Pod koniec czerwca Rosja znacząco zwiększyła mobilizację prorosyjskich żołnierzy z Doniecka i Ługańska. Pojawiły się uliczne łapanki oraz masowe powołania do armii samozwańczych republik.
Teraz poborowi oskarżają swoich dowódców o oszustwa.
"Wbrew oświadczeniu, że rezerwiści nie będą brali udziału w operacjach bojowych, tylko zajmą się pilnowaniem porządku na kontrolowanych przez Rosję terenach Donieckiej Republiki Ludowej i zajmą trzecią linię obrony, niewyszkolony i niedoświadczony w działaniach bojowych personel, bez obowiązkowych badań lekarskich, od 13 marca przebywa na wysuniętych pozycjach w Mariupolu" - głosi jeden z apeli żołnierzy samozwańczych republik.
Przywódcy samozwańczych republik mieli zapewniać, że poborowi nie trafią na front, jednak rzeczywistość jest w tym zakresie zupełnie inna.
- Widziałem rezerwistów idących do Azowstalu bez kamizelek przeciwodłamkowych i w sowieckich hełmach: żeby im się mózg nie rozprysnął dookoła. Z przerażeniem rozpoznawałem wśród nich swoich znajomych - powiedział jeden z rekrutów w rozmowie z gazetą Moscow Times.
Wdowa po jednym z żołnierzy z Doniecka twierdzi z kolei, że oddział jej męża został wysłany do walki jako "przynęta" mająca pomóc ustalić położenie ukraińskiej artylerii.
- Donbas ma elitarne jednostki wojskowe, takie jak oddział Chodakowskiego. Są dobrze wyposażeni i pewnie przyzwoicie opłacani. I mają masy zmobilizowanych mężczyzn. To są zwykli ludzie, na co dzień wykonujący spokojne zawody, którzy są wrzucani na front, aby załatać dziury. Dzieje się tak, mimo że dowódcy obiecują, że nie będą ich wysyłać poza granice republik - uważa Konstantin Skorkin, były analityk think-tanku Carnegie Moscow Center i ekspert od polityki Donbasu.