Opisanie wydarzeń 11 września 2001 jest dla mnie wciąż bardzo trudne i bolesne. W ciągu ostatnich miesięcy wielokrotnie miałam okazję analizować w myślach prawie każdą sekundę tej tragedii. Wiem, że jakkolwiek to opiszę, i tak nie będę w stanie oddać tego, co naprawdę czuję.

Budzik zadzwonił jak zwykle o 6:30. Jeszcze zaspana spojrzałam przez otwarte okno… Słońce już świeciło.

„Zapowiada się piękny dzień, wrzesień to najpiękniejszy miesiąc w Nowym Jorku” – pomyślałam.

Zaplanowałam sobie, że tego dnia w czasie lunchu pójdę na spacer do Bartery Park, pięknie położonego parku nad samą rzeką Hudson, tuż przy wieżowcach World Trade Center. Lubiłam tam spędzać moją przerwę na lunch.

Przed samym wyjściem z domu nie mogłam się zdecydować, które buty mam włożyć. Już właściwie zaczęłam nakładać bardzo wysokie i niezbyt wygodne szpilki, lecz mój wzrok padł na płaskie brązowe klapki z miękkiej skórki, które niedawno kupiłam.

„Te klapki są wygodniejsze i też będą mi pasowały do brązowych spodni.”

W ostatniej chwili zmieniłam obuwie.

Marek, mój mąż, podwiózł mnie do pracy samochodem. Tak było codziennie. Pocałował mnie na „do widzenia” i już za chwilę znalazłam się w moim biurze na 82 piętrze jednego z wieżowców World Trade Center. Pracowałam w tym budynku już 8 lat i czułam się tu bardzo bezpiecznie. Było to bardzo eleganckie i prestiżowe miejsce.

Moje biurko stało przy samym oknie, z którego widok aż zapierał dech w piersiach – Rzeka Wschodnia poprzecinana wieloma mostami; uwielbiałam zimową porą patrzeć na światła tych mostów.

Spojrzałam na zegarek, była 7:30. Odsłoniłam żaluzje i stanęłam przy oknie, aby popatrzeć na panoramę Nowego Jorku. Robiłam to codziennie. W tym dniu pogoda była wyjątkowo piękna i widoczność rozciągała się na całe miasto. Widziałam nawet w oddali taflę oceanu i wschodzące słońce.

Ten widok zawsze mnie upajał i dodawał energii do pracy. Czasami żartowałam, że z tej wysokości mogę zobaczyć prawie Polskę. W moim biurze o 7:30 było zawsze około 20 osób. Większość pracowników zaczynała pracę o godzinie 9:00. Czas pracy zależał od indywidualnego wyboru godzin.

Usiadłam przy komputerze i zaczęłam pracować przy ostatnich poprawkach jednej z moich rocznych publikacji. Pomyślałam, że już jutro się z tym uporam, wyślę do druku i zabiorę się za nowy projekt. Moi koledzy także pracowali nad swoimi projektami.

Pierwsza godzina pracy zleciała nam w skupieniu i nagle tę wielką ciszę zakłócił niesamowity, potężny huk. Huk ten połączony był z niesłychanym, dojmującym syczeniem, jakby potwornego wiatru. W tym samym momencie nasza wieża zaczęła się silnie przechylać w jedną, później powoli w drugą stronę, tak jakby chciała uzyskać równowagę, i w końcu stanęła w pionowej pozycji.

Wszyscy, nie wiedząc, co się dzieje, wyskoczyliśmy zza biurek w przerażeniu. Zauważyłam, że wysokie regały z biurowej biblioteki zaczynają się przechylać, a książki spadać (na szczęście ciężkie metalowe regały były przymocowane do sufitu i nikogo nie przygniotły). Pomyślałam w tej sekundzie, że to jest trzęsienie ziemi. Wiedziałam, że te budynki nigdy się nie zawalą, przy najwyższej nawet sile wstrząsów sejsmicznych…

Tak nam mówił nasz profesor w czasie studiów na Uniwersytecie Nowojorskim. Pamiętam do dzisiaj jego słowa, że mocne trzęsienie ziemi może zawalić wszystkie domy na Manhattanie, ale dwie wieże World Trade Center, nie przewrócą się, bo mają mocną, antysejsmiczną konstrukcję.

Oczywiście ani mój profesor, ani nikt inny nie przypuszczał, że te niezwykle silne słupy stalowe, które trzymały konstrukcje w obu wieżach, można jeszcze stopić przy bardzo wysokiej temperaturze i wówczas budynki te się zawalą.

Nigdy w życiu nie przeżyłam trzęsienia ziemi i nie miałam pojęcia, co się w takim momencie robi. Kiedyś kolega, Filipińczyk, mówił mi, że trzeba się położyć na podłodze i czekać aż wszystko minie. Byłam w tak wielkim szoku, że w ogóle nie potrafiłam myśleć logicznie. Nagle usłyszałam bardzo głośny krzyk Tony’ego, naszego kierownika:

„Uciekać natychmiast! Uciekać! Uciekaaać!… Natychmiast!”

Chwyciłam z krzesła torebkę i zaczęłam biec w stronę drzwi wyjściowych. W holu był już czarny gęsty dym. Pamiętam, że przez ułamek sekundy chciałam się nawet cofnąć, bałam się wchodzić w ten gęsty dym, ale Tony uparcie pokazywał palcem w stronę schodów przeciwpożarowych. Biegłam więc dalej za moimi kolegami, w stronę schodów, gdzie nie było jeszcze dymu. Przeciwpożarowe klatki schodowe były obudowane specjalnym betonowym materiałem i nie miały żadnych okien.

Biegliśmy, biegliśmy tak szybko, jak to tylko było możliwe. Światło na klatce schodowej na szczęście nie zgasło. Moja intuicja mówiła mi, że jesteśmy w śmiertelnym niebezpieczeństwie. Biegnąc, zaczęłam się modlić. Wzywałam Ducha Świętego, aby dał mi siłę i spokój wewnętrzny. Pomyślałam wtedy, że tu już tylko Pan Bóg może nas uratować… Człowiek nic już tu nie zrobi… Przez moment czułam, że poddaję się… Powiedziałam sobie wtedy w duchu, że jeżeli wolą Bożą jest, abym teraz skończyła moje życie, to muszę to przyjąć. Biegłam jednak dalej i tak biegnąc, oddawałam tę ucieczkę w ręce Boga, prosząc Go, aby był z nami wszystkimi w czasie tej ewakuacji i ewentualnej śmierci.

Nagle zauważyłam, że zaczyna mnie ogarniać jakiś dziwny spokój wewnętrzny. Tak jakby jakiś głos mi mówił:

„Nie bój się, wyjdziesz z tego”.

Czułam, że to nie tylko ja się modlę, ale prawie wszyscy, którzy tutaj tak biegniemy. Zaczęłam uspokajać płaczące kobiety. Szczególnie utkwiła mi w pamięci jedna z nich – młoda, ubrana w mundur służby bezpieczeństwa. Znałam ją z widzenia, bo często stała na piętrze i pilnowała porządku. Teraz biegła ze mną po schodach. Cała się trzęsła i płakała. Zauważyłam, że jej granatowy mundur jest grubo pokryty jakimś szarym kurzem. Zapytałam, co jej się stało, że jest taka zakurzona. Nic nie odpowiedziała, tylko płakała i bardzo się trzęsła. (Dzisiaj wiem, że nie wolno jej było przekazywać ludziom żadnych informacji, aby w panice nie utrudnić ewakuacji. Ona miała w ręce krótkofalówkę i wiedziała już dokładnie, co się stało i w jakim jesteśmy niebezpieczeństwie.) Żal mi się jej zrobiło i zaczęłam prosić Boga, aby ją też miał w szczególnej opiece. Zauważyłam, że na schodach jest stosunkowo mało ludzi, tak jakby jeszcze nie powychodzili z pięter pod nami. Zastanawiałam się nawet, dlaczego oni nie wychodzą.

(Teraz wiem, że szybkość decyzji o ucieczce miała wielkie znaczenie. Moi trzej koledzy z biura nie zdążyli wyjść i zginęli, bo zatrzymali się jeszcze na chwilę, żeby wyłączyć komputery. Na naszym piętrze liczyły się sekundy do wyjścia. Ci, którzy nie uciekali natychmiast, zginęli, nawet na dużo niższych piętrach. Niektórzy, jak się później dowiedziałam, czekali na instrukcje. Niestety, nie doczekali się ich, bo głośniki po uderzeniu samolotu przestały działać.)

W związku z tym, że wtedy, gdy zbiegaliśmy schody były prawie puste, w ciągu 18 minut znalazłam się na 44 piętrze. Wiem dokładnie, że tyle czasu to trwało, bo kiedy byłam w holu na tym właśnie piętrze, usłyszałam drugi huk. Naszym wieżowcem ponownie zatrzęsło. Nie miałam pojęcia, co się znów stało. Spojrzeliśmy na siebie przerażeni. Ktoś powiedział, że chyba piorun uderzył w naszą wieżę, co chyba nam wszystkim wydało się nielogiczne, gdyż pamiętaliśmy przepiękny słoneczny poranek.

Tu, na 44 piętrze, były już tłumy ludzi i służby porządkowe kierowały nas na drugi ciąg schodów – na naszych był już silnie duszący dym. Przesuwając się – nie można już było biec, tak nas było dużo – do drugiej klatki schodowej na 44 piętrze, tuż obok okien zewnętrznych, zauważyłam za oknem spadające dziwne kawałki rożnych przedmiotów i mnóstwo kartek papieru lecących w dół.

„Skąd to wszystko leci, co się stało?” – pomyślałam.

W holu zobaczyłam kilka osób z mojego biura. Byłam szczęśliwa, że są tu ze mną. Nikt z nas będących w środku budynku, nie wiedział (z wyjątkiem służby bezpieczeństwa), że to zamach terrorystyczny. Od 44 piętra nasze schodzenie w dół stało się już bardzo powolne, bo doszło dużo ludzi z niższych pięter.

Były momenty, że musieliśmy stać i czekać, aż grupa z kolejnego piętra wejdzie na klatkę schodową. Ludzie schodzili bez paniki, nikt nikogo nie popychał i nie przepychał się, aby być pierwszym. Wszystkich nas łączył ten sam los i na każdej twarzy widać było ten sam wyraz, przepełniony bojaźnią i błaganiem Boga o szczęśliwe wyjście z budynku.

Co jakiś czas robiliśmy miejsce na schodach dla schodzących w dół poparzonych ludzi. Zastanawiałam się, skąd tu ogień… Czy coś się zapaliło? Ta niewiedza o tym, co się stało, w pewnym sensie nas uratowała, bo sprawniej i bez paniki się ewakuowaliśmy.

Pamiętam mężczyznę schodzącego obok mnie, który zapytał, czy nie słyszałam, czy ludzie z 92 piętra wyszli bezpiecznie – tam pracował jego syn. Zaczęłam go pocieszać, że na pewno wyszedł. (Teraz już wiem, że w moim wieżowcu, powyżej 82 piętra był już ogień i nikt się stamtąd nie uratował.)

Kiedy znaleźliśmy się na wysokości 20 piętra, otrzymaliśmy nakaz od służb porządkowych, aby ustawić się w rzędzie, jeden za drugim i zostawić jedną stronę schodów wolną dla strażaków wchodzących do góry. Schody miały około metra szerokości, więc było dość wąsko. Jednak wszyscy posłusznie ustawiliśmy się i tak już schodziliśmy do samego dołu.

Teraz patrzyłam na strażaków wchodzących do góry. Ich widok pozwalał mi myśleć, że jesteśmy już bezpieczni, bo w przeciwnym razie nikt nie wysyłałby tych ludzi na górę. Pamiętam ich twarze. Ubrani byli w ciężkie kombinezony, na plecach mieli butle tlenowe, pot lał im się z czoła. Było mi żal, że muszą iść tam, na górę. (Szli na śmierć, żaden z nich nie wyszedł już na zewnątrz.)

Od piątego piętra w dół na schodach było dużo wody i szkła. Wreszcie dotarliśmy do parteru. Nasza ewakuacja na samym dole przebiegała wzdłuż pasażu podziemnego. Był to piękny pasaż, bardzo elegancki, z wieloma atrakcyjnymi sklepami i restauracjami. Kiedy teraz zobaczyłam to miejsce, przeraziłam się. Wszystko było poniszczone, opustoszałe, drzwi popalone, powybijane szyby. Wzdłuż pasażu z sufitu leciała woda, bo włączył się automatyczny system przeciwpożarowy.

(Przed naszym zejściem paliwo z samolotów spłynęło w dół ciągami windowymi i wylało się na parterze, razem z ogniem. Parter więc zaczął płonąć zaraz po uderzeniu samolotu, ale tu udało się ogień ugasić. My, schodząc z góry, nie wiedzieliśmy, że zarówno nad nami, jak i pod nami jest pożar.)

Szłam po kostki w wodzie, która lała się z góry. Byłam zupełnie mokra. Spadł mi z nogi klapek, więc spokojnie cofnęłam się i wyciągnęłam go z wody. Stojący obok policjant zaczął mnie poganiać, mówił, że mam iść i nie zatrzymywać się. Wydawało mi się, że jestem już w bezpiecznym miejscu, lecz w tym samym momencie usłyszałam krzyk kobiety ze służb porządkowych, żeby uciekać.

„Czyżby groziło nam jeszcze jakieś niebezpieczeństwo na dole?”

– pomyślałam, przesuwając się najszybciej w tej wodzie i w tych moich klapkach, które co rusz spadały mi z nóg, nie pozwalając iść dość szybko.

Nie mogłam poruszać się boso – zabroniono nam tego, bo w wodzie było mnóstwo szkła. Przemieszczając się teraz (ok. 300 m) niegdyś tak eleganckim pasażem, cały czas zastanawiałam się, co mogło go aż tak zniszczyć.

Wyszłam w końcu na zewnątrz, na Church Street. Stały tu tłumy ludzi, gapiów, którzy nie mieli nic wspólnego z World Trade Center. Przyszli po prostu popatrzeć na to, co się stało. Przeszłam na drugą stronę ulicy, wtedy dopiero odwróciłam się i spojrzałam do góry.

Obie wieże stały w ogniu. Jak ten pożar przedostał się do drugiego budynku?… Moje piętro było już dawno spalone.

„Boże, czy to możliwe?” – powiedziałam głośno do siebie.

W tym samym momencie jakiś głos wewnętrzny powiedział mi:

„Uciekaj stąd jak najdalej!”

Popatrzyłam przerażona na te tłumy ludzi z aparatami fotograficznymi i kamerami.

„Dlaczego oni wszyscy tutaj stoją pod tymi płonącymi budynkami?”

Zaczęłam momentalnie uciekać – tak szybko jak mogłam – w stronę mostu Brooklyńskiego. Cała ulica wypełniona była ludźmi patrzącymi w stronę wież World Trade Center. Nagle mój wzrok zatrzymał się na budkach telefonicznych, stojących na rogu po drugiej stronie ulicy.

„Może stąd od razu zadzwonię?”

Już kierowałam się na drugą stronę ulicy, ale jakaś dziwna siła odciągnęła mnie od tego zamiaru, mówiąc mi:

„Nie! Tu się nie zatrzymuj! Tu jest niebezpiecznie!”

Posłuchałam tego niezwykłego głosu i pobiegłam dalej. Po kilku minutach znalazłam się już przy samym moście i wtedy odwróciłam się po raz drugi. To był ten właśnie moment, kiedy pierwsza z wież zaczęła się walić. Potworne kłęby kurzu i lecące na wielką odległość niesamowite ilości gruzu…

Gdybym się zatrzymała przy telefonie, to gruz zasypałby mnie zupełnie. Tutaj nic do mnie nie dolatywało, nawet najmniejszy z odłamków. Na ulicach rozległ się przerażający krzyk ludzi.

„ To niemożliwe!” – krzyczałam.

Myśli mi się plątały…

„To niemożliwe, aby World Trade Center się zawalił! To sen?”…

Nie wierzyłam własnym oczom. I do dzisiaj chwilami nie mogę uwierzyć w to, co się wtedy stało.

Myślałam o tłumach ludzi, którzy tam w tej chwili giną i nie można im już pomóc. Płakałam i cała się trzęsłam z przerażenia. Pomyślałam o moich współpracownikach – czy zdążyli oddalić się od wież przed ich zawaleniem? Zaczęłam modlić się za ludzi, którzy tam są w tych gruzach.

Poprosiłam kobietę na moście, aby pozwoliła mi zadzwonić z jej telefonu komórkowego. Niestety telefon nie działał. Zapytałam ludzi obok mnie idących, czy wiedzą, co się stało. Wtedy dopiero dowiedziałam się, że to atak terrorystyczny na Amerykę, i że dwa samoloty uderzyły w budynki WTC.

„To niemożliwe!” – krzyknęłam.

Zaczęłam przedostawać się przez most w stronę Brooklynu. Bałam się już patrzeć w stronę World Trade Center. Miałam nadzieję, że przynajmniej moja wieża się nie zawali… Nie chciałam patrzeć na jej „śmierć”. Chciałam uciekać jak najdalej z tego miejsca.

Na moście ogarnął mnie lęk, że terroryści mogą również wysadzić w powietrze mosty. Płacząc przedostałam się na drugą stronę Rzeki Wschodniej. Tu, na Brooklynie, policja kierowała ludźmi. Dawała wskazówki, w którą stronę iść. Żadne środki komunikacji miejskiej nie działały.

Zapytałam policjantkę o najkrótszą drogę w stronę mojej dzielnicy – Bay Ridge. Odwróciłam się jeszcze raz, żeby spojrzeć na Manhattan. Drugiej wieży też już nie było. Symbol Nowego Jorku zniknął. Poczułam niesamowity ucisk w sercu. Ogarnął mnie wielki smutek. Modliłam się za tych, którzy zginęli.

Mimo, że byłam już w dość dużej odległości od Manhattanu, czułam w powietrzu rozchodzący się zapach dymu. Wszędzie unosił się kurz. Ludzie zaczęli zakładać maski na twarze.

Szłam pomału wzdłuż 5 Avenue w stronę mojego domu. Wiedziałam, że muszę przejść pieszo około 15 km. Byłam zmęczona fizycznie, ale przede wszystkim psychicznie. W gardle drapał mnie kurz, dusił dym. Miałam bardzo mieszane uczucia. Z jednej strony dziękowałam Bogu za to, że wyszłam z tego piekła, z drugiej byłam załamana całą tą ludzką tragedią.

Do domu szłam wolno, przez kilka godzin. Myślałam o całym wydarzeniu, o ludziach zaginionych, o ich rodzinach, o dzieciach, które zostały bez rodziców. Dlaczego?…

Na dworze było bardzo gorąco i mimo, że wyszłam z budynków cała mokra, to wszystkie rzeczy zdążyły już na mnie wyschnąć. Ze mną szli inni z Manhattanu. Każdy wolno i z wielkim smutkiem na twarzy. Zauważyłam, że niektórzy właściciele sklepików i restauracji przy 5 Avenue zamykali swoje sklepy. To wprawiło mnie w nastrój jeszcze większego lęku. W Nowym Jorku nikt w ciągu dnia nigdy nie zamyka swojego biznesu.

„Czyżby całe miasto było zagrożone następnymi atakami?” – myślałam ze strachem.

Kupiłam po drodze butelkę wody i idąc dalej piłam powoli łyk po łyku, aby przepłukać w gardle kurz i dym. Mieszkańcy Brooklynu wychodzili przed swoje domy i pytali nas, przechodzących, czy czegoś nie potrzebujemy. Kobieta (Murzynka) ze swoją córeczką (może sześcioletnią) stała na chodniku i rozdawała nam papierowe ręczniki.

„Na świecie jest dużo dobrych ludzi” – pomyślałam ze wzruszeniem.

Cały czas myślałam o tym, że muszę w jakiś sposób zawiadomić męża i syna o tym, że żyję. Byłam pewna, że w Polsce moja mama i siostra bardzo się o mnie martwią – na pewno już wiedzą o tej tragedii. Próbowałam po drodze dzwonić do męża do pracy, ale telefony nadal nie działały.

Dopiero kiedy znalazłam się w pewnej odległości od Manhattanu, dodzwoniłam się do męża. Podniósł słuchawkę jego szef. Kiedy usłyszał mój głos, zaczął wrzeszczeć na całe biuro:

„Ona żyje! Marek, ona żyje!”

Po chwili usłyszałam w słuchawce głos płaczącego Marka. Ja też płakałam. Poprosiłam go tylko, żeby natychmiast zadzwonił do Michała, naszego syna, i do Polski. Rozmawialiśmy krótko. Dowiedział się najważniejszego, tego, że żyję.

Czekał na ten telefon 4 godziny. Później powiedział mi, że były to najdłuższe 4 godziny jego życia. Po tym telefonie wracałam już do domu spokojniejsza. Dotarłam tu krótko przed godziną 15:00. W drzwiach stał już Michał. Czekał na mnie, wiedział już od Marka, że idę pieszo do domu. Rzucił się w moje ramiona i obydwoje zapłakaliśmy.

Tu dopiero, w domu, w płaczu, zaczęłam wyrzucać z siebie moje przeżycia. Poczułam, że nogi mam jak z waty. Osłabiona położyłam się. Michał usiadł przy moim łóżku i trzymał mnie za rękę. Nic nie mówił. Cieszył się, że żyję.

Po niecałej godzinie przyjechał Marek. Długo trzymał mnie w objęciach… Nie mogliśmy wydobyć z siebie głosu. O nic mnie nie pytał. Nie chciał, abym na nowo to przeżywała.

Wieczorem mąż położył się na łóżku obok mnie z jednej strony, a syn z drugiej. Trzymając mnie w objęciach usnęli, i tak w trójkę spaliśmy całą noc, przytuleni do siebie i szczęśliwi, że jesteśmy nadal razem, że możemy się sobą cieszyć.

Dzisiaj, kiedy po 5 miesiącach od tragicznych wydarzeń 11 września analizuję wszystkie chwile tego poranka wiem, że każdy moment, każda moja najdrobniejsza decyzja, każdy mój krok nie były przypadkowe. Nieodczuwalna dla mnie wcześniej, Boża siła prowadziła każdym kolejnym moim posunięciem – do życia.

Nigdy wcześniej nie doświadczyłam tak silnego dotknięcia Boga. Wiem, że jakkolwiek to opiszę, nie oddam na papierze tego, co naprawdę czułam w czasie mojej ucieczki z 82 piętra. Żadne słowa nie oddadzą moich przeżyć.

Wiem, jak wiele bliskich mi osób: moja rodzina, przyjaciele, Siostry Niepokalanki, które wiedziały, że ja tam pracuję – wszyscy wspierali mnie żarliwą modlitwą w każdej sekundzie mojej ucieczki. Wyraźnie czułam te modlitwy.

To prawda, że wiara przenosi góry. Wiara jest nieodłączną częścią modlitwy, modlitwy w każdym jej wymiarze. To doświadczenie umocniło ogromnie moją wiarę. Chciałabym dzisiaj poprzez to świadectwo podziękować każdej osobie, która w tych trudnych chwilach była myślami ze mną i wspierała mnie modlitwą. Dziękuję z całego serca i polecam każdą z tych osób opiece Bożej!


Autorka spisała swoje świadectwo 5 miesięcy po tragicznych wydarzeniach.

źródło: milujciesie.org.pl