Nie obchodzę Walentynek. Właściwie, nikomu nie robiący krzywdy, nawet sympatyczny zwyczaj, ale przereklamowany, okraszony – jak dla mnie niestrawną – dawką cukru i amerykanizmów. A poza tym, każdy dzień jest jak najbardziej właściwym momentem, by wyznawać sobie miłość i szaleńczo pielęgnować uczucie, które łączy dwoje ludzi.

 

Tyle o samym 14 lutego, tytułem krótkiego wstępu do tekstu, który nie powstałby gdyby nie popołudniowy spacer przez centrum Warszawy. Do tej pory, co roku, w okolicach nieszczęsnej połowy lutego uzbrajałam się w tolerancję i cierpliwość dla czerwonych serduszek, które zdają się w tym czasie opanowywać całą przestrzeń publiczną. Witryny sklepowe, kawiarnie, wystawy, kina – wszystko upstrzone jaskrawymi barwami w wiadomym kształcie. Do przełknięcia.

 

Rozdawane tego dnia w kinie małe słodycze? Czemu nie? Zwykły chwyt reklamowy, aczkolwiek całkiem sympatyczny. Stojący w centrum przy wejściu do metra sprzedawcy kwiatów (tego dnia liczniejsi niż zwykle)? Co w tym złego? Każdy chce zarobić. Jestem nawet w stanie "przełknąć" wielkie stoły z wielkimi serduchami-lizakami, ozdobionymi lukrowymi, jakże wysublimowanymi, napisami „Love” czy „I love you”.

 

Ale jeden, drobny szczegół dzisiejszego walentynkowego dnia przelał czarę goryczy. Oto idąc za rękę z Moim Mężczyzną zostaliśmy „przydybani” przez młodą, skądinąd sympatycznie wyglądającą osóbkę, która z serdecznym uśmiechem wcisnęła nam w dłonie kolorową ulotkę. Niewiele myśląc (a właściwie domyślając się, że to jakaś kolejna walentynkowa reklama) włożyliśmy kawałek papieru do kieszeni. Chwilę później okazało się, że z okazji Dnia św. Walentego zostaliśmy łaskawie obdarowani... prezerwatywami ze środkiem plemnikobójczym marki Conamore. Ba! Nawet trzema, na długi, sympatyczny walentynkowy wieczór.

 

Do tego dołączona ulotka, o bardzo ambitnym, a jakże, tytule „Wybieramy zdrowie”, z której dowiedzieliśmy się, że na wszystkie możliwe choroby przenoszone drogą płciową lekarstwo jest tylko JEDNO – prezerwatywy! Proste.

 

Kto stoi za akcją? Nikt inny, jak Grupa Edukatorów Seksualnych Ponton (tak, ta sama, która domaga się edukacji seksualnej w szkołach (jakby jej nie było), i która wypromowała m.in. książkę Kazimiery Szczuki o aborcji. Na stronie internetowej Pontonu wyczytałam, że to już szósta „akcja walentynkowa” tegoż środowiska. W tym roku „atrakcją” była możliwość wysłania pocztówki do nowej minister edukacji Krystyny Szumilas z walentynkowymi życzeniami, by edukacja seksualna w Polsce była bardziej dostępna (to znaczy jaka? Żeby nie tylko w Walentynki i nie tyko pod metrem rozdawane były gumki?), a nawet powiedzieć to pani minister przed kamerą.

 

Prosty przykład, który pokazuje do czego sprowadza się „edukacja seksualna” w rozumieniu Pontonu czy jemu podobnych środowisk. Rozdać kondomy, zareklamować je jako „lek na całe zło” i wszystko pięknie. Tylko śmiech mnie pusty ogarnia, bo skoro tym wszystkim proeduakcyjnym środowiskom tak bardzo zależy na bezpiecznym seksie, wolnym od chorób wenerycznych i niechcianych dzieci, to czemu rozdają takie badziewne gumki?! Najtańsze właściwie! Mało tego, z niepoprawną instrukcją ich zakładania! (kto też dziś dostał przy wejściu do metra ulotkę Pontonu niech ją porówna choćby z ulotką w środku opakowania z gumkami).

 

A ja na koniec mam jeszcze jedno pytanie – czemu Ponton nie dołączył do swojej ulotki spisu numerów telefonów lekarzy, którzy szybko, tanio i bez gadania wyskrobią dziecko? Tak na wszelki wypadek, gdyby gumki pękły... . Wszak to też element "edukacji seksualnej". 

 

Marta Brzezińska