, pralkę, kolorowy telewizor.

Po wyborze Aleksandra Kwaśniewskiego na prezydenta pocieszał się, że teraz, gdy „komuchy” zdobyły wszystko, ludzie znowu zwrócą się przeciwko nim.

- Gdy prawdziwa prawica dojdzie do władzy, to można będzie wreszcie ogłosić całą prawdę o „bohaterach” tamtych lat – pocieszał się. Tuż przed śmiercią wyznał jednak: „Wybaczam Lechowi Wałęsie jako chrześcijanin, bo tak nakazał mi Chrystus Miłosierny…”.   

Kazimierz Szołoch zmarł po długiej i ciężkiej chorobie 10 marca 2009 roku. Miał niespełna 77 lat. Jego pogrzeb odbył się 14 marca w Pruszczu Gdańskim. Wałęsa nie wziął w nim oczywiście udziału, a po otrzymaniu od Krzysztofa Wyszkowskiego nekrologu z życiorysem zmarłego napisał: „Nie rozumię, czy zmarł Wyszkowski proszę od jaśniej" (pisownia oryginalna).

Już po pogrzebie były prezydent RP odniósł się do życiorysu Kazimierza Szołocha w charakterystyczny dla siebie sposób: „99 % w tym tekście to fałsz. Jak można tak kłamać. Pojechał do Gierka przejęła go SB i ustawiła przeciw mnie i wykonywał jej polecenia, a nie odwrotnie w żadnych ZZ nie działał, na żadne spotkania i uroczystości rocznicowe nie chodził i nie miał aresztów, nikt go nie inwigilował. Uciekał i chował się sam przed Sobą i żoną. Taka jest prawda o tym tchórzu” (pisownia oryginalna).

Krzysztof Wyszkowski wypowiedź byłego prezydenta skwitował jednym zdaniem: „Postawa Wałęsy ma charakter zemsty na martwym człowieku za własną zbrodnię".

Krzysztof M. Załuski