O aktualnej sytuacji Unii Europejskiej, drogach dla Polski oraz o obronie cywilizacji chrześcijańskiej rozmawiamy z Markiem Jurkiem – marszałkiem sejmu w latach 2005-2007 i obecnym posłem do Parlamentu Europejskiego.

 

Jest Pan posłem do Parlamentu Europejskiego już ponad rok. Jakby Pan opisał różnice między pełnieniem tej funkcji, a pracą w polskim parlamencie?

Niektórzy zastanawiają się, czy Parlament Europejski w ogóle jest parlamentem skoro w zasadzie nie ma w nim opozycji. Oczywiście to uproszczenie, bo to nie na traktatach, ale na polityce chadecko-socjalistycznego establishmentu opiera się miażdżąca większość w Parlamencie, wspierająca podstawowe orientacje polityki Unii Europejskiej. My przecież jesteśmy w strukturalnej opozycji. I to jest zasadnicza różnica z polską sytuacją, gdzie prawica właśnie ponownie dochodzi do władzy.

Po drugie – Parlament Europejski często bardziej przypomina instytut badawczy, niż parlament w ścisłym znaczeniu tego słowa, bo jego długie akty to bardziej analizy niż konkretne decyzje i zalecenia. Ale właśnie w ten sposób realizuje swoją soft power, jako oparcie dla polityki Komisji Europejskiej. I właśnie w odniesieniu do tej polityki – federalistycznej i zrywającej z duchową tożsamością Europy – ważne jest to, byśmy prowadzili tam naszą politykę, budowali alternatywę i opozycję, i oczywiście informowali naszą opinię publiczną dokąd zmierza dziś Unia Europejska.

Powiada Pan, że parlament europejski to głównie chadecja i socjaliści. Czy taki układ sprawia, że obrona chrześcijańskiej tożsamości Europy jest w tym miejscu szczególnie trudna?

W Parlamencie jest około 70-procentowa większość wspierająca aborcjonizm i roszczenia politycznego ruchu homoseksualnego. Polska jest niemal jedynym krajem (niemal, bo drugim jest malutka Malta), którego posłowie w przeważającej większości głosują w obronie życia, rodziny i wychowania. Najbliżej nam głosujące kraje (prawie w połowie za wartościami cywilizacji chrześcijańskiej) to Węgry, Słowacja, Chorwacja i – Austria. Naszą odpowiedzią na ten nacisk nie może być jednak milczenie, ani traktowanie naszej tożsamości chrześcijańskiej jako folkloru. Właśnie Polska powinna budować opinię chrześcijańską w Europie, i korespondującą z nią solidarność środkowoeuropejską.

Mówiąc o obronie naszych interesów i tworzeniu przeciwwagi dla reszty Unii, trudno nie nawiązać do ostatnich wydarzeń, czyli decyzji podjętej przez unijnych ministrów spraw wewnętrznych dotyczącej przymusowego przydziału imigrantów. Niedawna przemowa Angeli Merkel w parlamencie europejskim dotykała również tego problemu i spotkała się z ostrą reakcją choćby ze strony prof. Legutki, który określił politykę Niemiec jako próbę zdominowania Unii. Jak Pan odbiera wydarzenia ostatnich tygodni?

Imigracja to jeden z największych problemów Europy zachodniej. Według prognoz socjologicznych w połowie tego wieku w młodym pokoleniu Francji zacznie już dominować islam, a to zapowiada oczywiste zmiany polityczne. Takie są konsekwencje multikulturalizmu oraz bierności władz publicznych, traktujących politykę jako obsługę doraźnej konsumpcji, bez odpowiedzialności za przyszłość narodu. Dziś skutki tej beztroski są dramatyczne. Polska nie może wchodzić na tę drogę i powinniśmy być szczęśliwi, że są w Unii kraje, które otwarcie mówią, że tego nie chcą.

Nasz rząd często zasłaniał się tym, że nie może stawać sam przeciw całej Europie. Tak było na przykład przy zawieraniu traktatu lizbońskiego. Ale teraz sytuacja wygląda inaczej. Kraje Grupy Wyszehradzkiej, a także Rumunia jasno sprzeciwiają się polityce migracyjnej, a trzy kolejne kraje (Wielka Brytania, Irlandia i Dania) zastrzegły sobie nieuczestniczenie w tej polityce. To aż jedna czwarta państw Unii. Nasz rząd mimo wszystko nie ma odwagi stanąć obok tych państw i bronić naszych interesów. Słowo „naszych” ma tu szczególny wydźwięk, bo warto dodać, że zdecydowana większość polskich posłów głosowała w Parlamencie Europejskim przeciwko zaleceniom Komisji Europejskiej w sprawie imigrantów. Mamy za sobą najszersze poparcie opinii publicznej, jednak rząd Tuska (a potem rząd Kopacz) założył, że będzie prowadził politykę poprzez sekundowanie Niemcom. W ten sposób Polska miała „grać w pierwszej lidze” Europy, ale przecież prestiżowe stanowiska zajmowane przez Jerzego Buzka, czy Donalda Tuska nie oznaczały i nie oznaczają dla nas żadnych konkretnych korzyści, co najwyżej – budują kanały presji na nasz kraj.

Czyli można powiedzieć, że niby gramy w pierwszej lidze, ale de facto cały czas siedzimy na ławce rezerwowych?

To był cytat, ja w ogóle nie lubię tego języka. To trywializowanie odpowiedzialności politycznej. Kiedyś Aleksander Kwaśniewski, jeszcze jako lider SLD, wyjaśniając zmianę swego stanowiska w sprawach NATO, powiedział, że sprawa przynależności do Przymierza Atlantyckiego nie jest kwestią zachowania niepodległości i bezpieczeństwa, tylko właśnie przynależności do owej „pierwszej ligi”. Takie podejście, w którym prestiż polityków egzaltujących próżność narodową, zastępuje myślenie w kategoriach racji stanu jest niegodne narodu, którego najważniejszym doświadczeniem pokoleniowym jest „Solidarność”.

A w jaki sposób mielibyśmy w sposób bezkompromisowy bronić naszych interesów na forum międzynarodowym? Czy dobrą strategią byłoby stworzenie trwałego sojuszu z państwami Grupy Wyszehradzkiej i zbudowanie trwałej przeciwwagi dla Unii?

Współpraca środkowoeuropejska jest rzeczą absolutnie konieczną, również ze względu na to, że Unia wchodzi w fazę turbulencji. Wielka Brytania zastanawia się nad wyjściem z Unii. Być może na mapie Europy pojawią się nowe państwa takie jak Katalonia czy Szkocja. Grecja może być pierwszym krajem, który porzuca strefę euro. Trwają ataki władz Unii na rząd Victora Orbána. W tej sytuacji najpewniejszym zabezpieczeniem geopolitycznych interesów Polski jest współpraca państw Europy Środkowej. Polska powinna zachęcać nasz region do otwartej prezentacji swych wartości i potrzeb na forum Unii. Nie chodzi o stały spór, ale o zbudowanie nowych reguł współpracy. I przede wszystkim – o współpracę, a nie protektorat. Dlatego nie wolno prowadzić polityki konformizmu, milczenia o interesach Polski – jeśli budzi się Europa środkowa. Solidarność to nakaz naszego interesu. A jej budowę trzeba zacząć od jak najczęstszego mówienia jednym głosem.

Niedawno prezydent Andrzej Duda udał się na spotkanie z prezydentami państw grupy wyszehradzkiej. Niebawem wybory. Czy myśli Pan, że w przypadku wygranej PiS udałoby się taką solidarność między ww. państwami zbudować? I idąc dalej, czy możliwym byłoby wspólnymi siłami odwrócenie decyzji dotyczących imigrantów, które już zapadły?

Ostatnie decyzje Rady Europejskiej to jest tylko początek procesu. Jean-Claude Juncker mówi zupełnie otwarcie, że w przyszłym roku chce przedstawić pierwsze akty znoszące bariery imigracyjne, legalizujące nielegalną imigrację. Perspektywą jest fala milionów imigrantów z krajów islamu. Ta presja powróci i wtedy wspólnie z naszymi środkowoeuropejskimi partnerami musimy stanowczo powiedzieć nie. Ale jednocześnie powinniśmy prowadzić i promować naszą narodową politykę solidarności, adresowaną przede wszystkim do potomków Polaków deportowanych do Azji Środkowej przez Stalina, do polskich uchodźców wojennych ze wschodniej Ukrainy i – to już problem całej Europy – do chrześcijan uciekających spod władzy Kalifatu ISIS. Nasz sprzeciw wobec presji imigracyjnej nie dotyczy poszczególnych muzułmanów, ale mechanicznej islamizacji, która zdekomponowała społecznie Niemcy czy Francję.

A czy dla krajów Europy zachodniej jest jeszcze jakiś ratunek, czy też procesów, które tam zaszły, nie można już odwrócić?

Tamte kraje mogłoby uratować odrodzenie duchowe, powrót do tożsamości chrześcijańskiej. A my nie możemy dać się zepchnąć w sytuację, w jakiej oni się znajdują. Nie możemy do wcześniejszych porażek Trzeciej Rzeczypospolitej – załamanie demograficzne, brak dekomunizacji, odprzemysłowienie Polski – dodać kolejnej, otwarcia Polski na masową imigrację muzułmańską. Na szczęście tym razem Polacy są świadomi wyzwania.

Mówi Pan o wielu porażkach ostatnich dziesięcioleci, a tym samym o wielu problemach, które wymagałyby naprawy. Rodzi się zasadne pytanie, czy jedna kadencja wystarczyłaby do ich naprawy na tyle, by było to odczuwalne? Czy może być tak, że PiS wygra wybory, a po czterech latach Polacy stwierdzą, że nic nie zostało zrobione, nawet jeżeli działania będą miały miejsce?

Najpierw musimy mieć silną opinię chrześcijańską. To dzięki niej ciągle utrzymujemy szeroki zakres ochrony życia. Jeżeli się prowadzi politykę mocno opartą o opinię publiczną, można zrobić bardzo dużo, tylko trzeba mieć odwagę, by mówić do ludzi i ich przekonywać. Drugie to świadomość zasad cywilizacji chrześcijańskiej. Po trzecie – politycy muszą wyjść poza populizm sondażowy i prowadzić politykę dobra wspólnego. Tak jak na Węgrzech, gdzie prawica zrozumiała, że tylko powrót do zasad cywilizacji chrześcijańskiej („nieliberalna demokracja”) zapewni rozwój ich kraju. Węgrzy oparli swą politykę o zasady i opinię publiczną, i ta polityka okazała się trwała i odporna na presję mediów i zagranicy.

W kwestii imigracji widać istotnie wyjątkową zgodę wśród naszych obywateli i to niezależnie od grupy wiekowej, stosunku do religii, czy popieranej opcji politycznej. Ale czy obrona wartości chrześcijańskich i budowanie wspólnej opinii publicznej byłoby możliwe? Przecież tu widać podziały, szczególnie w obrębie młodego pokolenia, które ma często kontestacyjny stosunek do religii. Jaką strategię w budowaniu dobra wspólnego należałoby tym samym przyjąć?

Musimy otwarcie mówić o naszych poglądach. Na forum publicznym, i w życiu codziennym – wśród rodziny i przyjaciół. Kiedy się nie mówi, co się myśli zaczyna się myśleć tak, jak się mówi. Jeżeli będziemy bierni, zaczniemy nasiąkać przekazem mediów. Tak się stało z europejską chadecją, która stopniowo przejęła kulturę skrajnej lewicy. Milczenie o zasadach cywilizacji chrześcijańskiej otworzyło drogę rewolucji kulturowej, której skutki widzimy obecnie.

Myśli Pan, że Unia Europejska w takim kształcie, w jakim funkcjonuje obecnie, rozpadnie się w bliższej lub dalszej przyszłości? Czy liczne problemy począwszy od imigrantów, a skończywszy na destabilizacji strefy euro, doprowadzą do jej rozkładu?

Unia wchodzi teraz w fazę silnych turbulencji. W interesie Polski jest Europa współpracująca, Europa państw szanujących i wzajemnie wspierających swoje interesy. Jednak dziś władze Unii (a także państwa w Unii dominujące) otwarcie działają przeciw interesom Europy środkowej, szczególnie poprzez forsowanie unifikacji walutowej i imigracji. Co gorsza – atakują nasze podstawowe wartości, prawo do życia, wolność rodziny, wychowanie zgodne z kulturą chrześcijańską.

A może Unia jako byt polityczny jest w ogóle niepotrzebna, skoro jej ewolucja doprowadziła do stworzenia złej polityki społecznej i ingerowania w wolność narodów? Może wystarczyłaby tylko współpraca gospodarcza między krajami i byłoby zdrowiej, gdyby Unia w obecnej postaci zakończyła swoją działalność?

Jedno jest pewne – trzeba bronić kompetencji państw narodowych i otwarcie mówić o tym, jak fatalne szkody Polsce i Europie wyrządził Traktat Lizboński, który otworzył drogę ku dominacji Niemcom i Francji. A przecież mogliśmy się temu sprzeciwić, były inne narody, które sprzeciwiały się traktatowi Irlandia czy Czechy. Niestety, władze Rzeczypospolitej nie chciały stanąć po ich stronie i dziś płacimy za to cenę. Jedno jest pewne – im bardziej władze Unii będą sięgać po kompetencje państw narodowych, tym więcej konfliktów i tym większy kryzys wywołają. A solidarność środkowoeuropejska sama w sobie jest czynnikiem równowagi europejskiej.

Rozmawiał MW