Joanna Jaszczuk, Fronda.pl: Według artykułu na portalu strajk.eu, właściciele hoteli czy restauracji na Mazurach skarżą się, że brakuje im pracowników. Jednocześnie przyznają, że oferują bardzo niskie wynagrodzenia. Bardzo często jest to nawet 5-6 złotych za godzinę. Bardzo niewielka część pracodawców decyduje się na podwyższenie tej stawki. Pracownicy z kolei, czemu trudno się dziwić, nie chcą za takie pieniądze pracować. Jak Pana zdaniem należy rozwiązać ten problem?

Andrzej Sadowski, prezydent Centrum im. Adama Smitha i członek Narodowej Rady Rozwoju przy Prezydencie RP: Jeżeli brakuje rąk do pracy za taką stawkę, to najprostszym rozwiązaniem byłoby oczywiście zaproponowanie wyższej. Przy czym należy pamiętać, że wynagrodzenie dla pracownika, a pieniądze, które musi zapłacić za jego pracę pracodawca, to dwie różne rzeczy. Od tych 5-6 złotych jest jeszcze dodatkowo blisko 70 procent w postaci ZUS, składek i podatków. Pracownik, przy tak marnym poziomie edukacji w szkołach publicznych, najzwyczajniej nie wie, że jego praca to nie tylko wynagrodzenie, które dostaje na rękę, ale również podatki, które płaci pracodawca. Jeśli przedsiębiorca prowadzący restaurację czy hotel nie zapłaci więcej, to nie będzie miał pracowników. W tego rodzaju przedsiębiorstwach źródłem rozwoju firmy nie jest bowiem kredyt czy dotacja, ale praca innych osób. To dzięki pracownikom firma rozwija się i przynosi zysk. Jeżeli pracodawca chce, by w jego hotelach czy restauracjach byli obsługiwani klienci, to musi zaproponować takie wynagrodzenie, za które pozyska pracowników do ich obsługi. Wszystko to pokazuje, że w szarej strefie, gdzie płaci się może tyle samo lub nawet więcej, bo nie odprowadza się podatków, stawki są na tyle atrakcyjne, że mimo ogromnego bezrobocia, brakuje jednocześnie chętnych do pracy w oficjalnie działających firmach.

W tym samym artykule wypowiadają się pracownicy urzędów pracy. Mówią, że brak chętnych do pracy przy tak wysokim bezrobociu to efekt wyzysku ze strony pracodawców, którzy wszystkim pracownikom, niezależnie od kwalifikacji, oferują najniższą krajową.

Kiedy mówi się o „wyzysku” ze strony pracodawców, zazwyczaj jest to próba odwrócenia uwagi opinii publicznej i pracowników od sumy pieniędzy, jaką rząd zabiera w postaci ZUS-u, składek i podatków. Wszystko to byłoby o wiele bardziej uczciwe, gdyby pracownik miał pełną informację, ile daje mu pracodawca, a ile od tego, co pracodawca może mu dać, zabiera jeszcze rząd jako najdroższy, najbardziej kosztowny i jednocześnie najmniej efektywny przymusowy pośrednik na rynku pracy. Wtedy dopiero okaże się, czy w danym regionie pracodawca faktycznie może zapłacić więcej. Przedsiębiorcy, którzy oferują wyższe stawki, działają przeważnie w szarej strefie, ponieważ wtedy mogą się podzielić z pracownikiem tym, czego nie zapłacą rządowi w formie podatków. Obie strony zyskują, ale taki pracownik oficjalnie jest osobą bezrobotną, a nieoficjalnie - normalnie pracuje. Jeśli zaś chodzi o kwalifikacje, to każdy może mieć oczekiwania co do wynagrodzenia. Jednakże praca w pewnych obszarach jest pracą dla osób niewykwalifikowanych. Fakt, że ktoś ma dyplom i zgłasza się do pracy, gdzie potrzebne są kwalifikacje fizyczne, nie oznacza, że dostanie wyższe wynagrodzenie, ponieważ ma dyplom.

Z kolei burmistrz jednego z miasteczek na Mazurach powiedział w TVN24 Biznes i Świat, że przychodzą do niego młode matki, które mówią, że korzystniejsze dla nich - od tak niskiego wynagrodzenia - są zasiłki czy też pieniądze z programu 500 plus.

Kiedy w Polsce wprowadzono zasiłki dla bezrobotnych, a w niektórych regionach kraju bezrobocie było bardzo wysokie, to brakowało chętnych do pracy, ponieważ zasiłki były na tyle konkurencyjne wobec oficjalnych wynagrodzeń, a różnica tak niewielka, że dla tej różnicy nie opłacało się po prostu wstawać z łóżka. Jeżeli stworzy się system konkurencyjny dla oficjalnej, legalnej pracy, to właśnie takie będą efekty: oficjalna praca, tak wysoko opodatkowana po to, aby płacić zasiłki, będzie zawsze mniej konkurencyjna niż zasiłki czy dodatkowe pieniądze za pracę z szarej strefy. W Polsce tylko jedna na kilka osób otrzymuje zasiłek dla bezrobotnych, czyli zdecydowana większość Polaków bez zasiłków miałaby umierać z głodu, ponieważ oficjalnie nie ma żadnego źródła przychodów. Fakt, że tak się nie dzieje, oznacza, że pracują w gospodarce nierejestrowanej, która w Polsce ma się bardzo dobrze i cały czas rośnie.

Pracownicy Urzędu Pracy w Giżycku mówią z kolei, że bardzo często zgłaszają się do nich młodzi ludzie, których bardziej interesuje praca sezonowa za granicą, chociażby na przysłowiowym zmywaku w Wielkiej Brytanii czy przy zbieraniu truskawek w Niemczech, niż u siebie, na miejscu, za tak niską stawkę. Jednocześnie przedsiębiorcy zatrudniają coraz więcej pracowników z zagranicy, przeważnie z Ukrainy.

To właśnie wysokie opodatkowanie pracy, które powoduje, że zarobki są tak małe lub wręcz w ogóle nie ma pracy, wypycha naszych obywateli do pracy za granicę. W to miejsce wchodzą pracownicy z Ukrainy. Z tym, że od ich wynagrodzeń polski pracodawca nie płaci ZUS-u, składek i podatków, a Ukraińcy dziś, pracując w Polsce, jeśli chodzi o realną siłę nabywczą, dostają na rękę tyle samo, co Polacy, ale w przypadku naszych obywateli są to pieniądze po ZUS, składkach i podatkach. Doszło więc w Polsce do absurdalnej sytuacji, kiedy wysokim opodatkowaniem wypchnięto polskich pracowników za granicę, po to, aby z innych krajów zaimportować obywateli, którzy zarabiają w Polsce pieniądze jak w raju podatkowym. W efekcie mamy w naszym kraju bezrobocie, a nie mamy chętnych do pracy, ponieważ część z tych „chętnych” zarabia więcej w gospodarce nierejestrowanej.