Taką opinię można znaleźć w "Wysokich o obcasach", feministycznym dodatku do "Gazety Wyborczej". Jednak z czytelniczek pisze: "Jestem kobietą, jestem inżynierem, pracuję wśród 90 procent mężczyzn. I w ciągu ostatnich paru miesięcy poznałam wiele partnerek, żon i dziewczyn moich kolegów. Kobiet zazwyczaj niepracujących (mężowie dobrze zarabiają), nierozwijających się zawodowo, po ukończonych studiach, lecz bez chęci kontynuowania swojego życia zawodowego. Patrzę niejako z drugiej strony, patrzę od strony moich kolegów, którzy zgodzili się na taki układ. Patrzę na ich codzienny stres - są jedynymi żywicielami rodziny. Widzę, jak starają się za wszelką cenę przedłużyć swój kontrakt, dostać kolejny projekt, który pozwoli im zaoszczędzić pieniądze na ewentualne zdarzenia losowe. Nie widują swoich dzieci, mają mały wpływ na ich wychowanie. I udają szczęśliwych, bo są panami w swoim domu."

W tem samym tekście możemy przeczytać także: "Niedawno wyszłam za mąż, z moim partnerem ustaliśmy, że (pomijając problemy losowe) będziemy obydwoje pracować, czasem na pół etatu, czasem na 3/4, ale obowiązkami domowymi, wychowaniem dzieci oraz utrzymaniem rodziny dzielimy się na pół.

Jesteśmy partnerami i to wymaga partnerstwa w życiu. Nie mogę sobie wyobrazić, że mój mąż pracuje po dziesięć godzin dziennie. A ja sprzątam mieszkanie, wyprawiam dzieci do szkoły, zaczytuję się w książkach, maluję paznokcie i chodzę po zakupy za nie swoje pieniądze. Przecież on niebranżowej książki nie widział już od pół roku, a o wypadzie z kolegami to może pomarzyć jedynie podczas urlopu! Jestem takim samym człowiekiem, też mam dwie ręce, dwie nogi i głowę, która potrafi myśleć. Jestem tak samo zobligowana do pracy."

Czy coś jest na rzeczy w tej argumentacji? Czy też kobiety pozostające w domu zajmują się głównie malowaniem paznokci? Czy też może redakcja "Wysokich" jak często przebywa w odrealnionym matriksie?

ToR/gazeta.pl