- Gdy po Powstaniu Warszawskim siedziałem w Skierniewicach, oddając się tam zbożnej czynności produkowania spirytusu z bimbru, wpadła mi do ręki książka Drugie cesarstwo – autora nie pamiętam. W książce tej zafrapowała mnie postać Rocheforta, dziennikarza, który saotnie bojował z ministrami Napoleona III z pomocą satyry, ironii, aluzji, kpiny jawnej czy zamaskowanej, słowem, zalewał im sadła piórem, czesał pod włos i ciągnął za wąsy jak mógł, ale zawsze jakoś wywijał się od ich gniewu i spadał na cztery łapy, aby prowadzić swój złośliwy proceder dalej. – Chciałbym być takim Rochefortem, będę takim Rochefortem – pomyślałem nie wiedzieć czemu – pisał w 1965 roku w felietonie „Moje zygzaki czyli kronika ideologiczna” Stefan Kisielewski. Nie do końca to założenie się udało, bo w 1968 roku nieznani sprawcy go pobili, a za „dyktaturę ciemniaków” zakazano mu na kilka lat pracy w dziennikarstwie. Ale idea była ciekawa i autor „Wszystko inaczej” przynajmniej się starał.

„Satyra, ironia, aluzja, kpina jawna” – z tym szczególnie kojarzy się twórczość Stefana Kisielewskiego. I wszyscy zdają się ją lubić, doceniać i wychwalać, ale trudno znaleźć kogoś (a już szczególnie w kapitule Nagrody Kisiela), kto wiedziałby, jakie poglądy wyznawał i głosił ten pisarz i felietonista. A jeszcze trudniej kogoś, kto traktowałby je poważnie.

Kisiel od początku był zadziorny. Urodzony w domu pepeesowców, działał w piłsudczykowskim Legionie Młodych. To jednak nie myśl Marszałka w pierwszej kolejności go zainteresowała. Jak pisze Mariusz Urbanek w książce poświęconej trzem pokoleniom Kisielewskich, „na seminarium poświęcone współczesnym prądom ideowym Stefan zobowiązał się przygotować referat na temat współczesnego nacjonalizmu”. Od znajomego pożyczył „Myśli nowoczesnego Polaka” Romana Dmowskiego, jak i innych endeckich ideologów. – Kiedy przyniosłem tę literaturę do domu, ojciec o mało nie zemdlał, a matka za głowę się złapała – mówił Kisiel później. Choć nigdy endekiem nie był, to jednak lektury te mogły zaszczepić w nim chęć realistycznego patrzenia na politykę. Pozostał także sceptyczny wobec Piłsudskiego, z czym wiązało się także wystąpienie z Legionu Młodych.

 

Pisarz pogański, antykatolicki

Później związał się ze środowiskiem Jerzego Giedroycia. Pisał w „Buncie Młodych”, gdzie okazał się być dotkliwym krytykiem zarówno „postępowych „Wiadomości Literackich”, jak i narodowych radykałów. Wojnę spędził w Warszawie, której zniszczenia podczas Powstania Warszawskiego nie mógł później przeboleć. Szybko po zakończeniu konfliktu powrócił do publicystyki, zaczepiając się w „Tygodniku Powszechnym”, który wówczas był pismem mocno instytucjonalnie związanym z kurią krakowską. Półtora roku później miał miejsce duży skandal związany z twórczością Kisiela. W 1946 roku światło dnia ujrzało „Sprzysiężenie” – pierwsza i moim zdaniem najbardziej intrygująca powieść przeciętnego prozaika, jakim był bohater tego artykułu. Książka promowana przez „TP” okazała się jednak zbyt trudna do przełknięcia dla co bardziej wstydliwych czytelników. – To jest powieść o facecie, który nie może mieć stosunków z dziewczynami – pisał o niej później sam autor.

I faktycznie, niemożność skonsumowania relacji z kobietami stanowi ważny element powieści. Ale nie jest to cała prawda o tej książce. Jej główny bohater Zygmunt to poniekąd wycofany obserwator rzeczywistości w ostatnich miesiącach niepodległej Rzeczpospolitej. W kontekście przeżyć bohatera klęska przedwrześniowej Polski jawi się wręcz jako optymistyczne nowe otwarcie, a za symboliczny można odczytywać fakt, iż główna postać powieści osiąga spełnienie dopiero z wdową po poległym w wojnie żołnierzu, z którym wzięła ślub zaledwie kilka dni przed powołaniem go do wojska i z którym nie udało jej się osiągnąć zbliżenia.

Treść książki, pojawiające się w niej „momenty”, a także ironiczne pochwały ze strony lewicowych publicystów – to było za dużo dla redakcji „Tygodnika”, która nie zadała sobie trudu, by zapoznać się wcześniej z promowaną przez siebie pozycją. „Sprzysiężenie”, okrzyknięte przez Jerzego Turowicza powieścią „pogańską, niemal antykatolicką”, stało się powodem urlopowania 35-letniego publicysty.

 

„Lampa wiary, nadziei i miłości”

Kisielewski po kilku miesiącach wrócił do czasopisma, z którym związał się niemal do śmierci. Już było wiadomo, że felietonista zawsze będzie chciał podążać własną drogą. Po latach, w 1960 roku, w tekście zatytułowanym „O mojej trzeciej postawie (wyznania intymne) pisał o sobie, że „można mówić >tak<, można mówić >nie<, można też mówić >lampa<. W niniejszych felietonach na przestrzeni długich lat piętnastu realizowałem kolejno trzy z tych możliwości, tylko w trochę innym porządku”. Rzeczywiście, po okresie mówienia „nie”, nastał czas mówienia „tak”, który rozpoczął się wraz z nastaniem gomułkowskiej „odwilży”. W 1957 roku, gdy środowisko „TP” otrzymało od komunistów propozycję, by w sejmie mogła występować reprezentacja tego katolickiego środowiska pod nazwą „Znak”. – W obecnych warunkach nie wolno nikomu uchylać się od udziału w pracy państwowej, nawet pod pretekstem, że nie chce brać udziału w >budowie socjalizmu<, aby nie żyrować ustroju, w którego tworzeniu de facto nie uczestniczył – pisał. Posłem pozostał dwie kadencje, do 1965 roku.

„Znak” pełnił w sejmie jednak głównie rolę fasadową. Jego działalność była z jednej strony legitymizacją ustroju, z drugiej próbą delikatnej zmiany go od środka. Warto pamiętać, że to autor tekstu „Na czym polega socjalizm?” w sejmowej komisji planu, budżetu i finansów zadawał ministrowi finansów najtrudniejsze pytania i to dzięki jego interwencjom wielu przesiedleńców, którzy przyjechali do Wrocławia (okręg wyborczy Kisiela), otrzymało mieszkanie. Z działalności parlamentarnej zrezygnował gdyż stwierdził, że nie ma ona większego sensu i na dłuższą metę do niczego nie prowadzi. Szkoda, że dojście do tego wniosku zajęło mu aż 8 lat.

A co z „lampą”? – Nie wyznaję żadnej doczesnej teorii czy doktryny, uważającej, że znalazła rozwiązanie zagadki świata, że raz na zawsze określiła i uporządkowała naszą wiedzę o świecie. Dla mnie świat ciągle spowity jest mrokiem tajemnicy. A w mroku każdy człowiek potrzebuje światła, własnego światła, bo każdy idzie własną drogą. I to właśnie moja „lampa”. „Lampa” to znaczy światło. Jaka jest ta „lampa”? Osobiście mam skłonność do konserwatyzmu i mimo postępów wynalazczości posługuję się szeroko niegdyś stosowaną „lampą” starego, uniwersalnego typu. Moja „lampa” to lampa wiary, nadziei i miłości. Mimo wszystko myślę, że nikt lepszej nie znalazł – opisywał swoją ostateczną postawę.

 

Radykalny antysocjalista

Z częścią tej wypowiedzi nie zgodziłby się zapewne nieżyjący już Jan Józef Lipski W 1990 roku został poproszony o to, by odpowiedzieć na zaczepną charakterystykę swojej osoby, którą w „Alfabecie Kisiela” popełnił jego autor („mój przyjaciel, który mnie potwornie denerwuje swoim humanizmem, demokratyzmem i nie wiem czym, frazesami. (...) Ja mu powiedziałem kiedyś >ty jesteś święty osioł<.”). – Pewniak siebie rzadko jest naprawdę mądry. No i – wbrew pozorom – Kisiel jest dogmatykiem. Dogmatykiem anachronicznego liberalizmu ekonomicznego – napisał o nim współzałożyciel KOR i odrodzonej PPS w tekściku, który znalazł się w „Kontralfabecie dla Kisiela”.

Nad tym, czy liberalizm felietonisty był naprawdę „dogmatyczny” zastanowimy się za chwilę. Wpierw warto zdecydowanie podkreślić, że socjalistą z pewnością nie był. Wręcz przeciwnie – obok Mirosława Dzielskiego i Janusza Korwin-Mikkego był w okresie PRL najbardziej zdecydowanym zwolennikiem wolnego rynku i wrogiem socjalizmu. Zainteresowanie gospodarczą stroną ludzkiego życia było do tego stopnia wielkie, że mówił o sobie nawet, że nie ma poglądów politycznych, tylko ekonomiczne.

Swoje poglądy na temat ustroju gospodarczego PRL Kisiel podsumował w eseju „Na czym polega socjalizm?” z 1979 roku. Publicysta już na wstępie stwierdza, że nie będzie rozważał żadnych „idealnych”, teoretycznych wersji socjalizmu, ale jedynie ten realny, który zna zarówno on, jak i jego rodacy w postaci, jaką widzą wokół siebie. Tylko ten bowiem został zrealizowany, tylko ten, w postaci komunizmu rosyjskiego, „wytrzymał próbę historii”. I na tym właśnie socjalizmie Kisielewski nie pozostawia suchej nitki. To system biurokratyczny, w którym realnie pozbawia się robotników prawa decydowania o jego kształcie. Króluje w nim fetysz planu, dotyczącego zarządzania upaństwowionymi środkami produkcji i ignorujący prawa ekonomii. Państwowy monopolista „dyktuje wysokość cen i płac, on musi centralnie planować produkcję, handel, nowe inwestycje i budowę nowych zakładów pracy. Że zaś w biurokratycznie zniewolonym społeczeństwie socjalistycznym nie ma samodzielnych jednostek gospodarczych, nie ma konkurencji, niemożliwe jest indywidualne bankructwo, bardzo ważne, bo wskazujące w gospodarce rynkowej na niepotrzebność czy przestarzałość jakiegoś gatunku produkcji, (...) działa w sztucznej próżni”.

- Złamanie rządów kapitalistycznych technokratów prowadzi w nieuniknionej jak dotąd konsekwencji do nie mniej (a raczej bardziej) monopolistycznych rządów ekonomicznych dyletantów: monopolistycznych podwójnie, bo jak podkreślam, władza gospodarcza jest w tym systemie złączona z władzą polityczną i to nie kontrolowaną ani nie podlegającą istotnej publicznej krytyce, skoro i narzędzia krytyki są w rękach tejże władzy – pisze Kisiel.

 

„Wprost” przeciwnie

Jego zdaniem panaceum na tę sytuację byłoby wprowadzenie jak najbardziej swobodnego rynku. Prowokacyjnie stwierdzał nawet, że we właściwym momencie należy Polskę „wziąć za mordę i wprowadzić liberalizm”. Żałował, że Wojciech Jaruzelski nie wykorzystał w tym celu stanu wojennego, wzorem innego generała, Augusto Pinocheta w Chile. Te poglądy zaprowadziły go w końcu do Unii Polityki Realnej, choć żartował, że dostanie łącznie pięć głosów w wyborach.

Głosił je także w okresie transformacji ustrojowej. Rządy Mazowieckiego uważał za zbyt kunktatorskie, nie podobało mu się także bezrefleksyjne poparcie, jakiego udzielił mu „Tygodnik Powszechny”. Cotygodniowe cenzurowanie jego kolejnych felietonów  przez redakcję doprowadziło do tego, że odszedł z „TP” i zgodził się na przeprowadzanie krótkich rozmów z Piotrem Gabryelem z „Wprost”, które trafiały na łamy tego pisma. Zebrane i opublikowane w 1992 roku pod tytułem „Testament Kisiela” stanowią nieoceniony zbiór najpóźniejszych poglądów Stefana Kisielewskiego.

- Marzę, żeby także w Polsce pojawili się wreszcie silni kapitaliści, którzy staliby się konkurencją dla rządu. Jest już co prawda pan Grobelny, Stokłosa, Wilczek i ja liczę na nich, ale oni są jeszcze za mali, by konkurować z rządem, obalić go i wybrać taki, który poprze polskich kapitalistów – mówił w rozmowie, która ukazała się 13 maja 1990 roku. Kisiel nie widział żadnych zagrożeń związanych z uwłaszczeniem nomenklatury, uważał wręcz, że wciągnięcie w tryby biznesu byłych towarzyszy ucywilizuje ich, poza tym lepsi tacy, niż żadni. To z tego m.in. powodu były komunistyczny minister Mieczysław Wilczek otrzymał Nagrodę Kisiela. Dzięki ustawie jego autorstwa, mającej ułatwić uwłaszczenie się byłym komunistom, niejako przy okazji w największym dotychczas stopniu ułatwił prowadzenie działalności gospodarczej także tym, którzy do tej pory nie mogli wykazać się znajomościami z ludźmi, którzy rozdawali karty w PRL.

To podejście było związane z tym, jak dalece zawiódł się na rządzie Mazowieckiego. – Balcerowicz przyniósł wiele szkody nowej przedsiębiorczości, ponieważ tak wystraszył podatkami, cłami, stopą procentową kredytów, że przez pierwsze półrocze 1990 r. ta nowa przedsiębiorczość nie tylko się nie rozwijała, a nawet zaczęła się zwijać – mówił w czerwcu 1990 roku. Dlatego też poparł w pierwszych wolnych wyborach prezydenckich Lecha Wałęsę, a nie swojego wieloletniego znajomego, Tadeusza Mazowieckiego.

W III RP nie odnalazł sobie jednak politycznej ojczyzny. Jako człowiek o poglądach konserwatywnych i publicysta katolickiego tygodnika wydawałoby się, że powinien mieć blisko do partii chadeckich. I rzeczywiście, tuż po wojnie próbował wstąpić do Stronnictwa Pracy, jednak zrezygnował, gdy okazało się, że partia jest infiltrowana przez komunistów. W dobie transformacji był jednak już mocno krytyczny wobec wszelkiej maści chrześcijańskich demokratów. – Nie istnieje w Polsce prawdziwe, rozwinięte życie polityczne, zatem chrześcijaństwo staje się firmą, do której wszyscy lgną, wszyscy się odwołują – bo jest wygodna; należąc do niej, można liczyć na stosunkowo silne poparcie elektoratu, nadto zaś da się uniknąć oskarżeń – z prawa – o skrajny nacjonalizm i – z lewa – o lewicowość – mówił w rozmowie z Piotrem Gabryelem. Nie wierzył w to, by partie typu ZChN, PChD czy ChDSP mogły osiągnąć dobre wyniki i zdziałać wiele pozytywnego.

 

Chadekosceptyk

Prawdę mówiąc, niewiele interesowały go też tematy stereotypowo uznawane za szczególnie chrześcijańskie. – Aborcja – operacja, jest zabiegiem przeciwnym naturze, brutalnym, krwawym i niegodnym polecenia. Natomiast nie można kochającej się – a nie posiadającej odpowiednich do wychowania dzieci warunków – parze zabraniać kochania się bez strachu przed niechcianym potomstwem. Środków antykoncepcyjnych istnieje wiele – jedne są lepsze, inne gorsze, od technicznych – jak spirale, przez chemiczne – stosowane doustnie, po sposoby naturalne – jak kalendarz katolicki, o którym też kiedyś księża mówili, że nie jest polecany – można przeczytać w rozmowie z 11 marca 1991 roku. W tego typu tematyce Kisiel wykazywał się niestety charakterystyczną dla wielu osób związanych z „Tygodnikiem Powszechnym” nieumiejętnością nazywania rzeczy po imieniu.

Od kiedy Stefan Kisielewski zmarł, na jego spuściznę powoływało się wielu polityków i publicystów. Także członkowie kapituły Nagrody jego imienia, której laureaci coraz rzadziej mają z poglądami, czy zadziornością autora „Sprzysiężenia”. Tragedią Kisiela jest to, że wiele osób go podziwiało i nadal podziwia, ale mało kto zdaje sobie sprawę z tego, co tak naprawdę wyrażał. Nie zwracając uwagi na to, kogo politycznie popierał i jakie koterie łudziły się, że jest ich częścią, warto pamiętać o tym, że jego ideą nie była żadna polityczno-ideologiczna doktryna, ani też religia świętego spokoju, której hołdowały bliskie mu środowiska. Jego ideą była „lampa”, czyli przekorne poszukiwanie prawdy, nawet za cenę niezrozumienia i poglądowej samotności odczuwanej wśród poklasku i przyjaciół.

Stefan Sękowski

/

Podobał Ci się artykuł? Wesprzyj Frondę »