Polska 12 lat jest w UE, jest największym krajem całej „nowej” Unii i Europy Środkowo-Wschodniej – a jeszcze nigdy nie miała szansy mieć w Komisji Europejskiej choćby wiceszefa. Ani wtedy, gdy było ich 4 – a KE wyłaniano w czasie, kiedy nad Wisłą, Odrą i Wartą rządziło SLD (2004), ani wtedy, kiedy ich liczba wzrosła do 6, a potem do 7, a u nas administrowała koalicja PO-PSL (2009 i 2014). W tym okresie następujące państwa naszego regionu miały swoich wiceszefów Komisji w Brukseli: Estonia (zawsze czyli trzy razy pod rząd!), Słowacja (dwa razy pod rząd!), Łotwa i Bułgaria.

Doprawdy to ważne stanowiska. Tak było wtedy, kiedy w 25-osobowej KE było czterech wiceprzewodniczących. Tak jest i dziś, gdy spośród 28 członków Komisji (zawsze tyle, ile państw w UE) jest 7 jej wiceszefów. Teraz nawet ich rola jest ważniejsza, bo koordynują pracę komisarzy (żeby nie powiedzieć: nadzorują).

Zatem „swojego” wiceszefa KE miały zawsze kraje bałtyckie, ma od 2009 roku Grupa Wyszehradzka, a od 2014 Bałkany. Tylko Polska nie. Wpisuję to do sztambucha tym wszystkim, którzy piszą brednie o „mocnej pozycji Polski w Europie” za ich rządów.

Ryszard Czarnecki

*komentarz ukazał się w „Gazecie Polskiej Codziennie” (23.01.2016)