Metoda ta jest prosta, jak konstrukcja cepa. Gdy nie da się polemizować z faktami (a faktem jest, że aby powstało jedno dziecko z metody in vitro kilka, a nawet kilkanaście innych dzieci musi zostać poświęconych), to zaczyna się histeryzować i oznajmiać, że ta prawda jest „bolesna” dla dzieci, i że je „stygmatyzuje”. A to oznacza, że nie wolno jej przypominać, bo to skandal i niechrześcijańska obrzydliwość.

„Wyobrażam sobie sytuację, że dzieci, do których przypadkiem dotrą słowa któregoś z biskupów potępiających in vitro (listy Episkopatu pełne duszpasterskiej troski kontra in vitro nieraz czytano w kościołach), zaczną natrząsać się z rówieśników w przedszkolu czy szkole i szukać na ich twarzach bruzd albo pytać, czy żyją, bo wcześniej zabito ich siostrzyczki i braciszków. To raczej kiepska promocja chrześcijańskiej miłości bliźniego” - przekonuje Katarzyna Wiśniewska, która nawet nie próbuje polemizować z faktami, tylko sięga po histeryczne argumenty. A dalej jej argumentacja jest jeszcze bardziej absurdalna, bowiem przekonuje ona, ze zamrożone zarodki nie są zabijane, bo żyją. Mnie zaś ciśnie się na usta prosta propozycja. Skoro zamrożone zarodki żyją, a nie giną, to może pani Katarzyna da przykład i też da się zamrozić... Skoro to takie świetne życie, to wielkiej straty zapewne Wiśniewska nie odczuje.

A na poważnie, to bardzo dobrze, że biskupi jasno i zdecydowanie przypomnieli prawdę. I dobrze, że jest ona obecna w przestrzeni publicznej. To nie ona obraża bowiem dzieci, nie ona jest naruszeniem standardów etycznych, a sama metoda zapłodnienia pozaustrojowego. Jeśli coś jest bowiem skandalem, to nie prawda, ale fakt, że nadal poświęca się jedne dzieci, by dać życie innym, że nie bierze się pod uwagę skutków ubocznych tej procedury, i że nadal próbuje się moralną histerią zamykać usta osobom, które chcą jedynie bronić najsłabszych. Tymi są zaś choćby tysiące dzieci przetrzymywanych w beczkach z ciekłym azotem. Dobrze, że Kościół się o nie upomina, że o nich pamięta.

Tomasz P. Terlikowski