W ostatnich ośmiu dniach rozmawiałem z prezydentami czterech państw: Estonii, Nigerii, Egiptu i Gruzji. Z dwoma pierwszymi w Strasburgu, z kolejnymi odpowiednio w Kairze i Tbilisi. Kraje z dwóch kontynentów (właściwie z trzech, bo jednak egipski Synaj to już Azja), rożne problemy, rożne ambicje ich przywódców. Toomas Hendrik Ilves z Talinna myśli chyba ‒ po swoich dwóch kadencjach ‒ o karierze w UE (w miejsce Tuska?). Tym tłumaczę jego najbardziej „politycznie poprawne” przemówienie w europarlamencie, jakie kiedykolwiek od niego słyszałem. Mahmud Buhari z Abudży nie chce dotrzymać swoich wyborczych obietnic walki z Boko Haram, licząc że radykalni muzułmanie w zamian za to nie zrobią mu ‒ też wyznawcy Allaha ‒ krzywdy. Abdel Fatah al-Sisi z Kairu z kolei mruga okiem do Zachodu, że co prawda rządzi dyktatorsko, ale przynajmniej powsadzał do więzień islamskich radykałów. Wreszcie Giorgi Margwelaszwili z Tbilisi mówi o rosyjskiej okupacji Ukrainy i chce szybkiego akcesu Gruzji do NATO oraz swojego uniezależnienia od rządu i miliardera Bidziny Iwaniszwilego

Dla Polski ważne są, wbrew pozorom, wszystkie cztery kraje: Estonia i Gruzja ‒ by hamować wpływy Kremla oraz Egipt i Nigeria, aby ograniczać wpływy radykalnego, antychrześcijańskiego islamu.

Ryszard Czarnecki

Gazeta Polska Codziennie 13 II 2016