Laicyzacja postępuje, choć bez przesady. Jedno nie ulega jednak wątpliwości: coraz mniej Polaków chodzi na msze święte, i coraz mniej się modli. Przyczyn tego zjawiska trzeba szukać jednak nie tyle w „polityce Kościoła”, w błędnych decyzjach czy w braku wyrazistości, a w o wiele głębszym zjawisku, jaki jest utrata wiary w Boga, przez coraz szersze kręgi społeczne. Taką opinię formułuje zresztą autor tych badań w najnowszym wydaniu dziennika „Metro”. „Bóg przestaje być Polakom niezbędny do ułożenia sobie życia. Coraz więcej osób liczy na siebie. Wraz ze wzrostem konsumpcjonizmu i materializmu tu na ziemi straciliśmy apetyt na życie wieczne” - przekonuje prof. Janusz Czapiński.

 

Brak wiary przyczyną odejść...

 

I trudno się z tą opinią nie zgodzić. Powodem, dla których ludzie odchodzą od Kościoła i Boga nie jest bowiem ani zaangażowanie polityczne, ani jego brak. Nie jest nim także cały zestaw przyczyn osobistych czy instytucjonalnych, ale zawsze brak wiary w Boga. Jeśli wierzę, że On istnieje, że Jezus Chrystus założył wspólnotę Kościoła, że jest obecny w Eucharystii – to niezależnie od tego, czy ksiądz proboszcz, biskup i arcybiskup będzie mnie złościł czy nie, czy będę podzielał stanowisko polityczne moich pasterzy czy też będę do niego w nieustającej kontrze, to będę chodził na niedzielną mszę świętą (a i częściej też), a także będę się modlił, by usłyszeć jaką wolę ma wobec mnie Bóg.

 

Odejście oznacza, że ostatecznie straciłem wiarę, że Bóg przestał być dla mnie ważny. Zazwyczaj dokonuje się to oczywiście bardzo powoli, bez jasnych decyzji i postanowień. I tylko nieliczni „niepraktykujący” uświadamiają sobie na końcu tej drogi, że są w istocie niewierzący. Ale w istocie tak właśnie jest. Nie może powiedzieć o sobie, jako o człowieku wierzącym ktoś, kto świadomie, dobrowolnie i systematycznie nie chodzi na niedzielną mszę świętą, która jest przecież momentem, w którym mogę się osobiście spotkać z Moim Zbawicielem. Nie jest osobą wierzącą ktoś, kto się nie modli, nie szuka woli Bożej, nie próbuje konfrontować siebie z Bogiem, niekiedy spierać się z Nim, a niekiedy pokornie skłaniać głowę przed Jego wolą. Nie jest wreszcie chrześcijaninem i katolikiem ktoś, kto deklaruje, że wierzy poza Kościołem. Nie ma bowiem takiego bytu jak chrześcijaństwo bez Kościoła.

 

Co znaczy wierzyć?

 

Takie rozumienie wiary wynika, i trzeba mieć tego świadomość, z rozumienia aktu wiary nie tyle jako „uznania, że Bóg istnieje” (to bowiem robią także demony, które drżą i deiści, którym Jego istnienie zwisa), ale zaufanie Bogu, zawierzenie Mu swojego życia. „Wierzę w Boga Ojca Wszechmogącego” oznacza nie tyle, że uznaję istnienie jakiegoś Najwyższego Bytu (bo ja wiem arystotelewskiego Pierwszego Nieruchomego Poruszyciela), ale że zawierzam Jemu swoje życie, uznaje, że On jest wszechmogący, że On stworzył niebo, ziemię, prawa, którym podlegam, ale i mnie samego. I do tego nieustannie podtrzymuje to wszystko w istnieniu. Nie ma zatem świata bez Boga. On jest jego źródłem i fundamentem. A jednocześnie ten Bóg jest Ojcem, czyli kimś, kto mnie bezwarunkowo i zawsze kocha. Wiara w Niego jest zatem także uznaniem, że to On chce dla mnie najlepiej, i to nawet wówczas, gdy stawia przede mną wymogi czy zadania, których nie rozumiem i nie akceptuję. Ta wiara zakłada również poczucie bezpieczeństwa (w wymiarze wiecznym, a nie doczesnym) i zaufania nie sobie, ale właśnie Jemu.

 

Ale taka wiara jest coraz rzadsza. I nie mówię tylko o nieszczęśnikach, którzy z Kościoła odeszli, pozostawili za sobą Bozię z dziecinnych modlitw, ale także o tych, którzy wciąż w Kościele są. Słowa prof. Czapińskiego odnoszą się również do nas. My także, niestety, coraz częściej bardziej wierzymy sobie, naszej zapobiegliwości, umiejętnościom, sukcesom niż Bogu. Chcemy zupełnie sami urządzić swoje życie, i mamy poczucie, że Bóg może zostać zastąpiony przez agencje ubezpieczeniowe, systemy emerytalne czy powszechną i bezpłatną służbę zdrowia. Miejsce modlitwy zajmuje medycyna, której wierzymy jak samemu Bogu, a miejsce zaufania Dawcy Życia planowanie rodziny (czasem – to i tak lepiej – naturalne). W takim świecie, w świecie urządzonych Bóg rzeczywiście może wydawać się coraz mniej potrzebny.

 

Nie dodacie ani jednego dnia!

 

Problem z taką samowiarą jest tylko jeden. Jest ona głęboko nieracjonalna, pozbawiona fundamentu rozumowego. Nie trzeba być chrześcijaninem, ani Żydem, żeby stwierdzić, że nie tylko nie mamy władzy nad światem, nad rzeczywistością, ale nawet nad swoim życiem. Nie przyszliśmy na świat z naszej woli, nie jesteśmy w stanie zmienić pewnych własnych cech (część z nich to efekt wielu decyzji, zranień poprzednich pokoleń, a część to efekt genomu, który też w najmniejszych stopniu nie jest zależny od naszych decyzji). To wszystko jest nam dane. Podobnie nie jesteśmy w stanie zaplanować swojego życia. System ubezpieczeniowy, regularne badania, nawet najzdrowszy tryb życia nie gwarantuje nam, że dzisiaj czy jutro nie wpadniemy pod samochód, nie spadnie nam na głowę cegła czy nie zachorujemy na raka. Nie mamy także najmniejszej pewności, że nagle nie zapadniemy na chorobę, która wprawdzie nie odbierze nam życia, ale... zdecydowanie je utrudni. Nikt nie może obiecać nam, że nasze dzieci będą zdrowe, że nie dopadnie ich nieszczęście, że także będziemy mogli być z nich dumni. Nawet praca nie jest nam dana na zawsze. To wszystko są rzeczy zdecydowanie nie zależne od naszej samowiary (która w istocie jest bałwochwalstwem, bo sami z siebie czynimy Boga) czy samowoli.

 

Wiara w Boga, zaufanie Mu nie oznacza oczywiście, że te rzeczy nas ominą. Nic z tego. Ale oznacza przyjęcie, że wszystko, co nas spotyka ma sens, znaczenie, jest jakimś Słowem kierowanym do nas. Choroba dziecka czy moja własna – choć czasem tak trudno ją zaakceptować, przyjąć, zrozumieć, choć sprawia, że jak Hiob wykłócamy się z Bogiem – jest konkretnym słowem Ojca do nas skierowanym, a spod ciemności niewiedzy, niezrozumienia postrzegać możemy oblicze kochającego, choć niekiedy surowego Ojca. I wreszcie mamy świadomość, że na końcu tej drogi będzie szczęście. Absolutne i z niczym innym nieporównywalne.

 

Nie tylko Pascal

 

Utylitarne, bo pozwalające dostrzec sens cierpienia czy nieoczekiwanych zwrotów akcji w naszym życiu, uzasadnienie większej racjonalności wiary nie jest przy tym jedyne. Pascal – z jego zakładem – musi ustąpić przed rozumowaniem św. Tomasza czy nawet Arystotelesa (przy świadomości, że jego Nieruchomy Poruszyciel nie jest jeszcze Bogiem chrześcijan). Istnienie świata wskazuje niejako na istnienie Boga, a analogia pozwala nam z istnienia i natury bytów wnioskować o naturze samego Stwórcy.

 

Drogi św. Tomasza, ale też inne – od wieków obecne w filozofii – argumenty na rzecz istnienia Boga (nie czas i miejsce tu na ich omawianie) pozostają silnym intelektualnie argumentem na rzecz wiary. Nie sposób jednak pominąć także inny argument, który określić można antropologicznym. Otóż jest faktem – a przypomina o tym choćby C. S. Lewis – że zdecydowana większość ludzi na świecie, i dotyczy to również współczesności, wierzy, wyznaje istnienie jakiegoś Absolutu, a do tego ma głębokie przekonanie, że tylko w owym Absolucie może znaleźć pełnie szczęścia. Albo zatem zdecydowana większość ludzi na świecie jest w błędzie, a natura wyposażyła nas w pragnienie, które nie może zostać spełnione, albo mylą się ateiści (i tygodniowi ateiści, co w niedzielę karnie do kościoła się stawiają). Słowem albo nasza natura jest – przy wszystkich zawijasach – racjonalna, zawiera w sobie sens, albo jest pozbawiona rozumności.

 

Rozmaitej maści ateistyczni ewolucjoniści będą oczywiście przekonywać, że owa wiara, to pragnienie jest sensowne, bo pomaga przetrwać trudności czy koi lęk przed śmiercią, dając nadzieję, albo jest projekcją naszych najlepszych cech. Tyle tylko, że w istocie to nie jest prawda. Bóg chrześcijan i Żydów – nie jest szyty na naszą miarę, i nie wątpię, że gdybyśmy to my sami mieli wymyślić Boga, to byłby on dużo bardziej – jak by to powiedzieć – sympatyczny, milutki i podobny do nas, we wszystkim z grzechem włącznie. Tak jednak nie jest. A pragnienie wieczności zaspokaja ten właśnie, nie uszyty na naszą miarę, ale realny Bóg. I już choćby dlatego wiara w Niego jest o wiele bardziej racjonalna niż jej brak.

 

Niewiara z niepraktykowania się rodzi

 

Cała ta argumentacja ma jednak zasadniczą wadę. Zakłada ona mianowicie, że niewiara najczęściej bierze się z rozumnych rozważań. Tak jednak nie jest. Zdecydowana większość ludzi popada w niewiarę, bowiem przestaje w pewnym momencie praktykować, traci realną więź z Bogiem i Kościołem, a do tego uświadamia sobie własną grzeszność. Lekiem na tą ostatnią staje się zaś, nie tyle, walka czy pokorne przyznanie się przed Bogiem do nieumiejętności poradzenia sobie z życiem, a... uznanie, że Bóg na pewno ma w tej sprawie inne zdanie, niż Kościół. I tak tworzymy sobie własnego Boga, uszytego na własną miarę. On jednak nie jest w stanie zaspokoić najgłębszego dążenia naszej istoty. Z czasem więc pozostawiamy i tego bożka. I uciekamy. Bez refleksji, za to z coraz większym bagażem błędów. I tłumaczymy sobie, że nasza niewiara to oczywiście z racjonalności się bierze, podczas gdy ma ona o wiele bardziej przyziemne przyczyny.

 

Na pociechę można zawsze powiedzieć, że z tej głupiej drogi, syna marnotrwanego, zawsze można zawrócić. A potęgą chrześcijaństwa jest to, że wiemy, że Ojciec zawsze będzie na nas czekał. Z taką samą miłością. W konfesjonale, w Eucharystii, w Swoim Słowie i Kościele.

 

Tomasz P. Terlikowski