Fragment książki „Ostatnie lata polskich Kresów”:
Rozdział: KULISY AKCJI POD BEZDANAMI
Noc prawdy
Niestety, 26 września ponownie niemal wszystko sprzysięgło się przeciwko bojowcom. Bryczka znów się przewróciła – zbieranie rozrzuconych paczek z bronią i materiałami wybuchowymi zabrało dużo cennego czasu. Do tego Aleksander Lutze-Birk przypadkowo zgniótł lufą pistoletu butelkę amoniaku ukrytą w ubraniu i dotkliwie się poparzył, jednak mimo bólu wziął udział w akcji. Znowu pobłądzono w lesie, ale zapas czasu okazał się tym razem wystarczający i bojowcy trafili w okolice Bezdan o właściwej porze. Tam okazało się jednak, że trzech lamp acetylenowych nie napełniono wodą, wobec czego były bezużyteczne. Mimo że Piłsudski głośno poinformował o tym współtowarzyszy, nikt z nich nie ruszył się z miejsca. W tej sytuacji sam pobiegł z Arciszewskim do pobliskiego rowu, gdzie wchodząc w wodę po kolana, „napełnili lampy i biegiem wrócili do bryczki”.
Na domiar złego nie została do końca ustalona kwestia dowodzenia. Jak wspominał jeden z uczestników napadu, wprawdzie „wyczuć i wyrozumować można było, że to Piłsudski jest dowódcą, ale wyraźnie nie zostało to powiedziane”. Natomiast sam Komendant przyznał później, że „męczyła go ogromnie niewyraźność stosunków dowódczych, gdyż faktycznie nie był wyraźnie wyznaczonym dowódcą”, co miało „odbić się na całej robocie”.
Dlaczego Piłsudski, jeden z liderów bojówki i partii, nieoficjalnie dowodził akcją? Zapewne zadecydował o tym fakt, że nigdy wcześniej nie brał udziału w takich przedsięwzięciach i pod tym względem nie mógł liczyć na odpowiedni autorytet wśród podwładnych – co innego wydawać polecenia partyjne, a co innego dowodzić akcją.
Bojowcy zastali w Bezdanach sprzyjającą sytuację. Było pusto, tylko z boku peronu stał telegrafista, który rozmawiał z czekającą na pociąg podróżną, a w pewnej chwili pojawiła się „jakaś Żydóweczka”. Edward Gibalski (miał pod ubraniem dwukilogramową bombę) zaczął dla niepoznaki namiętnie z nią flirtować, natomiast reszta uczestników akcji rozmieściła się w tym czasie w różnych punktach peronu. Arciszewski i Włodzimierz Momentowicz mieli się pojawić w ostatniej chwili, jednak „psina jakaś szczekająca na nich zażarcie zmusza ich do wcześniejszego ukazania się na peronie”.
Pociąg wjechał na stację o 23.12. Wówczas Gibalski nagle porzucił dziewczynę i ruszył biegiem wzdłuż składu. Za nim pobiegli Jan Balaga, Arciszewski i Momentowicz. Kijem wybito dziurę w oknie wagonu eskorty, a następnie wrzucono tam bombę. Po chwili rozległa się eksplozja. Jednocześnie Gibalski postrzelił rosyjskiego żandarma, który zdążył wyskoczyć z wagonu i otworzyć niecelny zresztą ogień.
Kolejny ładunek także wybuchł w wagonie eskorty, a wśród podróżnych zapanowała panika. Uznano bowiem, że na skład napadli pospolici bandyci, którzy zaraz zaczną wszystkich rabować i mordować.
„Jeden z pasażerów, Mikołaj Czystiakow – informowano na łamach prasy – pamiętając, że ma przy sobie większą sumę pieniędzy, schwycił się za kieszeń. Wówczas bandyta, który to zauważył [Arciszewski – S.K., T.S.], zaczął uspokajać wszystkich, mówiąc: »Nie bójcie się, panowie. Ani was, ani waszych pieniędzy nie dotkniemy«. I rzeczywiście, ani pasażerów, ani ich pieniędzy bandyci nie dotknęli, wymagając jedynie, aby pasażerowie nie ruszali się z miejsc i nie wyglądali przez okna”.
Arciszewski i jego towarzysze dopadli wreszcie do wagonu eskorty. Okazało się, że pomimo dwóch eksplozji większość żołnierzy przeżyła, gdyż użyto bomb bardziej nadających się do ogłuszania niż zabijania. Zginął wprawdzie jeden z żandarmów, ale nie tyle z powodu eksplozji, ile od dziewięciu kul, jakie otrzymał od bojowców. Pod ścianą stało trzech przerażonych konwojentów z karabinami (reszta zdążyła już uciec do lasu), którzy posłusznie oddali broń, by po wyprowadzeniu z wagonu natychmiast rzucić się do ucieczki.
Huk pierwszej eksplozji spowodował, że do akcji przystąpiła grupa Walerego Sławka. Na wszelki wypadek zaciągnięto hamulec awaryjny i bojowcy ruszyli w kierunku budynku stacyjnego, błyskawicznie go opanowując.
„Stróż stacyjny zeznał – relacjonował reporter »Kuriera Wileńskiego« – że gdy wyszedł na peron, dwóch rabusiów pochwyciło go i przyłożywszy brauning do piersi, poprowadzili go do pokoju dyżurnego i tam pod grozą śmierci zmusili go wskazać, gdzie mieszczą się telefoniczne i telegraficzne przewodniki, które natychmiast przecięli. Urzędnik pocztowy, który znajdował się w pokoju dyżurnym, zaprotestował i za to został wyrzucony przez okno. Rozbiwszy wszystko w pokoju dyżurnym, rabusie zaprowadzili stróża do sali I-szej klasy, w której już znajdowali się pod strażą dwóch rabusiów: pomocnik zawiadowcy stacji, maszynista, palacz i cała brygada konduktorów pociągowych. Wszyscy oni stali z podniesionymi do góry rękoma pod strażą rabusiów uzbrojonych w rewolwery i bomby”.
Napastnicy zgasili latarnie oświetlające peron i stację ogarnęła upiorna ciemność. Natychmiast zamknięto semafory, by opóźnić przybycie kolejnych pociągów, a uciekających z wagonów podróżnych kierowano do poczekalni, gdzie zatrzymano ich, grożąc bronią. Pilnujący ich Kazimierz Młynarski wprawdzie miał w ręku odbezpieczony rewolwer, ale największą grozę wzbudzało zawiniątko, które zaprezentował jako bombę (w rzeczywistości była to paczka śledzi zawiniętych w papier).
Nie udało się jednak całkowicie unieruchomić pociągu. Aleksander Lutze-Birk założył ładunek wybuchowy na torach pod lokomotywą, ale bomba nie wybuchła. Nie miał wyboru – strzelając z rewolweru oraz petardami sterroryzował załogę pojazdu i doprowadził ją do poczekalni.
Tymczasem Piłsudski zażądał, by obsługa otworzyła wagon pocztowy, grożąc, że rzuci bombę, zanim skończy liczyć do dziesięciu. Faktycznie, zaczął odliczać, ale robił to bardzo wolno, gdyż „słyszał już odsuwanie rygli”. Groźba okazała się więc bardzo skuteczna.
Z trzema bojowcami Piłsudski dostał się do wagonu pocztowego, a wystraszona załoga nie stawiała oporu. Okazało się jednak, że szybki rabunek nie jest możliwy – przedziały wagonu były bowiem dosłownie zawalone różnymi paczkami, torbami, skrzynkami i kasetkami. Kolejno rozcinali je więc nożami, zamierzając zabrać tylko najcenniejszą zawartość.
Według raportu żandarmerii najważniejszym z napastników, którzy wtargnęli do wagonu, miał być „młody Żyd, najprawdopodobniej główny prowodyr bandy, bo to do niego zwracano się z prośbą o instrukcje, to on wydawał polecenia”. Biorąc pod uwagę, że rzekomym Żydem był Piłsudski, celowe okrzyki w jidysz przyniosły więc efekty.
Część pieniędzy przewożonych pociągiem była przeznaczona do wycofania z obiegu – zostały wcześniej uszkodzone przez władze skarbowe. Banknoty miały powycinane podpisy, a srebrne monety przecięto ostrym narzędziem. Natomiast humorystycznym akcentem całej sytuacji były głośne prośby jednego ze sterroryzowanych urzędników, który błagał napastników, by „brali, co chcą, ale nie robili mu nieporządku”. Bojowcy kompletnie go zignorowali i skupili się na pakowaniu zdobyczy w „czarne worki z pasami przysposobionymi do przenoszenia do pleców”.
W tym czasie stacją wstrząsnęła kolejna eksplozja, gdyż Lutze-Birk wysadził drzwi innego wagonu, w którym przewożono pieniądze z kas kolejowych i urzędów celnych. Po sterroryzowaniu obsługi znaleziono tam pancerną skrzynię przymocowaną do ściany, a kolejny ładunek dynamitu częściowo ją rozsadził. Lutze-Birk pobiegł po łom, by dokończyć dzieła, ostatecznie jednak użył siekiery. Wewnątrz było dużo metalowych kasetek o nieznanej zawartości, a gdy kilka z nich udało się rozbić, wysypały się papiery wartościowe i złote monety, które bojowcy skrzętnie pozbierali. Pracowali jednak wyłącznie w świetle latarek, gdyż lampa acetylenowa napełniona wodą z rowu w ogóle nie chciała się zapalić. Z braku czasu nie sprawdzono dokładnie zawartości skrzyni, co pozbawiło bojowców znacznej części łupu. W głębi kasy znajdowały się bowiem spore sumy ze Żmudzi…
Ludzie Piłsudskiego pracowali w gorączkowym pośpiechu, gdyż niespełna 10 minut od rozpoczęcia akcji przed zamkniętym semaforem nieopodal stacji zatrzymał się pociąg towarowy. Jego załoga została wprawdzie sterroryzowana i odprowadzona do poczekalni, ale niektórzy członkowie eskorty i obsługi warszawskiego pociągu uciekli do lasu i w każdej chwili znów mogli stanowić zagrożenie dla bojowców. Niebawem miał też nadjechać kolejny pociąg dalekobieżny od strony Wilna. Piłsudski kontrolował jednak czas i – „mimo protestów Hellmanna i Momentowicza, którzy twierdzili, że teraz właśnie dobrali się do największych pieniędzy” – o 23.40 oznajmił, iż zostało pięć minut do zakończenie akcji.
Zanim bojowcy wycofali się, Czesław Świrski „miał w pewnym momencie w Bezdanach, na pełnym ludzi peronie kolejowym, stanąć przed Piłsudskim w wojskowej postawie zasadniczej »na baczność«, zasalutować i zameldować o wykonaniu zadania”. Właśnie to zadecydowało, że uznano go za pierwszego polskiego żołnierza od czasów powstania styczniowego. (…)