Wyjątkowo ciepła zima w Polsce przesłoniła nam nieco to, co dzieje się aktualnie w Brukseli, a co może decydować o losie kolejnych pokoleń. Być może brak śniegu, nieco uświadomił nam, że „anomalie pogodowe” są po prostu wtedy, gdy pogoda okazuje się nie taka, na jaką mamy akurat ochotę. Gdy nie ma śniegu na Boże Narodzenie, nie ma „magicznych białych świąt”, a gdy pada deszcz, gdy zachciało nam się pobiegać, to są po prostu trudne do zniesienia anomalie.

Aż trudno uwierzyć, że pewnie zazdroszczą nam Amerykanie, borykający się z jedną z najsroższych zim w historii. Za Oceanem, na hasło „globalne ocieplenie”, można najwyżej dostać… łopatą do odśnieżania.

Sroga zima w Stanach Zjednoczonych skłoniła wielu byłych ekologów do publicznej rewizji głoszonych przez lata poglądów. Jeden ze współzałożycieli Greenpeace, dr Patrick Moore, który odszedł z tej organizacji, po tym, jak zamiast nauką zaczęła się zajmować polityką, zeznawał w lutym przed Senacką Komisją Środowiska i Robót Publicznych. Moore odniósł się do raportów Międzyrządowego Panelu ds. Zmian Klimatu (IPCC) przyznając, że „nie ma naukowych dowodów, że emisje dwutlenku węgla powodowane przez człowieka przyczyniły się w jakimkolwiek stopniu do ocieplenia atmosfery Ziemi w ciągu ostatnich 100 lat”. W podobnym tonie wypowiedział się ostatnio dr Fritz Vahrenhold, ongiś prominentny socjalista uważany za ojca niemieckich ekologów. Vahrenhold zauważył, że IPCC ma zwyczaj zaczynać od promocji rezultatów swoich badań, a dopiero potem doszukuje się naukowej argumentacji. Z kolei norweski fizyk Ivar Giaever, laureat Nagrody Nobla 1973 r., mówi wprost: ideologia globalnego ocieplenia to pseudonauka, która opiera się na emocjach, przyjmując tylko to, co ją wspiera, a ignorując fakty, które jej przeczą.

Niemniej europejscy politycy nie ustają w realizacji strategii dekarbonizacji gospodarki pod dyktando firm czerpiących zyski z dopłat do produkcji urządzeń produkujących tzw. „czystą energię” oraz francuskich i niemieckich monopoli energetycznych, faworyzowanych za pomocą takiej polityki. 22 stycznia br. Komisja Europejska zaproponowała kolejne drastyczne pomysły odnośnie redukcji emisji gazów cieplarnianych. W myśl forsowanych przepisów, aż 40 proc. redukcja miałaby obowiązywać już w 2030 r. (do 2020 r. ma to być „tylko” 20 proc.), natomiast udział odnawialnych surowców energetycznych w całościowym koszyku energii miałby wynosić 27 proc. (wobec 20 proc. w 2020 r.).

Trudno więc nie dostrzec, radykalnego przyspieszenia postulatów realizowanych przez Komisję Europejską na modłę propozycji europejskich frakcji lewicy i zielonych. Dalekosiężne cele rysują się jeszcze bardziej ambitnie. 2050 r. to rok, w którym faktycznie ma dojść do eliminacji emisji gazów cieplarnianych, bowiem politycy założyli sobie ich redukcję na poziomie 80 proc. Naturalnie tego typu założenie można włożyć między bajki, bowiem oznaczałoby faktyczną eliminację produkcji przemysłowej i tradycyjnej energetyki na Starym Kontynencie.

Nie trudno także dostrzec, że największym utracjuszem takiego rozwiązania byłaby Polska. Polski, której nie stać na modernizację energetyki, nie stać na nowe inwestycje, nie będzie można zmusić przecież do inwestowania w pozbawione sensu technologie typu wyłapywanie dwutlenku węgla (czyli przelewanie pustego w próżne).

Warto zauważyć, że punktem odniesienia są tutaj poziomy emisji z roku 1990. W porównaniu z 2005 r. wymagana redukcja wynosi bowiem 43 proc. Jak widać jest ona o 3 proc. większa. Logicznym wnioskiem jest więc fakt, że europejska polityka klimatyczna opierająca się na handlu pozwoleniami na emisję dwutlenku węgla ponosi fiasko, skoro poziomy emisji rosną, zamiast spadać. Nie przekonuje także argumentacja ekonomiczna. Co z tego, skoro powstają nowe miejsca pracy, skoro są one dotowane przez podatnika i gdyby nie państwowy interwencjonizm nigdy by nie powstały? Czyżby więc zieloni za wszelką cenę dążą do restytucji realnego socjalizmu i rewolucyjnego obalenia cywilizacji przemysłowej?

Tomasz Teluk