Jak powinna wyglądać edukacja seksualna? Ma być przede wszystkim dostosowana to wieku odbiorców i rzetelna – odpowiadają zwolennicy uczenia tego, czym jest seks. Tyle że te pojęcia są tak ogólne i szerokie, że de facto nic nie oznaczają. A pod nimi może kryć się naprawdę wszystko. I tak krok po kroku przesuwane są granice tego, co trafia do dzieci i młodzieży. Zwolennicy edukacji seksualnej uważają bowiem, że odpowiednie kursy dotyczące seksualności powinny przechodzić już najmłodsze dzieci. Te żłobkowe i przedszkolne. A co, niech trenują… Wtłacza się więc w głowy dzieci wiedzę, na Zachodzie bardzo często wbrew woli rodziców, na którą dzieci te nie są absolutnie gotowe, która na tym etapie życia nie jest im do niczego potrzebna, która odziera ich z poczucia wstydu (uczucia jednak dość naturalnego i potrzebnego), i często robi to w sposób bardziej wulgarny niż delikatny. Po co? Chyba tylko po to, by od małego wychować sobie użytkowników pornografii. Innego wyjaśnienia nie znajduję.

Wystarczy zajrzeć do Niemiec. Ogórki czy banany, na których ćwiczy się nakładanie prezerwatywy, to dziecinada w porównaniu z lateksowymi ubrankami, erotycznymi gadżetami czy pejczami, które – jako pomoce „naukowe” – używane są na zajęciach edukacji seksualnej w niemieckich szkołach. Jakby komuś było mało, zawsz może pograć w grę i stworzyć dom publiczny mający w swojej ofercie każdy rodzaj seksu, co kto lubi, z uwzględnieniem przede wszystkim wszelkiej maści mniejszości seksualnych, tak by nikt nie był dyskryminowany. To propozycje dla niemieckich gimnazjalistów. Pytanie tylko, czy faktycznie wiedza na temat domów publicznych jest im do czegoś potrzebna? Śmiem wątpić. Chyba że za tymi programami stoi pornobiznes. A to całkowicie zmieniałoby postać rzeczy. W końcu reklama dźwignią handlu.

Jeszcze dalej poszli Norwegowie. Ci to już w ogóle porzucili jakiekolwiek granice. Że nie wspomnę o jakiejś minimalnej przyzwoitości. Idą na całego, niczym taran, który niszczy wrażliwość dzieci. Edukacja seksualna sączy się tam rozmaitymi kanałami. Nie tylko w szkole, ale i w telewizji. Publicznej, norweskiej telewizji. W programie popularno-naukowym zakwalifikowanym jako bez ograniczenia wieku. Autorzy programu „Newton” postanowili w dość bezpośredni sposób wprowadzić swoich widzów (często kilkuletnie dzieci) w świat seksu. A tam hasła w sam raz dla kilkulatków: „pieszczenie genitaliów”, „Seks, zwany inaczej pieprzeniem, bzykaniem czy kochaniem się”, „włóż język do pomidora i kręcić wokół”. W odcinku dotyczącym dojrzewania, który nawet w dość otwartej na te sprawy Norwegii wywołał burzę, młodzi widzowie dostali instruktarz, jak się masturbować, jak uprawiać seks (jako bonus zbliżenia na narządy płciowe męskie i żeńskie, prawdziwe, nie żadne tam szkice), jak zrobić „malinkę”. Twórcy programu bronią się, że przecież napisali na początku, że może on zawierać treści, którymi dorośli mogą czuć się zawstydzeni czy zażenowani. Niemniej jednak to zdecydowanie za mało. Kurs masturbacji dla kilkulatków ma bowiem więcej wspólnego z pornografią niż „obiektywną i rzetelną wiedzą na temat płciowości”. A to serwuje im publiczna norweska telewizja.

Nie po raz pierwszy okazuje się, że wszelkie granice są ustalane po to, by je łamać i przesuwać, tak jak dzieje się to w przypadku edukacji seksualnej. A rodzicom odbiera się całkowicie prawo do decydowania o tym, jakimi treściami powinno być karmione jego dziecko. Lepiej od rodziców wiedzą urzędnicy i różnej maści psychologowie, którzy gotowi są psychologicznie wyjaśnić każdą bzdurę. Także konieczność trenowania masturbacji przez kilkulatki. A jak się komuś nie podoba, znaczy że nie nadaje się na rodzica. I trzeba zabrać mu dziecko. Dla jego dobra, tylko i wyłącznie. Ani to fajne, ani mądre. Do bólu prymitywne. Tylko dzieci żal.

 

Małgorzata Terlikowska