Biedny, ale czysty pokoik w poprzemysłowym budynku na warszawskiej Pradze, gdzie jeszcze kilkadziesiąt lat wcześniej mieściła się Hydrobudowa 6 trudno było uznać za zakonną bibliotekę. A jednak to ciasne pomieszczenie, w którym kiedyś zapewne mieścił się pokoik brygadzisty, było miejscem, w którym codziennie dominikanie odnowy, trzej mężczyźni, którzy od nieco ponad roku prowadzili życie według pierwotnych, niczym nie złagodzonych zasad św. Dominika, codziennie zbierali się na lekturę duchową. Tego dnia było podobnie. Ojciec Paweł nie mógł skupić się na lekturze Summy Contra Gentiles, którą obiecał sobie przestudiować dokładnie. Pytania i odpowiedzi, które powinien zgłębiać, jakoś zupełnie nie wchodziły mu do głowy. Zawiłe, choć tak pięknie ustawione zagadnienia, którymi powinien się zajmować, przynajmniej przez godzinę dziennie, jakoś go nie porywały.

Męczył się tak kilkanaście minut, wreszcie odepchnął od siebie zużyty tom Akwinaty, i sięgnął po przestarzałego tableta. Szybko wszedł w panel informacyjny i zaczął przeglądać zapisywane od kilku dni informacje. Ich treść nie pozostawiała wątpliwości, że dzieje się coś zaskakującego. Lokalny problem Agnes Martinez, która zastanawiała się nad źródłem śmierci dzieci, został rozdmuchany do rozmiarów medialnej histerii. Dziennikarze i publicyści prześcigali się w potępieniach wrogich nauce katolików, genetycy rozpisywali się nad niebezpieczeństwami, związanymi z niekontrolowanym rozrodem w dzielnicy katolickiej na warszawskiej Pradze, a ekonomiści przedstawiali wyliczenia dotyczące kosztów związanych z genetycznymi wadami, jakie dotykają mieszkańców getta, a które mogą się przerzucać także na zdrowy rdzeń społeczeństwa, któremu nigdy nie przyszło do głowy, by prokreację pozostawić przypadkowi.

W mediach nie zabrakło także reportaży z getta. Dziennikarze z nieukrywanym obrzydzeniem opisywali zawilgocone mieszkania, kobiety z gromadką, „nieplanowanych dzieci” i mężczyzn, którzy klękali przed „kawałkiem chleba”. Ale najmocniej atakowana była lekarka Agnes Martinez. To ona uznana została za wcielenie całego zła. Jej zdjęcia atakowały z każdego niemal portalu. Przypominano, że urodziła niepełnosprawne dziecko, że nie podporządkowała się decyzjom władz, że uczestniczyła w spisku, który doprowadził do wywiezienia z Europy fałszywej relikwii, że pomagała zakonnikom. Gdy nie było na nią materiałów, gdy brakowało faktów, odwoływano się do dawnych przyjaciółek, które oskarżały ją o pruderię, podkochiwanie się w zakonniku, a nawet oznajmiano, że do getta uciekła jedynie dlatego, że nigdzie więcej nie zrobiłaby kariery. Lekarka została demonem, z którym liberalny świat musi sobie poradzić.

Ojciec Paweł za długo pracował w Biurze do Walki z Fundamentalizmem, by nie wiedzieć, że tak zmasowana akcja musi do czegoś prowadzić. Nie miał jeszcze pewności do czego, ale wiedział, że nie uruchamia się tak wielu i tak ważnych współpracowników, nie porusza się tak wielu autorytetów, tylko po to, by rozprawić się z jedną kobietą. Tu musiało chodzić o coś więcej. I choć od dziesięciu niemal lat nie zajmował się pracą policyjną, choć robił wszystko, by wymazać z umysłu i serca tamte dawne lata, to stary porucznik Hassan Obama budził się pod dominikańskim, znoszonym habitem. On wiedział, a może tylko odczuwał, że coś musi się wydarzyć, że władze szykują jakąś akcję, w której Martinez będzie tylko narzędziem, które ma zostać zniszczone.

Ojciec Paweł miał silne poczucie winy wobec tej kobiety. Nie widział jej od wielu lat, ale pamiętał, że to on ją aresztował, to on próbował zniszczyć jej życie. Siedząc w pokoiku przypominał sobie emocje, które były z nią związane. Pożądanie, wściekłość, nienawiść. Od wielu lat o niej nie myślał. Wspomnienia wróciły, gdy zobaczył ją u tamtej umierającej dziewczynki. Ona chyba go nie poznała. Od czasu służby w Biurze zmienił się. Wychudł, zapuścił brodę i mocno posiwiał. Niewiele w nim zostało z tamtego mężczyzny... Ale on poznał ją od razu. Niemal w ogóle się nie zmieniła. Może tylko nieco więcej siwych włosów srebrzyło się na jej głowie. Zakonnik gdy tylko zobaczył Agnes, zrozumiał, że coś się zmieni, że powrót, na życzenie przełożonych, do getta postawi przed nim nowe zadania. I że będą one w jakiś sposób związane z tą kobietą. Wina, którą wobec niej zaciągnął, musiała zostać odkupiona.

Ponownie zajrzał w zapisane w tablecie informacje. Od jakiegoś czasu intrygowało go, czy Riccardo Martinez, który – co było zaskakujące w jednogłosowym chórze potępień Agnes – delikatnie jej bronił, miał z nią coś wspólnego. I dlaczego, to dla wyszkolonego w szukaniu tajnych powiązań umysłu było szczególnie istotne, ten mężczyzna w ogóle został wpuszczony do mediów? Mówił rzeczy rozsądne, przypominał, że rolą nauki jest szukanie wyjaśnień i sugerował, że o tym wszystkim trzeba pamiętać, gdy ocenia się Agnes Martinez. Oczywiście natychmiast pojawiły się głosy innych uczonych i publicystów, którzy ostro go skrytykowali. Babka postępowej publicystyki Joanna Prodowska uznała za absolutną hańbę dla europejskiej nauki fakt, że ktoś może stawiać takie tezy i wezwała do odebrania Martinezowi doktoratu. Ale tak się, i to właśnie najmocniej zastanawiało ojca Pawła, nie stało. Riccardo Martinez nie tylko nie poniósł konsekwencji swojej myślozbrodni, ale nadal pojawiał się w mediach. I to bardzo regularnie. Zupełnie nie pasowało to do układanki, z jaką próbował się zmierzyć zakonnik.

Pozostałe klocki wskoczyły już na swoje miejsce. Częstotliwość i układ powracających myślowych zbitek nie pozostawiał wątpliwości, że uruchomiono kolejny montaż. Pudła rezonansowe odbijały odpowiednie komunikaty, ich twórcy pojawiali się w mediach, obrazki wywoływały stosowne emocje. I wciąż wracały słowa klucze, które w notatniku – wypisał sobie brat Paweł (a może bardziej dawny Hassan Obama). „Postęp genetyczny”, „zmieniający się świat”, „prawo do zdrowia genetycznego”, „udoskonalenie puli genetycznej” - tego typu słowa nie schodziły z nagłówków medialnych. Bez specjalnego ukrywania wskazywano też winnych opóźnień w marszu ludzkości. Byli nimi ci, którzy decydowali się na „zwierzęcy sposób poczęcia”, nie godzili się z aborcją postnatalną, która była przecież „normalną metodą regulacji stanu zdrowotnego społeczności”, czyli katolicy. Na fotkach zawsze przedstawiano ich w ten sam sposób, jako biednych, schorowanych, z pooranymi bruzdami twarzami ludzi. Ich dzieci zawsze – przynajmniej na zdjęciach – miały krzywice, wady rozwojowe... i kosztowały państwo o wiele więcej, niż zdrowe, poczęte w higienicznych klinikach prokreacyjnych „dzieci technologii”. Język też nie pozostawiał wątpliwości, jakie są cele zmasowane akcji. Mowa była o „niekorzystnym materiale genetycznym”, „szczurach roznoszących choroby z gett” czy o „niedostosowanych do wyzwań nowoczesności tfu-ndamentalistach”.

Nie było więc wątpliwości, że szykowana jest szersza akcja, i że getto przestało być miejscem bezpiecznym. Jeśli coś było dla ojca Pawła niejasne, to jedynie zakres zaplanowanej akcji. Władzy mogło chodzić zarówno o likwidację samego getta i ostateczne rozprawienie się z katolikami, jak i o zwyczajne usprawiedliwienie badań medycznych, jakie przeprowadzano na dzieciach, a które – na skutek wywiadu udzielonego przez Agnes Martinez – stały się jawne.

Ojciec Paweł wstał i zaczął przechadzać się po maleńkim pokoiku. Dwa kroki, ściana i zwrot. Chodzenie zawsze go uspokajało. Widział już, że musi zacząć działać. Natury policjanta, lat szkoleń nie zabiły w nim ani formacja zakonna ani święcenia kapłańskie. On zwyczajnie wiedział, że coś musi zrobić. Tyle, że kanały komunikacji, które zazwyczaj mogli stosować podziemni katolicy, były całkowicie zablokowane. Władza zatroszczyła się, by zamknąć media na jakikolwiek inny od planowanego przekaz. Jedynym lekko opozycyjnym głosem był Riccardo Martinez. I właśnie on, choć ojciec Paweł miał świadomość zagrożeń, wydawał się jedyną szansą dotarcia do opinii publicznej z innym od rządowego przekazem.

Z zamyślenia wyrwał go przeor, który gwałtownym ruchem otworzył drzwi do maleńkiej klasztornej biblioteczki. - Pawle – starszy, brodaty zakonnik w połatanym habicie, nigdy nie bawił się konwenanse. - Zwijaj rzeczy. Jest nowe zadanie dla Ciebie. W starym dobrym stylu – uśmiechnął się szeroko. - Będziesz robił to do czego wyszkoliła Cię władza. Agnes Martinez potrzebuje ochrony. A Ty będziesz miał szansę spłacić zaciągnięty dług – rzucił.

* * *

Kolumny cyfr wirowały jej przed oczami. Nad dokumentami, danymi, wykresami siedziała od wielu godzin. A wcześniej przez kilka dni wertowała dokumentację medyczną, za którą kryły się konkretne historie. Zgon dziecka, rozpacz rodziców, ból rodzeństwa. Bolesna powtarzalność historii i liczby które sięgały już nie dziesiątek, ale setek. Określenie szokiem tego, co przeżywała, to było zdecydowanie za mało. Z analizy tysięcy dokumentów, które różnymi kanałami do niej spłynęły, wynikało całkowicie jednoznacznie, że tajemniczych zgonów dzieci w getcie było o wiele więcej, niż jej się początkowo zdawało.

Nie trafiła na to wcześniej, bo te same zachorowania nie zawsze kończyły się śmiercią, objawy się zmieniały, a uderzenia przychodziły falami, co kilka miesięcy. Nie wszyscy też trafiali do niej. A zresztą odkąd władze odebrały mieszkańcom getta prawo do korzystania z leków – tłumacząc to chęcią przezwyciężenia katolickiego braku zaufania do nowoczesnej medycyny – zgonów w ogóle było więcej. Nie zawsze udawało się zdobyć lekarstwa, a choroby, które w świecie można było spokojnie wyleczyć, w gettach zbierały obfite żniwo. Ale teraz miała już pewność. Zdecydowana większość zgonów w ciągu ostatniego półtora roku, nie było przypadkiem. Wyglądało na to, że na różne sposoby wprowadzano jakiś środek, który odbierał dzieciom życie. Nie zawsze był on związany ze szczepionką. Część z dzieci zmarła, choć nikt ich nie zaszczepił. Wszystkie one jednak chodziły do państwowych szkół i miały kontakt ze światem zewnętrznym... I wszystkie miały identyczne objawy.

Agnes oparła głowę na dłoniach. Zamknęła oczy. Od kilkunastu godzin nic nie jadła, wypiła tylko kilka filiżanek mocnej, arabskiej kawy i kręciło jej się w głowie. Nie wierzyła we własne odkrycie, nie mieściło jej się w głowie, że ktoś mógł zdecydować się zrobić coś takiego, że można było zabijać dzieci. Ale jednocześnie miała poczucie, że w zasadzie nie ma w tym nic dziwnego. Jeśli władzy udało się zdehumanizować dzieci w łonach matek, jeśli przekonano opinię publiczną, że ludzie chorzy i upośledzeni nie powinni zaśmiecać puli genetycznej ludzkości, a narodzone i niechciane noworodki mogą być poddane procedurze aborcji pourodzeniowej, to w zasadzie dlaczego nie miano by likwidować także dzieci starszych.

Jeśli człowiek może coś poddać regulacji i swojej władzy racjonalnej, to prędzej czy później tak się stanie. Będzie uważane za coś niemoralnego i niewłaściwego zdawać się na przypadek. W prokreacji prawdopodobnie ustali się etyczny standard, że prokreacja powinna być odpowiedzialna, a więc przebiegać pod kontrolą etyczną. (...) Nie ma żadnej oczywistości moralnej na rzecz przewagi moralnej którejkolwiek strony alternatywy: prokreacji całkowicie dowolnej, zdanej na przypadek i prokreacji ograniczonej i kierowanej. Nie ma tu żadnej oczywistej intuicji moralnej, że jedno jest lepsze od drugiego. Sądzę, że taka eugenika prewencyjna stanie się za jakiś czas standardem, a poza tym, ludzie mogąc wpływać na cechy swojego potomstwa, co najmniej na płeć, a pewnie na różne inne cechy, być może będą się na to decydować, chociaż może się to nam nie podobać” - lekarka odtwarzała z pamięci wykuty kiedyś na blachę, na drugim czy trzecim roku medycyny fragment z programowej wypowiedzi bioetyka Jana Kartmena. I uświadomiła sobie, że to, co widzi obecnie jest tylko prostą kontynuacją tamtych rozważań.

Nie miała niestety pod rękę swoich notatek ze studiów, ale w pamięci zostały jej także wyimki z tekstu dwójki australijskich bioetyków, którzy przekonywali, że nie wolno skazywać rodziców na posiadania niechcianych dzieci, a kilka lat później jakiś Amerykanin – zapamiętała to z dyskusji jaką odbyła wówczas ze swoim wykładowcą – przekonywał, że do momentu osiągnięcia pełnej świadomości przez jednostkę, państwo czy społeczność powinna zachować prawo do jej odrzucenia, a co za tym idzie oczyszczenia się z elementów niechcianych. Śmiała się wówczas, że idiotów nie brakuje, że przecież nie można zgodzić się na to, by medycyna przekształciła się w wydziały dla płatnych zabójców czy ludzkich hycli. A profesor spojrzał się na nią spod zsuniętych okularów i spokojnie, bez uśmiechu, wycedził: „uważaj z takimi opiniami”.

Teraz ta teoria stanęła przed nią w postaci praktyki. Niewiarygodnej, ale jednak znajdującej potwierdzenie w setkach stron, prowadzonej przez różnych nielegalnie działających, ale przecież nieźle przygotowanych, lekarzy. Te dokumenty były mocnym dowodem na to, że najbardziej niewiarygodne teorie filozofów mogą stać się przerażającą rzeczywistością. Idee mają konsekwencje.

Agnes wstała od biurka. Rozejrzała się po niewielkim pokoju, w których od kilkunastu dni przebywała. Nie było w nim okien, ściany były obłożone wyciszającym materiałem, a za nimi znajdował się jakiś gigantyczny zakład przemysłowy, który – kilka lat temu – założyło kilku ukrywających się nawróconych chrześcijan. Miejsce to – o czym dowiedziała się od jednego z nich – od dawna służyło do przechowywania nielegalnie przebywających w Europie duchownych, wędrownych misjonarzy, a niekiedy osób podejrzewanych o rozmaite przestępstwa. Miała tu pobyć tylko kilka dni, i zapewniała Sylwka, że ich rozstanie nie będzie długie. Tak jednak nie było. Według jej własnych wyliczeń była tu już przynajmniej dwa tygodnie. I codziennie zapewniano ją, że to jeszcze tylko chwila, i że niebawem spotka się ze swoim chłopcem, ale na razie musi zająć się dokumentacją...

Odsunęła się od biurka i spojrzała na niewielki obrazek, który sama tam postawiła. To była Matka Boża z dzieciątkiem o dziwnie mongolskich rysach. Ten wizerunek, specjalnie dla jej Sylwka, stworzył jeden z braci kaznodziejów odnowy, który przekonywał, że Bóg uświęcił także Zespół Downa, i że jej syn jest Obrazem samego Boga, bo jest czystą miłością. Nie traktowała tych słów poważnie, nie wierzyła w Boga i Wcielenie, ale do tego małego obrazka miała dziwną słabość. Gdy patrzyła się na smutne oblicze Matki i uśmiech tego malucha zawsze jakieś ciepło wdzierało się w jej serce. Ale tym razem było inaczej. Smutek, rozgoryczenie, żal i wściekłość były za mocne. I ta tęsknota za synem.

Odwróciła wzrok od obrazka, gdy w drzwiach zachrobotał zamek. Odwróciła się z oczekiwaniem i nadzieją, że wreszcie spotka się z synem. Ale zamiast niego w drzwiach stanął jej opiekun.

- I jak? - rzucił krótko wskazując na pliki kartek leżących na biurku.

- Mam wrażenie, że coś mam – odpowiedziała.

- To dobrze, bo musisz się z kimś spotkać...

- Z Sylwkiem?

- Jeszcze nie...

* * *

Wciąż nie mogła przezwyciężyć swojej niechęci do niego. Habit łagodził wprawdzie wspomnienie tego momentu, gdy pierwszy raz się spotkali, i gdy on – jeszcze jako oficer Biura do Walki z Fundamentalizmem – nakazał jej aresztowanie, ale... to był jednak ten sam Hassan Obama, co kiedyś. Mówili do niego ojcze Pawle, on sam złagodził nieco sposób mówienia, ale oczy świeciły mu się tak samo, gdy się zapalał. A gdy próbował kogoś przekonać do swoich racji to przybierał kamienny wyraz twarzy.

Ale to, co mówił miało sens. I niestety składało się w całość z jej własnymi obserwacjami. - Coś się szykuje w getcie – mówił krótkimi zdaniami. - Nie uruchamia się takich środków, nie angażuje się takich sił medialnych i takich autorytetów, jeśli nie zamierza się czegoś większego – tłumaczył. - Samo rozprawienie się z Agnes Martinez wszystkiego nie wyjaśnia. Wystarczyłoby ją przemilczać, a od czasu do czasu przedstawiać ją jako oszalałą z nienawiści do nowoczesności kobietę, by problem sam się rozwiązał. Już dawno wyliczono, że pamięć odbiorcy mediów nie sięga dalej niż dwóch tygodni. Ludzie zaraz by zapomnieli o doniesieniach z getta. A zresztą kogo obchodzi jakaś siódemka czy ósemka katolskich dzieci – zapalał się coraz bardziej. - Tyle, że oni wyraźnie nie chcą wyciszać tej akcji, a wręcz przeciwnie coraz bardziej ją rozkręcają. Spójrzcie... - zakonnik wskazał na wyświetlone na tablicy wyimki. - Oni zaangażowali w tę sprawę wszystkie swoje autorytety. Są tu filozofowie, pisarze, ba nawet kilku teologów. I wszyscy powtarzają to samo, że pula genetyczna, że trzeba ją kontrolować, że nie można pozostawić reprodukcji w rękach nieodpowiedzialnych katoli, że efekt cieplarniany, i wreszcie, że państwo musi regulować pewne kwestie. Pudła rezonansowe powtarzają ten sam komunikat... – zwrócił się do wszystkich słuchaczy.

- Ale o co może im chodzić? - w mocny wykład Obamy wciął się grubszy mnich z czarnym habicie z niewielkim kapturkiem.

- O likwidację genetycznie nieprzystosowanych – Agnes wyrwało się niemal samowiednie. Mężczyźni spojrzeli się na nią ze zdziwniem. Ale ona zdecydowała się wyrzucić z siebie wszystko. - Z danych, jakie mi dostarczyliście wynika, i nie mam co do tego najmniejszych wątpliwości, że tajemniczych zgonów w getcie było o wiele więcej, niż sądziłam na początku. Wszystkie ofiary umierały w podobny sposób, i wszystkie miały jakiś kontakt z opieką zdrowotną na zewnątrz getta. Liczby mogą sięgać dziesiątek, jeśli nie setek dzieci. A wszystko to zgrabnie wpisuje się w liberalną eugenikę, którą od lat głosi przecież Wspólnota. Prawo do życia mają mieć najlepiej przygotowani, genetycznie zmodyfikowani. Getto jest dla nich wrzodem, który należy przeciąć – Agnes zapalała się coraz bardziej.

- Na to nie mamy dowodów – przerwał jej Obama. - Są poszlaki, wskazówki, ale nie ma twardych dowodów.

- Śmierć dzieci, akcja, o której sam ojciec mówił, to za mało – Agnes była wściekła, zmęczona, a do tego szczerze mówiąc wciąż nienawidziła tego oficera w przebraniu zakonnika i zaczęła podnosić głos.

- Nikt, nawet u nas w to nie uwierzy. Czym innym jest głoszenie jakiś opinii, budowanie intelektualnych konceptów, a czym innym ich realizacja – spokojnie wyjaśniał Obama.

- Idee mają konsekwencje. Żonglowanie nimi nie jest tylko zabawą zblazowanych intelektualistów, ale zmienianiem świata. Bez darwinizmu społecznego nie byłoby nazizmu, i nikomu nie udałoby się wymordować tylu Żydów, gdyby wcześniej inni intelektualiści nie przekonali, że to właśnie oni stanowią zagrożenie dla świata – Agnes nadal krzyczała, jej oczy miotały gromy. Ale na ojcu Pawle nie robiło to najmniejszego wrażenia.

- Mają, ale to na nas ciąży konieczność udowodnienia, że tym razem mamy rację. Bez tego przegramy – nadal nie podnosząc głosu przekonywał zakonnik.

- Śmierć tych dzieci nie wystarczy – ton głosu lekarski stawał się coraz bardziej histeryczny.

- Nie - wtrącił się do rozmowy wysoki, milczący dotąd mężczyzna siedzący w kącie sporej sali, w której rozmawiali. Miał na sobie jeansy, czarną koszulę i marynarkę, krótko ostrzyżone, jak u amerykańskich marines, włosy. Ani Agnes, ani ojciec Paweł nie zwrócili na niego wcześniej uwagi, ale gdy się już odezwał nie sposób było oderwać od niego wzroku. - Nie wystarczy – dodał rzucają ostre spojrzenie w kierunku Agnes. - Jeśli jest prawdą, to co mówisz... – w getcie zachowano wprawdzie formy grzecznościowe z przeszłości, ale coraz więcej zamieszkujących je ludzi, ignorowało je, szczególnie, gdy sami przenosili się do Warszawy z – jak to ujmowano – świata. A ten mężczyzna nie wyglądał na kogoś, kto mieszkałby w slumsach warszawskiej Pragi. - To zdecydowanie nie wystarczą podejrzenia. Trzeba będzie zacząć się bronić, przekonywać naszych, ale i tamtych, a do tego konieczne są mocne, twarde dowody. Takie, których nie będzie można zanegować – mówił, jak wojskowy, który wydaje rozkazy, a nie prowadzi rozmowę.

Agnes była zaskoczona ciszą, jaka zapadła po tych słowach. Nie wiedziała, kim jest mężczyzna, i dlaczego nikt nawet nie próbuje z nim polemizować. A on chyba dostrzegł pytanie w jej oczach, bo uśmiechnął się i przedstawił się krótko. - Wojciech Zagłobski, szef Milicji Niepokalanej, to nasi ludzie panią ukrywali i ja zorganizowałem dokumenty, które pani dostała – wyrzucił z siebie mężczyzna. Kobieta przyjrzała mu się z zainteresowaniem. Słyszało się czasem, że organizacja, którą w XX wieku założył św. Maksymilian Maria Kolbe, a której zakazano na początku XXI wieku pod pozorem walki z antysemityzmem przeżywała odrodzenie. Jej członkowie zdecydowali się zaangażować już nie tylko w walkę duchową, ale także całkowicie realną. Ale nigdy nie było na to wystarczających dowodów. Członkostwo w głębszych strukturach Milicji miało być tajne, a jego członkowie często decydowali się na pozostanie w strukturach zewnętrznych świata, i na działanie pod rozmaitymi przykrywkami. Zagłobski wiedział, że informacja o Milicji Niepokalanej zawsze wywoływała szok w słuchaczach, co innego słuchać opowieści o tajemnych organizacjach, a co innego spotkać ich przedstawiciela. Zawiesił głos i po kilkunastu sekundach zaczął kontynuować. - Nie wiemy, co się dzieje, jakie są ich plany, a wszystko, co mamy to poszlaki. Mocne, ale jednak niewystarczające do podejmowania decyzji. A te powinny zapadać błyskawicznie. Może trzeba będzie się organizować, jak meksykańscy Cristeros, a może wystarczy – tu lekko się uśmiechnął – akcja, jak ta sprzed kilku lat, w której odgrywała pani – te starodawne zwroty mile brzmiały w jego ustach, a stosowano je coraz rzadziej – główną rolę. Ale żeby to wiedzieć musimy mieć więcej informacji. Żyjemy w świecie, w którym wojny wygrywa się dzięki informacjom, a nie broni – kontynuował.

- Nie będziemy jej mieć – głos ojca Pawła nie był już głosem pokornego zakonnika, ale oficera służb. Rysy twarzy także mu się zaostrzyły – dopóki nie dotrzemy do źródeł. A na to jest tylko jedna szansa. Kontakt z Riccardo Martinezem – tu zwrócił się do Agnes. - Wiem, że to nie jest proste, ale wygląda na to, że ktoś go nam wystawia... I to trzeba wykorzystać...

Agnes zacisnęła zęby.

- Nigdy – wycedziła.

Tomasz P. Terlikowski