W procesie dotyczącym zaniedbań w przygotowywaniu niedoszłej wizyty prezydenta Kaczyńskiego w Katyniu, Radosław Sikorski wykręcał się od określenia charakteru tej wizyty uciekając w kwestie polityczne. Chcąc brylować pokazał jednak charakterystyczne wasalne podejście do polityki wobec Rosji.

Sikorski zeznał, że odradzał prezydentowi Kaczyńskiemu wizytę w Katyniu w kwietniu 2010 r., przekonując go, że bardziej odpowiednia będzie wizyta w maju na rosyjskich obchodach Dnia Zwycięstwa w Moskwie.

Świadomie lub nie, Sikorski pokazuje jak legitymizował i zabiegał o czczenie chwały rosyjskiego zwycięstwa zgodnie z oficjalną rosyjską narracją, a kosztem polskiej polityki historycznej opartej na prawdzie oraz uznaniu polskich doświadczeń i polskich interesów.

Punktem wyjścia do jakiegokolwiek polskiego udziału w obchodach tzw. Dnia Zwycięstwa powinna być konstatacja, że Polska w maju 1945 r. nie odniosła żadnego zwycięstwa, a zmieniła jedynie okupanta. Jest prawdą, że kosztem okupacji sowieckiej, narzuconego systemu komunistycznego, utraty Kresów, satelickiego statusu PRL i ogromnych ofiar w ludziach uniknęliśmy gorszego losu jaki prawdopodobnie by nas czekał ze strony Niemców, jednak tego mniejszego zła nie sposób nazwać zwycięstwem.

We 1939 r. porozumiało się, napadło na Polskę i podzieliło ją między siebie dwóch agresorów, którzy solidarnie przystąpili do eksterminacji Polaków. Choć każdy czynił to według nieco innego klucza, jednak obaj okupanci masowo mordując ludzi, ze szczególną zaciekłością niszczyli elity jako środowiska myślenia o Polsce w kategoriach niepodległości, z czym - jak pokazuje obecna opozycja - mamy problemy do dziś.

Zmienne losy wojny i polityczne koniunktury sprawiły, że Stalin musiał zadowolić się Polską satelicką, a nie w pełni sowiecką republiką, częścią ZSSR. Ten niewątpliwie korzystniejszy status "najweselszego baraku w całym obozie" nie zamieniał jednak klęski utraty niepodległości w zwycięstwo. Celem polskiej polityki historycznej, a w odpowiednich momentach także polskiej dyplomacji, powinno być przypominanie tej podstawowej prawdy.

Z tego powodu jakiekolwiek uczestnictwo w obchodach Dnia Zwycięstwa nabiera wątpliwego politycznie charakteru, podważającego zasadnicze cele polskiej polityki historycznej i polskiej racji stanu, chyba że obchody takie zostałyby wykorzystane by donośnie i wyraziście zaznaczyć Polskie stanowisko w tej sprawie.

Gdyby Polska zdołała przeforsować taki program rosyjskich obchodów Dnia Zwycięstwa, by prawda o losie Polski wybrzmiała i przebiła się do świadomości Rosjan, to takie uczestnictwo w tych obchodach rzeczywiście można by, a nawet należałoby poprzeć. Trudno jednak oczekiwać by Rosja Putina zgodziła się na umniejszenie chwały Armii Czerwonej przez pokazanie, że ta była sojuszniczą armią Wehrmachtu, że była armią najeźdźców niosącą niewolę i ogrom zła, a nie wyzwolenie. Z kolei forsowanie "na siłę" polskiej narracji w Rosji bez uzgodnienia z Kremlem prowadziłoby do ostrego konfliktu, którego rozsądek nakazuje unikać. Stąd prosty wniosek, że bez możliwości przedstawienia w Rosji naszej narracji nie powinniśmy żyrować w ciemno narracji Rosyjskiej uczestnicząc w ich obchodach 9 maja.

Jest oczywiste że Sikorski (i Tusk) na takich rosyjskich obchodach nie podważaliby narracji o chwale sowieckiego oręża, i co najmniej swoją obecnością tę chwałę by głosili, tak jak niedawno przypomniana czołówka Wiadomości z 2013 r. (https://www.youtube.com/watch?v=aU-FNZO1JgA ) W takie same buty chciał Sikorski ubrać Lech Kaczyńskiego namawiając go do rezygnacji z wizyty w Katyniu 10 kwietnia i odwiedzenia Moskwy 9 Maja 2010 r. Prezydent RP miałby czcić okupantów i katów zamiast modlić się nad ofiarami. To tylko jeden z wielu przykładów podłości Sikorskiego i zabiegów o fundamentalne wizerunkowe zniszczenie Lecha Kaczyńskiego a la Palikot.

W swoim Chobielinku Sikorski buńczucznie i kabotyńsko powiesił tabliczkę "strefa zdekomunizowana". Jak widać, w rzeczywistości nawet obecnie, Sikorski potwierdza wasalny charakter ówczesnej polityki (swojej i całego rządu Tuska) wobec postkomunistycznej Rosji i KGBisty Putina. Jest właściwie truizmem, że w całej sprawie smoleńskiej rząd ten był najlepszym adwokatem Rosji i najgorszym adwokatem Polski. Takie wasalne podejście obowiązywało do czasu, kiedy po agresji na Ukrainę inny hegemon zarządził reset w relacjach z Moskwą.

Polityka zagraniczna jest rzeczywiście rzeczą skomplikowaną. Kiedy nie jest się mocarstwem trzeba godzić różne, czasem sprzeczne potrzeby i konieczności, dostosowywać się do różnych okoliczności. Wykazując się elastycznością trzeba jednak zachowywać kręgosłup. Dla niektórych to chyba jednak nieosiągalne.

Grzegorz Strzemecki