Zagęściły się ostatnio łamy „Rzeczpospolitej” nazwą-tytułem „Golgota Picnic”. Najpierw Jacek Cieślak wydrukował artykuł „Ultrakatoliccy nie tworzą kultury” (3 lipca br.), w numerze zaś sobotnio-niedzielnym 5-6 bm. Szymon Hołownia zamieścił komentarzyk „<Golgota Picnic> mnie sprowokowała”.

O tekstach publicysty wymienionego w drugiej kolejności pisałem na tym portalu stosunkowo niedawno. Zwracałem wtedy uwagę na jego pozę liberała i głoszenie poglądów po prostu niezgodnych z katechizmem oraz określenie niegrzeszące subtelnością: „katotalibowie”.

Tytuł artykułu Jacka Cieślaka zaś (przypominam: „Ultrakatolicy nie tworzą kultury”) ewokuje nieprawdę, a każda nieprawda w odniesieniu do konkretnych ludzi i zjawisk jest kalumnią...

Ktoś powie: zamiast przystąpić do meritum, czepiam się tytułów. Usprawiedliwia mnie przedmiot dyskursu, który zatytułowany „Golgota Picnic” jest po prostu obrzydliwy, czego obaj publicyści prześwietnego (dawniej…) dziennika „Rzeczpospolita” nie dostrzegają; w ogóle nie znalazłem jeszcze żadnej enuncjacji prasowej, gdzie by była zauważona owa nieprzyzwoitość.

Dlaczego więc tytuł tego przedstawiania teatralnego jest po polsku (bo oryginalnego nie zmam) właśnie taki? Dlaczego drugi wyraz pisany jest wielką literą? Przecież to niezgodne z zasadami rodzimej ortografii? Po wtóre – dlaczego polski „piknik” pisany jest właśnie „picnic”? Rozdzielmy w tym słowie sylaby, wyjdzie „pic - nic”. Są one wyrazami znanymi i stosowanymi w naszej mowie; pierwsze w bardzo potocznej, a w nieodległej przeszłości w języku-slangu młodzieżowym. Ma ono szeroki zakres znaczeniowy: to jakaś niepowaga, oszustwo, krętactwo, mistyfikacja, coś bezwartościowego, czemu z rozmysłem nadaje się powagę. Ot, taki zwykły pic nic. Jak na przykład dzisiejsze zapewnienia rządu, że nasze państwo rozwija się zgodnie z regułami demokracji kapitalistycznej. Inaczej można powiedzieć, że deklaracje premiera to zwykły pic, nic – pustka, demagogia i oszustwa.

Moim zdaniem tytuł tej sztuki tak napisany i tak skonstruowany jest w domyśle kpiną z tego, co stanowi dla chrześcijanina świętość. I wcale nie muszę widzieć spektaklu, zresztą nigdy bym nań nie poszedł, żeby odczuć głęboki dyskomfort moralny z samego faktu wystawiania na scenie tak zatytułowanego utworu.

Tymczasem obaj publicyści szantażują, że jeśli uznamy to dokonanie pisarskie za antykatolickie, to jesteśmy jak chce Hołownia, ludźmi niekulturalnymi, a jak insynuuje Jacek Cieślak – „ultrasami”, „ultrakatolikami”, tylko chyba przez grzeczność, której pozbawiony jest Hołownia, nie używa słowa fanatycy.

Hołownia, jak zawsze w swych komentarzach, nieświadomie (chyba) korzysta z rudymentów poetyki surrealistycznej, miesza wątki, wikła skałdnię. A nawet, zdaje mi się, zmyśla – wątek starszych kobiet besztających młodzież za zabawy w piątek, który to dzień przypomina Mękę Chrystusa, Golgotę, jest tak grubymi nićmi szyty, że aż tchnie konfabulacją.

Publicysta chce uchodzić za wyrozumiałego, szlachetnego, kulturalnego liberała szanującego poglądy wszystkich (oprócz wymyślonych kobiet): i tych, co piszą utwory podobne do „Golgota pic-nic”, i tych, którzy nimi się zachwycają, i również takich, którzy ich nie aprobują, a nawet owych, co publicznie manifestują swą niezgodę. Autor przyznaje, że jego również to dokonanie teatralne sprowokowało. „Nie do tego, by zmuszać kogoś do kontemplacji moich obrażonych <uczuć religijnych> (dlaczego w cudzysłowie, czyżby nie miał żadnych?- J. W.), ale by po raz kolejny zastanowić się, czy robię wszystko, by wiarę mieli ci, dla których Chrystus znaczy dziś tyle co dla mnie Budda albo babka reżysera Garcii”. Nawiasem mówiąc styl i składnia tego fragmentu to dla adeptów naszego zawodu przykład, jak nie wolno pisać po dziennikarsku, bo się jest z trudem, jeśli w ogóle, rozumianym. I po kilku jeszcze zdaniach Hołownia kończy swój wywód morałem: „Jak się chce być człowiekiem kultury, trzeba zacząć od osobistej kultury i szanować bliskich innych osób. To takie proste”. Teoretycznie proste, gdyż jeśli pojęcie kultury wzbogacimy o subtelność i ogładę językową - wręcz dlań nieosiągalne.

Wszelako pięknie jest posługiwać się słowem kultura, choć był jeden, który na jego dźwięk odbezpieczał rewolwer, ale to zamierzchła przeszłość. I odnosić je do sytuacji, gdzie mniejszość może bez żadnych ograniczeń kpić z tego, co większość traktuje za świętość. Bo większość nie tworzy kultury – sugeruje Jacek Cieślak, chociaż jego całostronicowy artykuł napisany jest na nieporównanie wyższym poziomie umysłowym i warsztatowym niż komentarzyk Hołowni.

Cieślak przede wszystkim utyskuje, że o tej sztuce źle wypowiadają się ci, którzy jej nie obejrzeli. Bo nie rozumie, że sam tytuł „Golgota Picnic” (owo pic, nic) usprawiedliwia negatywne oceny.

Po wtóre – czy godzi się tym z większości, których zraża już sam tytuł, przeciwstawiać przedstawicieli mniejszości moralnej? Cieślak pisze, że tłumy waliły na „Lubiewo” Michała Witkowskiego, „niebędące bynajmniej peanem na cześć środowisk homoseksualnych. Odsądzeni od czci i wary geje przychodzili i przełykali kilka gorzkich uwag na swój temat. Potrafili się śmiać z własnych śmieszności. Nie czuli się obrażeni. Wchodzili w dialog ze spektaklem”. Doprawdy, wspaniałe środowisko – podejmuje dyskurs uliczny podczas „manifestacji równości”, które budzą u ciemnogrodzian estetyczną odrazę. I z jakim dystansem, o czym mogliśmy się już wielekroć przekonać, reagują na nazwanie ich zboczeńcami, dewiantami czy jeszcze gorzej! Czy Jacek Cieślak wierzy w to, co napisał, czy napisał jedynie z przekory, żeby wzbogacić swoje wywody szczyptą autoironii?

Główna jednak teza Cieślaka jest wyrażona w tytule. że środowiska ultrakonserwatywne, ultrakatolickie, ultrasów (podpowiem autorowi jeszcze jeden epitet, subtelniejszy od owych „ultrasów” – ultramontanie) nie są kulturotwórczy. Przy czym nie mówi, niestety, czy ci bez „ultra”: konserwatyści, katolicy, tworzą kulturę. Tymczasem czytelnik rad by poznać jego opinię w tej kwestii.

A jeśli już chodzi o brak wybitnych dzieł ultrakatolików, ultrasów na miarę pamiętnych Brandstaettera czy Zawieyskiego, to zgoda. Lecz czy Cieślak nie dostrzega, że przez 25 lat zewnętrznej wolności nasz naród nie wytworzył w żadnej dziedzinie nic, co byłoby wielkie. Po Polsce ludowej jesteśmy wciąż okaleczeni duchowo i umysłowo. Nie mamy nawet w gospodarce i polityce takich osobistości, jak Eugeniusz Kwiatkowski, Władysław Grabski, Walery Sławek czy chociażby Sławoj-Składkowski, nie mówiąc naturalnie o Piłsudskim. A w literaturze? Mamy, owszem, Myśliwskiego, Pilcha, Masłowską, Bratkowską... Ponad stuletnie zabory nie dokonały w naszych duszach i umysłach takich zniszczeń, jak 45 lat PRL. żyjemy na kulturalnej pustyni. I dziwię się, że publicysta tej klasy co Jacek Cieślak nie zdaje sobie z tego sprawy i ultrakatolików, ultrasów obarcza odpowiedzialnością za brak kultury stosownej do naszej historycznej wielkości i współczesnych aspiracji.

Zresztą to nieprawda. Jeśli przyjąć, że pojęcie „ultrakatolicy” w rozumowaniu Cieślaka nie ma konotacji negatywnej, to do roku 2005 tworzył największy w skali światowej „ultrakatolik”. I to jak! Dorobek kulturalny, literacki, filozoficzny, teologiczny świętego papieża jest nie do udźwignięcia przez armię badaczy. Odwołując się więc do jego spuścizny, nie jesteśmy, jak insynuuje Cieślak, w getcie „własnych poglądów”- tylko w arcybogatej rzeczywistości własnych katolickich poglądów.

A czy nasze, ultrakatolików, ultrasów, ultrakonserwatystów zdecydowane, konsekwentne, permanentne, odważne, publiczne (brakuje mi już odpowiednich przydawek) przeciwstawnie się immoralizmowi i umysłowej tandecie współczesnego świata oraz Polski, nie jest działaniem kulturotwórczym, bo broniącym, nieraz aż za cenę śmierci cywilnej, substancji duchowych tworzących kulturę. Albowiem kultura w najlapidarniejszym ujęciu to przezwyciężanie atawizmów. Zdumienie ogarnia, że Jacek Cielak, publicysta doświadczony, o niezłym piórze, tego nie wie.

Cieszy jednak jego postulat, jak najsłuszniejszy, którym zamyka swe kontrowersyjne wywody: „Może powinien powstać festiwal sztuk i przedstawień o treściach chrześcijańskich, konkurs na sztukę o tej tematyce. Doczekamy się?”

Lecz pyta dalej: „Czy zwycięży schemat protestu i naburmuszonego brzdąca?”

To w takim razie retoryka na retorykę: gdyby ktoś napisał i opublikował powieść, opowiadanie, książkę publicystyczną na przykład pod tytułem, „Mahomet Picnic” albo „Geje Picnic” lub „Tusk Picnic” i protestowałyby środowiska muzułmanów, homoseksualistów, przedstawiciele rządu, to też obaj autorzy naigrawaliby się z nich – Hołownia trywialnie i językowo pokracznie, Cieślak finezyjnie, ale szermując fałszywymi argumentami?

Myślę, że nie. Że ich liberalizm wtedy by się kończył, stałby się picem.

Jacek Wegner/Sdp.pl