„Mamy dość tego, że monopol na wartości rodzinne w Polsce i nie tylko zresztą u nas, ma prawica. Najlepiej znani i najbardziej wpływowi eksperci od rodzicielstwa to państwo Elbanowscy i państwo Terlikowscy i wiele wskazuje na to, że następny rząd będzie słuchał raczej ich, nie nas, w tych kwestiach” – mówiła na Kongresie Kobiet Agnieszka Graff. Wszak w dobrym tonie jest teraz straszenie widmem nowego rządu, który nie będzie chciał współpracować z lewicowymi działaczkami, a w kwestii rodzinnej słuchał będzie konserwatywnie myślących rodziców.

Co prawda daleko mi do roli eksperta, niemniej jednak i my, i państwo Elbanowscy mamy coś, czego wielu feministkom wypowiadającym się o macierzyństwie, czy szerzej o rodzicielstwie brakuje. Mamy doświadczenie dużej rodziny, wychowywania kilkorga dzieci i to jest nasz atut. I to czyni nas autentycznymi, bo dzielimy się swoim życiowym doświadczeniem, dajemy świadectwo życia rodzinnego i pokazujemy, że feministyczne teorie niewiele mają wspólnego z prawdziwym życiem. My się dzieci nie boimy i nie musimy się przed nimi wszelkimi sposobami zabezpieczać. Bo doskonale zdajemy sobie sprawę, że jeśli dzieci nie będzie, to i żadnej przyszłości nie będzie, bo wymrzemy i nikt o nas pamiętał nie będzie.

Choć bardzo długo polski nurt feministyczny był zdecydowanie antymacierzyński i antyrodzinny, nagle zaczęły pojawiać się w nim iskierki macierzyńskiego instynktu. Te kobiety, które jeszcze do niedawna walczyły z matkami, nagle – pod wpływem własnych doświadczeń – zmieniły całkowicie front. Z przeciwniczek, stały się sojuszniczkami matek, bo przekonały się, jak wielką wartością jest to, co przez szereg lat zwalczały. Pewnie mając doświadczenie własnego macierzyństwa dziś nie czują się zbyt komfortowo, kiedy wspomną, jak przekonywały, że macierzyństwo to uwiązanie, uwstecznienie, samo zło po prostu. „Co Agnieszka Graff ma do powiedzenia kobietom, które zachwycone szyderczymi happeningami z Manif organizowanych 8 marca przez nią i jej koleżanki spaprały sobie życie?” – pytał swego czasu Andrzej Horubała. Czy nagle te kobiety nie poczuły się oszukane? I czy szczera jest feministyczna troska o matki? Czy to tylko poza? A może tylko polityka?

Czy jest możliwe pogodzenie stawisk feministycznego i konserwatywnego w kwestii macierzyństwa, ojcostwa czy rodzicielstwa? Choć dotykamy tych samych spraw, wychodzimy z zupełnie odmiennych założeń antropologicznych. Fundamenty, na których budujemy swoje wizje, są całkowicie różne. Tak skrajne, że w zasadzie trudno znaleźć wspólny język. Dla feministek macierzyństwo to wybór, dla konserwatystów to spełnienie, realizacja powołania, owego „geniuszu kobiety”, jako tej osoby, która została tak stworzona, by mogła dawać życie. Dziecko postrzegane jest więc jako dar, stąd nasze otwarcie na życie i przyjmowanie dzieci (tylu, iloma nas Pan Bóg obdarzy). Dla feministek dziecko to pewien projekt. Zadanie do spełnienia, odhaczenia na liście zaplanowanych rzeczy. Jakoś nie dostrzegam wśród walczących feministek matek wielodzietnych. Nie mają czasu, czy postulaty feministyczne są im zupełnie obce?

Różni nas kwestia aborcji. Trudno mi godzić macierzyństwo z decydowaniem o tym, którym dzieciom pozwalam się urodzić. Dlaczego jedne dzieci mają prawo żyć, a inne nie, tylko dlatego, że pojawiły się na przykład w nieodpowiednim czasie czy z nieodpowiednim mężczyzną? Dla mnie to nielogiczne zachowanie z jednej strony promować macierzyństwo, a z drugiej zabijanie dzieci. Jakoś to wszystko razem zupełnie nie gra. Trudno też nie wspomnieć o języku, którym feministki się posługują. Te wszystkie prawa reprodukcyjne, żywe inkubatory zdecydowanie macierzyństwu nie sprzyjają. Bardziej pasują do weterynarii. O ile lepiej do kobiety pasuje określenie „stan błogosławiony” na ciążę, ale ono  feministkom przez gardło nie przejdzie. One wolą swój język, który macierzyństwo po prostu obrzydza. Bo i która kobieta chciałaby być inkubatorem dla jakiegoś zlepka komórek?

Swoje rozumienie macierzyństwa feministki opierają na prawach jednostki, konkretnie na prawach kobiety do decydowania o „swoim brzuchu”. My mówimy o prawach rodziny, prawach dziecka, mówimy o małżeństwie i o tym, że to rodzina złożona z matki i ojca jest najwłaściwszym środowiskiem wychowawczym. Nie umniejszamy roli ojca, wręcz przeciwnie, chcemy go dowartościować, bo wiemy, jakie konsekwencje dla dzieci ma brak ojca. Feministki walczą o instytucje, my walczymy o relacje, o takie warunki, by dziecko mogło być w domu z mamą, a żłobek niech będzie ostatecznością, a nie normą.

Mam wrażenie, że dla Agnieszki Graff każde małżeństwo to patriarchat. Spieszę więc donieść, że również w konserwatywnym małżeństwie małżonkowie dzielą się obowiązkami, opieką nad dziećmi, wspierają się wzajemnie i sobie pomagają. A że często tylko jedna osoba w takim związku pracuje zawodowo, podczas gdy druga zajmuje się domem ? Naprawdę nikomu nic do tego, pozwólmy na to, by rodziny same decydowały, jak zorganizować sobie życie rodzinne i jaki model sprawdzi się u nich najlepiej. Niech feministki życia nam nie organizują i niech nie deprecjonują wyboru tych kobiet, które postanowiły oddać się w pełni życiu rodzinnemu, skoro to wybór podyktowany nie egoizmem, ale przede wszystkim dobrem rodziny. Bo rodzina to nie pielęgnacja własnych egoizmów, ale rezygnacja z nich w imię wyższego dobra. I nie chodzi tu o poświęcanie się, robienie z siebie męczennicy, tylko zdecydowanie o coś więcej. Bo jeśli takie rozwiązanie konkretnej rodzinie służy, a służy, to należy je po prostu uszanować.

A w kwestii monopolu… Cóż, my nie tylko o rodzinie mówimy, ale przede wszystkim ją tworzymy. Mamy dzieci i to jest nasza przewaga. Feministki głównie o dzieciach mówią, ale ich nie mają. Praktyka zweryfikuje więc, kto będzie miał monopol na mówienie o rodzinie.

 

Małgorzata Terlikowska