Nie startuję w wyścigu o nagrodę idealnej matki, w nosie mam rady internetowych wszechwiedzących mamusiek. Ufam matczynej intuicji i nie waham się jej używać.

Bycie mamą to naprawdę ciężka praca. Dwadzieścia cztery godziny na dobę, siedem dni w tygodniu. A do tego efekt tej pracy nie jest widoczny od razu. Trzeba lat, żeby zobaczyć owoce wysiłku wkładanego w wychowywanie dzieci. Co nie oznacza oczywiście, że jest to zadanie ponad siły. Dlatego dość alergicznie reaguję na teksty typu, jak to niesamowicie trudno jest być dziś w Polsce matką. Regularnie pojawiają się one w prasie czy Internecie. Czy to celowe działanie, by zniechęcić młode dziewczyny do zakładania rodzin i rodzenia dzieci? Czy to tylko takie sobie marudzenie, zwykłe malkontenctwo zmęczonej dzieckiem kobiety młodej wykształconej i z dużego miasta?

 Czemu to macierzyństwo takie trudne? Bo wkoło tyle osób ma wobec nas oczekiwania, bo mamy koniecznie wpisać się w jakiś niedościgniony ideał matki rodem z ekskluzywnych żurnali. A ja mam wrażenie, że ciężko i trudno to było naszym babciom, które prały w balii na tarze, nosiły wodę ze studni, paliły węglem w piecu. Nie miały zmywarki, kuchenki mikrofalowej, pralki automatycznej, Internetu i wielu innych sprzętów, które powodują, że życie staje się prostsze, a i czasu na wszystko jakby więcej. Miały za to matczyną intuicję i zgodnie z nią postępowały. Miały też zazwyczaj kilkoro dzieci, co zdecydowanie pozwalało nabrać potrzebnego dystansu do dzieci i macierzyństwa.

My, ich wnuczki, mamy wszystko, a nawet jeszcze więcej, i wpadamy w pułapkę. Pułapkę zwaną dzieciocentryzmem. I w tym aspekcie zgadzam się z Sylwią Chutnik z Fundacji MaMa. Tezę o dzieciocentryzmie stawia ona w wywiadzie dla „Newsweeka”. Zupełnie jednak nie zgadzam się z korzeniami tegoż zjawiska. Jej zdaniem tak się dzieje, bo „to katolicki kraj, w którym panuje kultura poświęcania się macierzyństwu”. ­­I to podobno wina katolicyzmu, że Polki mają ciągłe poczucie winy. W tym aspekcie Sylwia Chutnik się jednak myli. Kościół katolicki bardzo dowartościowuje macierzyństwo, ale daleki jest od tego, by zrobić z matki cierpiętnicę, która w imię właśnie macierzyństwa rezygnuje całkowicie z siebie. To wypaczona wizja. Dzieci to dary, które bezinteresownie dostajemy, tak by móc je dobrze wychować i przygotować na dorosłe życie. To nie nasza własność. One sobie pójdą kiedyś własną drogą. I dlatego od chwili, kiedy pierwszy raz przytulamy swoje nowo narodzone dziecko, musimy o tym pamiętać.

Tym, co powoduje ów krytykowany dzieciocentryzm, jest fakt, że paradoksalnie kobiety nie chcą rodzić dzieci. Dziecko – owszem, jeszcze tak. Ale więcej? Fundacja Mamy i Taty swego czasu zrobiła badania, w których pytała, dlaczego ludzie nie chcą mieć dzieci. Jaka była najczęstsza odpowiedź? Wcale nie to, że ich nie stać, tylko że przecież mają już jedno. A jak mają jedno, to często traktują je jak małego księcia, tudzież małą księżniczkę, której wszystko się należy (najlepsze, rzecz jasna). Obserwując różne dzieci, mam czasem wrażenie, że nauczyliśmy je, że ich potrzeby są priorytetem i choćby się waliło, paliło musimy wszystko rzucić, bo inaczej dziecku będzie przykro. A najlepiej jeśli zaczniemy spełniać prośby, zanim dziecko o tym pomyśli i swoje oczekiwania wobec nas zwerbalizuje. Ale skoro zdecydowana większość rodzin to rodziny z jednym dzieckiem, do tego zawsze chętni do pomocy dziadkowie, a często i pradziadkowie, to okazuje się, że wokół jednego dziecka „skacze” co najmniej sześcioro dorosłych osób. No to po co ono ma czekać? W końcu jak pisze Gary Thomas: „Rodzice nadmiernie skupieni na swoich dzieciach są dla nich mili tylko wtedy, kiedy one są miłe dla nich. Takie osoby stają na rzęsach, jeśli tylko dzieci doceniają ich poświęcenie. Rodzice, których życie kręci się wokół dzieci, uzależniają swoje działania od ich reakcji”. 

Dlatego najlepszym lekarstwem na dzieciocentryzm, jest wielodzietność, bo człowiek po prostu wyluzowuje. A przy okazji ma tyle pracy, że nie traci czasu na bezsensowne poczucie winy i ciągłe myślenie o tym, jak inni mnie oceniają, czy już przypadkiem wygrałam konkurs na matkę idealną. Do ideału brakuje mi sporo. I tak już pewnie pozostanie. Bo matka idealna to pewien mit.  Mam być mamą dla moich dzieci i to ich opinia (i co bardzo ważne – męża i ojca) ma być dla mnie najważniejsza. A inni? Niech sobie gadają, jeśli im to w jakiś sposób pomoże. Nie zbuduję bowiem sensownej relacji z dziećmi na poczuciu winy i ciągłym frustrowaniu, że ze wszystkim nie nadążam. Że znów czegoś nie zrobiłam, albo zrobiłam  nie tak jak radzą wszechwiedzące matki w Internecie. Jako matka nieidealna nie boję się rozmawiać z innymi mami i wymieniać doświadczenia. Nie boję się – tak jak Sylwia Chutnik – mam z piaskownicy. Wręcz przeciwnie, cenię sobie ich przyjaźń i rady, którymi się ze mną dzielą. Dzięki tym rozmowom nabieram za to zdrowego dystansu do swojego macierzyństwa i wiem, że idealna nie będę, bo być nie muszę.

Wielodzietność jako lek na dzieciocentryzm pozwala zachować właściwe proporcje. Dziecko naprawdę nie jest bożkiem, ani pępkiem świata. Jest dzieckiem, które również musi szanować to, że rodzic ma do zrobienia coś innego niż tylko zajmowanie się nim. W dużej rodzinie jest pod tym względem ciut prościej. Bo nie da się wychować pięciu „pępków świata”. Ktoś musi ustąpić, zaczekać. Ktoś był ze swoimi prośbami pierwszy, a mama jest tylko jedna i choćby nie wiem, jak się starała, nie rozdzieli się na pięć kawałków, żeby teraz, natychmiast spełnić czy zaspokoić potrzeby wszystkich naraz. A z jakiegoś powodu zazwyczaj bywa tak, że wszyscy chcą czegoś na raz, i nie jest to bynajmniej to samo. A ja mam tylko dwie ręce i jakiś porządek trzeba wprowadzić. Jeśli nikomu nie dzieje się krzywda, może poczekać. Korona mu z głowy nie spadnie.

Po 12 latach bycia mamą, mogę z czystym sumieniem powiedzieć, że macierzyństwo to nie jest nic strasznego. Macierzyństwo to fantastyczna przygoda i naprawdę nie trzeba się tego bać. Zamiast skupiać się na lękach i ciągłym poczuciu winy, trzeba smakować życia. Bez lęków jest ono po prostu zdrowsze i lepsze dla wszystkich.

Duża rodzina pozwala nabrać do wielu spraw dystansu. Trochę tak jak w tym żarcie o połkniętej monecie. Co robią rodzice, jak dziecko połknie dwuzłótówkę? Przy pierwszym – szpital i płukanie żołądka. Przy drugim – rodzice czekają, aż moneta znajdzie się w nocniku. Przy trzecim – odliczają małolatowi z tygodniówki.

Małgorzata Terlikowska