W dniu wczorajszym mass media podały wiadomość o tym, iż w poniedziałkowy ranek został odnaleziony martwy w swym domu Keith Flint, wokalista oraz frontman legendarnego brytyjskiego zespołu "The Prodigy". Choć – w chwili, gdy piszę te słowa – policja oficjalnie nie potwierdziła jeszcze tej informacji – wedle innych członków "The Prodigy" Keith Flint zginął śmiercią samobójczą. Jeśli to się potwierdzi Flint będzie kolejnym z licznych już wykonawców szeroko pojmowanej nowoczesnej muzyki, którzy swe życie zakończyli w tak tragiczny sposób.

Pozostaje nam mieć nadzieję, iż Keith Flint albo nie w pełni dobrowolnie oraz świadomie odebrał sobie życie albo też przynajmniej w ostatnich chwilach swej ziemskiej egzystencji żałował za swe grzechy i prosił Boga o przebaczenie w imię przelanej za niego na Krzyżu przez Chrystusa krwi. W takim wypadku bowiem, mimo wszystko, trafiłby on kiedyś do Nieba. Nie można jednak wykluczyć tego, iż człowiek ten poszedł do piekła, gdzie już na wieki będzie męczył się w sceneriach podobnych do swych teledysków i scenicznych występów.

Współczucie dla tragicznej śmierci tego człowieka nie może jednak sprawić, iż będziemy ślepi tak na charakter jego muzyki, jak i na lekcję jaka wyłania się z tym podobnych wydarzeń. A muzyka i estetyka "The Prodigy" była koszmarna, chaotyczna, nawiązująca do satanizmu, brzydoty, perwersji, okrucieństwa oraz rozwiązłości seksualnej. I nie należy o tym zapominać w imię błędnej zasady, iż "O zmarłych mówi się dobrze, albo wcale". Poza tym, trzeba też sobie jasno powiedzieć, iż cały ten nieporządek oraz chaos, który wyrażał się w scenicznej twórczości Keitha Flinta może mieć ścisły związek z tym, w jaki sposób on umarł. Jak bowiem mówi Pismo święte: "Nie łudźcie się:Bóg nie dozwoli z siebie szydzić. A co człowiek sieje, to i żąć będzie: kto sieje w ciele swoim, jako plon ciała zbierze zagładę; kto sieje w duchu, jako plon ducha zbierze życie wieczne" (Ga 6, 7-8).

Mirosław Salwowski