Św. Teresa od Dzieciątka Jezus – DZIEJE DUSZY – Rozdział czwarty

W PROMIENIACH EUCHARYSTII

W związku z wizytą u karmelitanek przypomniałam sobie pierwszą, jaka miała miejsce krótko po wstąpieniu Pauliny. Zapomniałam powiedzieć o tym poprzednio, a jest to szczegół, którego nie należy pomijać. Rankiem tego dnia, kiedy miałam iść do rozmównicy, leżąc jeszcze w łóżku, zastanawiałam się nad sobą (tu bowiem odprawiałam najgłębszą modlitwę — w przeciwieństwie do oblubienicy z pieśni (1) — i tu znajdowałam mego Umiłowanego) i zadałam sobie pytanie, jakie imię będę miała w Karmelu. Wiedziałam, że jest już tam S. Teresa od Jezusa, jednak moje piękne imię Teresy nie mogło mi być odebrane. Nagle pomyślałam o Maleńkim Jezusie, którego tak kochałam, i powiedziałam sobie: “O! jakże byłabym szczęśliwa, gdyby mnie nazwano Teresą od Dzieciątka Jezus!” W rozmównicy nie powiedziałam ani słowa o moim śnie na jawie, ale dobrej Matce M. od św. Gonzagi, kiedy pytała siostry, jakie imię należy mi dać, przyszło na myśl, aby nazwać mnie wyśnionym imieniem... Nie posiadałam się z radości, a tę szczęśliwą zgodność myśli uznałam za objaw delikatności mego Umiłowanego Małego Jezusa.

Zapomniałam jeszcze o kilku małych szczegółach z mego dzieciństwa poprzedzających Twoje wstąpienie do Karmelu; nie wspomniałam Ci o mym zamiłowaniu do obrazków i lektury... A przecież, moja droga Matko, pięknym obrazkom, które mi w nagrodę pokazywałaś, zawdzięczam jedną z najsłodszych radości i jedno z najsilniejszych wrażeń pobudzających mnie do praktykowania cnoty... Oglądając je, traciłam poczucie czasu. Na przykład: Mały kwiatek Boskiego Więźnia przemawiał do mnie o tylu sprawach, w których się zatapiałam (2). Widząc, że imię Pauliny zostało wypisane u stóp kwiatka, chciałam, by znalazło się tam również imię Teresy i ofiarowałam się Jezusowi jako Jego mały kwiatek... Jeżeli prawdą jest, że nie umiałam się bawić, to przecież bardzo lubiłam czytać i na tym mogłabym spędzić całe życie. Na szczęście miałam ziemskich aniołów, kierujących mną i wybierających dla mnie książki, które bawiąc karmiły serce i umysł; na czytanie zaś miałam czas ograniczony, co stwarzało mi okazję do wielkich ofiar, gdy trzeba było przerwać lekturę w połowie najbardziej interesującego fragmentu... Ten pociąg do czytania trwał u mnie aż do wstąpienia do Karmelu. Nie jestem w stanie określić liczby książek, które przeszły przez moje ręce, ale Dobry Bóg nie dozwolił, bym przeczytała coś takiego, co mogłoby mi wyjść na złe. Inna rzecz, że czytając rozmaite opowieści rycerskie, w pierwszej chwili nie zawsze wyczuwałam prawdę życia, ale wkrótce Pan Bóg dał mi zrozumieć, że prawdziwą jest ta chwała, która trwa wiecznie, i aby ją zdobyć, nie trzeba koniecznie dokonywać dzieł rzucających się w oczy, ale wystarczy ukryć się i praktykować cnotę w rodzaju ,,niech nie wie lewica co czyni prawica”... (3) Podobnie czytając opowiadania o patriotycznych czynach francuskich bohaterów, a szczególnie o Czcigodnej JOANNIE D'ARC, bardzo pragnęłam je naśladować; zdawało mi się, że czuję w sobie ten sam zapał, który ich ożywiał, to samo natchnienie pochodzące z Nieba. Otrzymałam wówczas łaskę, którą uważałam zawsze za jedną z największych w mym życiu; w tym wieku bowiem nie otrzymywałam oświeceń tak jak obecnie, kiedy w nie opływam. Byłam przekonana, że urodziłam się do chwały i kiedy szukałam sposobu, by ją osiągnąć, Dobry Bóg natchnął mnie myślami, które chcę opisać. Zrozumiałam, że moja chwała nie ukaże się oczom śmiertelnych, że ona polegać będzie na tym, by stać się wielką Świętą!!!... To pragnienie mogło wydawać się zuchwałym, jeśli się weźmie pod uwagę, jak byłam słaba i niedoskonała i jak jestem nią jeszcze dziś, po siedmiu (4) latach spędzonych w zakonie. Mimo to czuję zawsze tę samą zuchwałą ufność, że stanę się wielką Świętą, ponieważ nie posiadając żadnych zasług, nie liczę na nie, ale ufam Temu, który jest Samą Mocą i Świętością. Zadowalając się mymi słabymi wysiłkami, On sam podniesie mnie aż do Siebie i okrywszy swymi nieskończonymi zasługami uczyni Świętą. Nie przypuszczałam wówczas, że aby dojść do świętości, trzeba wiele cierpieć; Dobry Bóg nie omieszkał mi to pokazać zsyłając na mnie wyżej wspomniane doświadczenia... Teraz podejmę moje opowiadanie od miejsca, w którym je przerwałam. — Trzy miesiące po swym uzdrowieniu pojechałam z Tatusiem do Alençon (5). Wracałam tam po raz pierwszy i cieszyłam się bardzo, że mogę znowu ujrzeć miejsca, w których spędziłam dzieciństwo, a przede wszystkim, że mogę pomodlić się na grobie Mamusi i poprosić ją o stałą opiekę nade mną...

Pan Bóg dał mi łaskę poznania świata na tyle, bym mogła nim wzgardzić i oddalić się od niego. Mogę powiedzieć, że nastąpiło to podczas mego pobytu w Alençon, kiedy to zaczęłam po raz pierwszy wchodzić w świat. Wszystko wokół mnie tchnęło radością i szczęściem; przyjmowano mnie, pieszczono, podziwiano; jednym słowem, moje życie w ciągu tych piętnastu dni było usłane kwiatami... Przyznaję, że takie życie miało dla mnie pewien urok. Ma słuszność Księga Mądrości gdy mówi: ,,Urok marności tego świata uwodzi umysł nawet daleki od złego” (6). W dziesiątym roku życia serce łatwo daje się olśnić; uważam więc za wielką łaskę, że nie pozostałam w Alençon; przyjaciele, których tam mieliśmy, byli zbyt światowi, zbyt dobrze umieli łączyć radości ziemskie ze służbą Bogu. Za mało myśleli o śmierci, a tymczasem nawiedziła już ona wiele osób z tych, które znałam młodymi, bogatymi i szczęśliwymi!!! Lubię powracać myślą do tych miejsc czarownych, w których żyli, i pytać się, gdzie oni są teraz, co im pozostało z zamków i parków, w których widywałam ich cieszących się wygodnym życiem?... I widzę, że wszystko pod Słońcem jest marnością i udręczeniem ducha (7)... że jedyne dobro, to kochać Boga z całego serca swego i być tu na ziemi ubogim w duchu...

Być może, że Jezus chciał mi pokazać świat, zanim nawiedził mnie po raz pierwszy, abym zupełnie dobrowolnie mogła wybrać tę drogę, po której postępowanie miałam Mu przyobiecać. Okres, w którym przyjęłam pierwszą Komunię św., głęboko wyrył się w mym sercu i pozostał w nim jako niczym nie zmącone wspomnienie. Zdaje mi się, że nie mogłam być lepiej przygotowana niż byłam, a poza tym na przeciąg roku opuściły mnie moje wewnętrzne udręki. Jezus chciał, abym zakosztowała radości tak doskonałej, jaka tylko jest możliwa na tej łez dolinie...

Czy pamiętasz, droga Matko, tę uroczą książeczkę, którą dałaś mi trzy miesiące przed moją pierwszą Komunią św.? (8)... Ona to dopomogła mi przygotować serce starannie i szybko, bo chociaż przygotowywałam je już od wielu lat, to jednak trzeba było dać mu nowy zryw, napełnić je świeżymi kwiatami tak, by Jezus mógł w nim spocząć z przyjemnością... Codziennie spełniałam wiele praktyk, które stanowiły tyleż kwiatów, wzbudzałam akty strzeliste w ilości jeszcze większej niż to zdołałaś zapisać codziennie w mojej książeczce, a te akty miłości tworzyły pączki kwiatów...

Co tydzień pisałaś do mnie piękny liścik, który napełniał moją duszę głębokimi myślami i dopomagał mi do praktykowania cnoty; stanowiło to wielką pociechę dla Twej biednej córeczki, którą wiele kosztowało pogodzenie się z tym, że nie może co wieczór przygotowywać się na Twoich kolanach, tak jak jej droga Celina... Paulinę zastępowała mi Maria; siadałam na jej kolanach, chciwie słuchając tego, co mi mówiła; miałam wrażenie, że całe jej serce, tak wielkie, tak wspaniałomyślne, przelewa się we mnie! — Jak sławni wojownicy uczyli swe dzieci rzemiosła rycerskiego, tak i ona mówiła mi o walkach tego życia, o palmie, którą otrzymują zwycięzcy... Maria mówiła mi również o niezniszczalnych bogactwach, które łatwo jest codziennie zbierać, o nieszczęściu przechodzenia obok nich bez zadania sobie trudu sięgnięcia po nie ręką; po czym wyjaśniała mi sposób zostania świętą przez wierność w najdrobniejszych rzeczach; dała mi małą książeczkę: “O wyrzeczeniu” (9), nad którą z rozkoszą rozmyślałam...

O! jakże wymowna była moja chrzestna matka! Pragnęłam, abym nie tylko sama słuchała jej głębokich nauk; byłam nimi bardzo przejęta i w mej naiwności wierzyłam, że najwięksi grzesznicy wzruszyliby się tak samo jak ja, i pozostawiwszy swoje znikome bogactwa, pragnęliby pozyskać jedynie Niebieskie... Nikt Jeszcze wówczas nie pouczył mnie o sposobie odprawiania modlitwy myślnej, mimo że bardzo tego pragnęłam.

Maria jednak uważając, że jestem wystarczająco pobożna, pozwalała mi tylko na odmawianie pacierzy. Pewnego dnia jedna z mych nauczycielek w Opactwie zadała mi pytanie, co robię w dniach wolnych, kiedy jestem sama. Odpowiedziałam jej, że wchodzę do pustego kąta za swoim łóżkiem, który łatwo daje się zasłonić firanką, i tam ,,myślę”. — Ale o czym tak myślisz? — zapytała mnie. — Myślę o Panu Bogu, o życiu, WIECZNOŚCI, jednym słowem — myślę... Poczciwa zakonnica uśmiała się ze mnie serdecznie i później lubiła przypominać mi czasy, kiedy to myślałam, pytając mnie, czy w dalszym ciągu myślę... Teraz rozumiem, że nie zdając sobie z tego sprawy, odprawiałam rozmyślanie, i że Dobry Bóg już wówczas oświecał mnie w sposób tajemniczy.

Trzy miesiące przygotowania minęły szybko i wkrótce rozpoczęłam rekolekcje (10), na czas których stałam się prawdziwą pensjonarką, nocującą w Opactwie. Nie jestem w stanie wypowiedzieć, jak słodkie wspomnienie pozostawiły mi te rekolekcje; istotnie, jeśli wiele cierpiałam na pensji, to niewysłowione szczęście tych kilku dni spędzonych na oczekiwaniu Jezusa szczodrze mi to wynagrodziło... Sądzę, że tylko w zgromadzeniu zakonnym można zakosztować takich radości; mała liczba dzieci ułatwia zajęcie się każdym z osobna, i rzeczywiście, nasze nauczycielki otaczały nas wtedy macierzyńską troskliwością. Nade mną czuwały pilniej niż nad resztą; każdego wieczoru kierowniczka zbliżała się z małą latarką do mego łóżka, by mnie uściskać i okazywała mi wiele serdeczności. Wzruszona jej dobrocią powiedziałam jej któregoś z tych wieczorów, że zwierzę jej tajemnicę, po czym wyciągnąwszy tajemniczo spod poduszki moją drogocenną książeczkę, pokazałam jej z oczyma błyszczącymi radością... Bardzo mi się podobało, jak rano wszystkie uczennice wstawały z łóżek; chciałam czynić to co one, ale nie byłam przyzwyczajona ubierać się zupełnie sama. Nie było przy mnie Marii, by mi ułożyła włosy, musiałam więc pójść nieśmiało z grzebieniem do dyżurnej nauczycielki, która śmiała się na widok dużej jedenastoletniej dziewczynki nie umiejącej posługiwać się grzebieniem, po czym czesała mnie, ale nie tak delikatnie jak Maria, mimo to nie śmiałam krzyczeć, co robiłam stale pod łagodną ręką mej chrzestnej matki... Podczas mych rekolekcji przekonałam się, że byłam dzieckiem pieszczonym i otaczanym opieką, jak mało które na świecie, szczególnie spośród tych, co są pozbawione matki... Codziennie odwiedzały mnie Maria i Leonia oraz Tatuś, który obsypywał mnie pieszczotami, toteż mimo oddalenia od rodziny nie mogłam się skarżyć na ich brak i nic nie zaciemniało pogodnego Nieba mych rekolekcji.

Z wielką uwagą słuchałam nauk głoszonych przez księdza Domin (11) i streszczałam je (12); z osobistych myśli nie chciałam nic zapisywać, twierdząc, że je dobrze zapamiętam, jak się też i stało... Wielką radość sprawiało mi uczęszczanie wspólnie z zakonnicami na wszystkie nabożeństwa; wyróżniałam się spośród moich towarzyszek wielkim Krucyfiksem, ofiarowanym mi przez Leonię. Założyłam go za pasek, na wzór misjonarzy. Krzyż ten budził zainteresowanie zakonnic, które sądziły, że nosząc go, chcę naśladować swoją siostrę karmelitankę... Ach! moje myśli istotnie biegły do niej; wiedziałam, że moja Paulina odprawia rekolekcje podobnie jak ja i to nie w tym celu, by Jezus się jej oddał, ale by ona sama oddała się Jezusowi (13); toteż ta samotność spędzona na oczekiwaniu była mi podwójnie droga...

Przypominam sobie, że któregoś dnia posłano mnie do infirmerii, ponieważ bardzo kaszlałam (od czasu mej choroby nauczycielki bardzo na mnie uważały i gdy choć trochę bolała mnie głowa, albo kiedy zauważyły, że jestem bledsza niż zwykle, wysyłały mnie na świeże powietrze lub na odpoczynek do infirmerii). Patrzę, a tu wchodzi moja droga Celina, która otrzymała pozwolenie, by mimo rekolekcji zobaczyć się ze mną i ofiarować mi obrazek, którym się bardzo ucieszyłam; był to: “Mały kwiatek Boskiego Więźnia”. O! jakże mi było przyjemnie otrzymać tę pamiątkę z rąk Celiny!... Ileż aktów miłości jej zawdzięczam!...

W wigilię wielkiego dnia otrzymałam po raz drugi rozgrzeszenie; spowiedź generalna pozostawiła w mej duszy wielki pokój, i Dobry Bóg nie dopuścił, by choćby najlżejsza chmura go przyćmiła. Po południu przeprosiłam całą moją rodzinę, która przyszła mnie zobaczyć, ale mówić mogłam tylko przez łzy, tak bardzo byłam wzruszona... Nie było tam Pauliny, ale czułam, że sercem była przy mnie; przysłała mi przez Marię piękny obrazek; nie mogłam się jemu napatrzeć i wszystkim kazałam go podziwiać!... Napisałam do Ojca Pichon, polecając się jego modlitwom i zwierzając się, że wkrótce zostanę karmelitanką, a wtedy on będzie moim kierownikiem. (Sprawdziło się to w cztery lata później, kiedy będąc w Karmelu, otwarłam przed nim swoją duszę...). Maria podała mi list od niego; byłam naprawdę aż nazbyt szczęśliwa!... Wszystkie radości zbiegły się naraz. Największą jednak radość sprawiło mi zdanie z jego listu: “Jutro przystąpię do Świętego Ołtarza za ciebie i za twoją Paulinę!” Ósmego maja Paulina i Teresa złączą się jeszcze ściślej, skoro Jezus zdaje się łączyć je w wylewie swojej łaski... Zawitał w końcu “najpiękniejszy spośród wszystkich dni”; jakże niewysłowione wspomnienia pozostawiły w mej duszy najdrobniejsze szczegóły tego Niebiańskiego dnia!... Radosne przebudzenie o świcie, pełne czci i serdeczności pocałunki nauczycielek i starszych uczennic... Duża sala napełniona śnieżnymi płatkami, w które zostało przybrane kolejno każde dziecko... A nade wszystko wejście do kaplicy i poranny śpiew pięknej pieśni: ,,O święty Ołtarzu, otoczony Aniołami!”

Nie mogę jednak zagłębiać się w szczegóły; są rzeczy, które przy otwarciu tracą swój aromat; są myśli tajemne, których niepodobna przełożyć na język tej ziemi, gdyż natychmiast tracą swój sens ukryty i Niebiański; są one jak ten ,,Kamyk biały, który będzie dany zwycięzcy i na którym wypisane jest imię ZNANE tylko TEMU, który je otrzymuje” (14) Ach! jakże słodki był dla mojej duszy pierwszy pocałunek Jezusa!,..

Był to pocałunek miłości; czułam, że jestem kochaną i sama również mówiłam: “Kocham Cię, oddaję się Tobie na zawsze”. Nie było żadnych próśb, zmagań, ofiar; już dawno Jezus i biedna mała Teresa spojrzeli na siebie i zrozumieli się... Tego dnia nie było to już spojrzenie ale zjednoczenie; nie było już dwojga; Teresa znikła jak kropla wody w głębinach oceanu. Pozostał sam Jezus; On był mistrzem, Królem. Czyż Teresa nie prosiła, by zabrał jej wolność, gdyż wolność napawała ją lękiem; czuła się tak słaba, tak nędzna, że pragnęła na zawsze połączyć się z Bożą Mocą!... Radość jej była zbyt wielka, zbyt głęboka, by mogła ją opanować; wkrótce zalała się słodkimi łzami, ku wielkiemu zdumieniu swych towarzyszek, które mówiły potem między sobą: “Dlaczego ona płakała? czy miała jakieś zmartwienie?... — A może dlatego, że nie widziała przy sobie swojej Matki, albo Siostry karmelitanki, którą tak bardzo kocha?” Nie pojmowały one, że gdy cała radość Nieba spłynie do serca, wtedy serce wygnańca może to znieść tylko płacząc rzewnie... O nie! nieobecność Mamusi nie zasmucała mnie w dniu mojej pierwszej Komunii św.; czyż Niebo nie było w mej duszy, a czyż Mamusia już od dawna w nim nie przebywała? Tak więc przyjmując odwiedziny Jezusa, przyjmowałam również odwiedziny mojej kochanej Matki, która błogosławiła mnie radując się moim szczęściem... Nie płakałam też z powodu nieobecności Pauliny; byłabym niewątpliwie ogromnie szczęśliwa, widząc ją przy sobie, ale dawno już zgodziłam się na tę ofiarę; w tym dniu sama tylko radość napełniała moje serce. Łączyłam się z nią, kiedy nieodwołalnie oddawała się Temu, który z taką miłością mnie się oddawał!...

Po południu mnie przypadło odczytać akt poświęcenia się Najśw. Pannie; było to zupełnie słuszne, że w imieniu moich towarzyszek przemawiałam do Matki Niebieskiej właśnie ja, która tak wcześnie byłam pozbawiona ziemskiej Matki... Całym sercem mówiłam do Niej, poświęcałam się Jej jak dziecko, które rzuca się w ramiona Matki i prosi, by się nim opiekowała. Sądzę, że Najświętsza Panna spojrzała na swój mały kwiatek i uśmiechała się do niego, bo czyż nie był on uzdrowiony Jej widzialnym uśmiechem?... Czyż nie złożyła Ona w jego kielichu swojego Jezusa, Kwiat Polny, Lilię Dolin?... (15)

Wieczorem tego pięknego dnia odnalazłam znowu moją ziemską rodzinę; już rano, po Mszy św., uściskałam Tatusia i wszystkich krewnych, ale dopiero teraz połączyliśmy się na dobre. Tatuś wziął swą małą królewnę za rękę i skierował się w stronę Karmelu!... I tu zobaczyłam moją Paulina jako oblubienicę Jezusa, zobaczyłam ją w białym — jak ja — welonie i w wianuszku z róż... Ach! radość moja była wolna od goryczy, ufałam, że wkrótce spotkamy się i wspólnie będziemy oczekiwać Nieba! Uroczystości rodzinne, które nastąpiły wieczorem w dniu mojej pierwszej Komunii św., nie były mi obojętne; wielką radość sprawił mi piękny zegarek, który podarował mi mój Król; szczęście moje było jednak pełne ciszy i nic nie mogło zamącić wewnętrznego pokoju. Maria wzięła mnie do siebie na noc, która nastąpiła po tym pięknym dniu, ponieważ po dniach nawet najbardziej promiennych zawsze następują ciemności; tylko dzień pierwszej, jedynej, wiecznej Komunii w Niebie nie będzie miał zachodu!...

Następny dzień po mojej pierwszej Komunii św. był również piękny, ale nieco smutny. Piękna sukienka, kupiona mi przez Marię, prezenty, jakie otrzymałam, wszystko to nie było w stanie zapełnić mi serca, bo tylko sam Jezus mógł je zadowolić; wzdychałam do chwili, kiedy wolno mi będzie przyjąć Go po raz drugi. W niespełna miesiąc po mej pierwszej Komunii św. poszłam przed Wniebowstąpieniem wyspowiadać się, i odważyłam się poprosić o pozwolenie na przyjęcie Komunii św.

Wbrew wszelkiej nadziei ksiądz mi pozwolił i miałam szczęście uklęknąć przy balaskach między Tatusiem i Marią; jakże słodkie wspomnienie pozostawiło mi to drugie nawiedzenie Jezusa! Znowu popłynęły łzy nad wyraz słodkie, i powtarzałam sobie bez przerwy słowa św. Pawła: ,,To już nie ja żyję, to Jezus żyje we mnie!...” (16) Od tej Komunii św. moje pragnienie przyjmowania Dobrego Boga wzrastało; otrzymałam pozwolenie na przystępowanie we wszystkie większe święta. W wigilię tych szczęśliwych dni wieczorem Maria brała mnie na kolana i przygotowywała podobnie jak przed pierwszą Komunią św.; pamiętam, że kiedyś mówiła mi o cierpieniu, stwierdzając równocześnie, że chyba nie pójdę tą drogą, ale Dobry Bóg będzie mnie zawsze nosił jak dziecko...

Nazajutrz przypomniałam sobie te słowa Marii po Komunii św.; poczułam rodzące się w mym sercu wielkie pragnienie cierpienia z równoczesną wewnętrzną pewnością, że Jezus zachował dla mnie wiele krzyżów; zalewały mnie pociechy tak wielkie, że uważam je za największe łaski mego życia. Cierpienie pociągało mnie, zachwycało mnie swoim urokiem, choć dobrze go jeszcze nie poznałam. Dotąd, jeśli cierpiałam, to cierpienia samego nie kochałam; od tego dnia zaś poczułam dlań prawdziwą miłość. Odczuwałam również pragnienie, by kochać wyłącznie Pana Boga i jedynie w Nim szukać radości. Podczas Komunii św. powtarzałam często te słowa Naśladowania: ,,O Jezu! słodyczy niewysłowiona, zmień dla mnie w gorycz wszystkie pociechy ziemi!...” (17) Ta modlitwa wypływała mi na usta bez wysiłku, bez sprzeciwu; miałam wrażenie, że powtarzam ją nie z własnej woli, ale jak dziecko, które posługuje się słowami podsuwanymi mu przez kogoś drogiego... Później opowiem ci, droga Matko, jak to spodobało się Jezusowi spełnić moje pragnienie, jak On sam stał się moją niewysłowiona słodyczą; chcąc opowiadać o tym teraz, byłabym zmuszona uprzedzić czas mojej młodości, gdy tymczasem pozostało mi jeszcze do opowiedzenia wiele szczegółów z dzieciństwa.

Krótko po mej pierwszej Komunii św. znowu odprawiłam rekolekcje przed Bierzmowaniem (18). Zostałam bardzo starannie przygotowana na przyjęcie nawiedzin Ducha Świętego; nie pojmuję, dlaczego nie zwraca sio większej uwagi na przyjęcie tego sakramentu Miłości. Przed Bierzmowaniem odprawia się zwykle jeden dzień rekolekcji, ale ponieważ ks. Biskup nie mógł przybyć w dniu oznaczonym, miałam pociechę spędzenia dwóch dni w samotności. By nas rozerwać, nasza nauczycielka zaprowadziła nas na Mont Cassin (19) i tam pełnymi garściami zbierałam rumianki na Boże Ciało. Ach! jakże radosna była moja dusza! Jak Apostołowie, z radością oczekiwałam na przyjście Ducha Świętego... Cieszyłam się na myśl, że niedługo będę już w pełni chrześcijanką, a przede wszystkim, że na moim czole pozostanie już na wieki tajemniczy znak krzyża, który nakreśli na nim Biskup podczas udzielania sakramentu... Nadeszła wreszcie ta szczęśliwa chwila; kiedy przyjmowałam Ducha Świętego, nie odczuwałam gwałtownego wichru, ale raczej lekki wietrzyk. którego szum słyszał prorok Eliasz na górze Horeb... (20) W tym dniu otrzymałam moc do znoszenia cierpień, bo wkrótce miało się zacząć męczeństwo mojej duszy... Droga moja Leońcia była mi Matką przy Bierzmowaniu; była tak przejęta, że przez cały czas trwania ceremonii nie mogła się powstrzymać od łez. Przyjęła razem ze mną Komunię św., bowiem w tym pięknym dniu miałam również szczęście połączyć się z Jezusem.

Po tych uroczych i niezapomnianych świętach moje życie stało się na powrót zwyczajne, to znaczy, że musiałam powrócić do życia pensjonarki, tak dla mnie trudnego. Przed pierwszą Komunią św. lubiłam ten tryb życia z dziećmi w moim wieku, z których wszystkie były pełne dobrej woli i — podobnie jak ja — chciały poważnie praktykować cnotę. Teraz jednak trzeba było wejść znowu w kontakt z uczennicami zupełnie innego rodzaju, roztrzepanymi, niekarnymi, i to czyniło mnie nieszczęśliwą.

Byłam wesołego usposobienia, ale nie potrafiłam bawić się odpowiednio do mego wieku; często podczas przerw opierałam się o drzewo i rozmyślałam nad tym, co widziałam, snując poważne refleksje! Wymyśliłam również zabawę, która bardzo mi się podobała, a mianowicie: grzebanie biednych martwych ptaszków znalezionych pod drzewami. Wiele koleżanek mi w tym pomagało, dzięki czemu nasz cmentarzyk, zasadzony drzewami i kwiatami proporcjonalnymi do wielkości piskląt, wyglądał bardzo ładnie. Lubiłam też opowiadać historyjki, które komponowałam w miarę, jak napływały mi pomysły; toteż moje towarzyszki skwapliwie mnie otaczały, i nawet starsze uczennice przyłączały się do grona słuchaczek. To samo opowiadanie ciągnęło się przez kilka dni, ponieważ wzbogacałam je chętnie w coraz to nowe szczegóły, w miarę, jak widziałam wzbudzone przez nie zainteresowanie, odbijające się na twarzach mych koleżanek; wkrótce jednak nauczycielka zakazała mi kontynuowania mego zawodu mówcy, chcąc widzieć nas, jak się bawimy i biegamy, zamiast dyskutować...

Z łatwością chwytałam sens tego, czego się uczyłam, ale trudno mi było wyuczyć się czegoś na pamięć, nie wyłączając katechizmu, toteż w ciągu roku poprzedzającego moją pierwszą Komunię św. prawie codziennie prosiłam o pozwolenie, abym mogła uczyć się go podczas przerw. Moje wysiłki nie poszły na marne i byłam zawsze pierwszą. Jeśli przypadkiem z powodu zapomnienia jednego słowa utraciłam moje miejsce, wówczas mój ból okazywał się tak gorzkimi łzami, że ks. Domin nie wiedział jak mnie uspokoić... Był one ze mnie bardzo zadowolony (ale nie wtedy, gdy płakałam) i nazywał mnie swym małym doktorem, a to ze względu na moje imię Teresy. Pewnego dnia uczennica, która była po mnie (21), nie potrafiła postawić swojej koleżance pytania z katechizmu (22). Ksiądz, po bezskutecznym przepytaniu wszystkich uczennic, zwrócił się do mnie mówiąc, że teraz się przekona, czy zasługuję na swoje pierwsze miejsce.

W mej głębokiej pokorze na to tylko czekałam; powstawszy śmiało, powiedziałam bez jednego błędu to, o co byłam zapytana, ku zdziwieniu wszystkich... Po pierwszej Komunii św. mój zapał do nauki katechizmu trwał aż do chwili opuszczenia pensjonatu. Nauka szła mi dobrze, niemal zawsze byłam w niej pierwsza; największe osiągnięcia miałam w dziedzinie historii i stylu. W opinii wszystkich nauczycielek uchodziłam za uczennicę bardzo inteligentną, inaczej niż u Wuja, który uważał mnie za małą ignorantkę, dobrą i miłą, posiadającą zdrowy rozsądek, ale niezdolną i niezgrabną... Nie dziwiła mnie ta opinia, jaką mieli o mnie Wujostwo, i jaką zapewne do dziś mają; będąc bardzo nieśmiałą, prawie nieustannie milczałam; kiedy pisałam, te moje gryzmoły i ortografia więcej niż prymitywna, nie mogły nikogo oczarować... Inne prace, jak szycie i haft, szły mi — zdaniem nauczycielek — co prawda dobrze, ale niezgrabny i niezręczny sposób trzymania roboty usprawiedliwiał mało korzystną opinię, jaką o mnie miano. I to właśnie uważam za 38 r. łaskę. Dobry Bóg, pragnąc mego serca wyłącznie dla Siebie, wysłuchał już mojej modlitwy ,, Zamienia jąć mi w gorycz pociechy ziemi” (23). Potrzebne mi to było tym więcej, że nie byłam nieczuła na pochwały. Często chwalono przy mnie inteligencję innych, ale mojej nigdy, wywnioskowałam więc z tego, że jej nie posiadam i pogodziłam się z tym...

Moje serce tak wrażliwe i miłujące, gdyby znalazło inne serce zdolne je zrozumieć, z łatwością by się mu oddało... Próbowałam zaprzyjaźnić się z dziewczynkami w moim wieku, szczególnie z dwiema; kochałam je, one zaś kochały mnie o tyle, o ile były do tego zdolne; ale niestety! jakże ciasne i płoche jest serce stworzeń!!! Wkrótce przekonałam się, że moja miłość jest nie zrozumiana. Jedna z moich przyjaciółek była zmuszona powrócić na kilka miesięcy do swojej rodziny; podczas jej nieobecności myślałam o niej i starannie przechowywałam mały pierścionek, który mi ofiarowała. Ucieszyłam się bardzo, gdy znów zobaczyłam moją towarzyszkę, lecz cóż! otrzymałam obojętne spojrzenie...

Moja miłość została zapoznana; odczułam to, ale nie żebrałam uczucia, którego mi odmówiono; ponieważ zaś Bóg dał mi serce tak wierne, że gdy raz głęboko pokocha, kocha już na zawsze, dlatego do dziś modlę się za moją towarzyszkę i nadal ją kocham... Widząc, jak Celina darzy szczególną sympatia jedną z nauczycielek, chciałam ją naśladować; nie umiejąc jednak zjednywać sobie stworzeń, nie mogłam mieć w tym powodzenia. Szczęśliwa nieumiejętność! od jak wielkiego zła mnie ona uchroniła!... Jakże wdzięczna jestem Jezusowi, że pozwolił mi znajdować “jedynie gorycz w ziemskich przyjaźniach”; z sercem takim, jak moje, łatwo dałabym się usidlić i podciąć sobie skrzydła; jakże więc mogłabym potem “ulecieć i spocząć“? (24) Jak może serce oddane miłości stworzeń zjednoczyć się wewnętrznie z Bogiem?... Wiem, że jest to niemożliwe. Nie pijąc nigdy z kielicha nadmiernej miłości ku stworzeniom, czuję jednak, że nie mogę się mylić. Widziałam tyle dusz oczarowanych tym zwodniczym światłem, jak podobne biednym motylom latały opalając sobie skrzydła, po czym powracały do tego prawdziwego, słodkiego światła miłości, które wracało im skrzydła bardziej promienne i lżejsze, aby mogły w końcu ulecieć do Jezusa, tego Boskiego Płomienia, “który płonie a nie spala” (25). O! ja wiem, że Jezus uważał mnie za zbyt słabą, by mnie wystawiać na pokusy; może spłonęłabym doszczętnie w tym zwodniczym świetle, gdyby ono zabłysło przed mymi oczyma... A tymczasem znajduję jedynie gorycz w tym, co dusze mocne napełnia radością i czego muszą się wyrzekać, aby pozostać wiernymi. Nie ma więc żadnej mojej zasługi w tym, że nie oddałam się umiłowaniu stworzeń, ponieważ zabezpieczyło mnie przed tym wielkie miłosierdzie Dobrego Boga!... Zdawałam sobie sprawę, że bez niego byłabym upadła może tak nisko, jak św. Magdalena; a pełne głębi słowa Naszego Pana, skierowane do Szymona, rozbrzmiewają z wielką słodyczą w mojej duszy... Tak, ja wiem, że “ten, któremu mniej odpuszczono, mniej MIŁUJE” (26), ale wiem i to, że Jezus odpuścił mi więcej niż św. Magdalenie, ponieważ odpuścił mi z góry, powstrzymując mnie od upadku.

Ach! jakże pragnęłabym móc wypowiedzieć to, co czuję!... Oto przykład, który choć trochę myśl moją wytłumaczy. — Przypuśćmy, że syn biegłego lekarza napotykając na swej drodze kamień, wywraca się na nim i upadając, łamie sobie któryś z członków; przybyły natychmiast ojciec podnosi go z miłością, opatruje jego rany wszystkimi znanymi sobie sposobami; wkrótce syn całkowicie wyleczony okazuje mu swą wdzięczność. Dziecko to niewątpliwie miało powody, by kochać swego ojca. Ale przypuśćmy jeszcze inną ewentualność. — Ojciec wiedząc, że na drodze jego syna znajduje się kamień, wyprzedza go spiesznie i niespostrzeżenie ten kamień usuwa. Syn ów, otoczony tak przewidującą miłością, nie WIEDZĄC o nieszczęściu, z którego go ojciec wybawił, nie okaże mu swej wdzięczności i będzie go mnie] kochał, niż gdyby został przez niego uleczony... jeśli się jednak dowie, jakiego niebezpieczeństwa uniknął, czyż nie będzie go kochał tym więcej Otóż ja jestem owym dzieckiem, przedmiotem uprzedzającej miłości Ojca, który zesłał swoje Słowo nie po to, by odkupił sprawiedliwych, ale grzeszników (27). On chce, abym Go kochała za to, że odpuścił mi nie tylko wiele, ale WSZYSTKO. Nie czekał, aż Go ukocham bardziej niż św. Magdalena, lecz chciał, bym ZROZUMIAŁA, że ukochał mnie miłością przedziwnie uprzedzającą, i w zamian kochała Go teraz do szaleństwa!... Nieraz słyszałam jak mówiono, że nie spotyka się duszy czystej, która by kochała bardziej niż dusza pokutująca. Jakże chciałabym zadać kłam tym słowom!...

Spostrzegłam, że bardzo odbiegłam od tematu, więc co rychlej do niego powracam. Rok następujący po mojej pierwszej Komunii św. prawie cały upłynął bez wewnętrznych doświadczeń; rozpoczęły się one podczas rekolekcji przed rocznicą Komunii św. (28), kiedy to zapadłam na straszliwą chorobę skrupułów... Trzeba samemu przejść przez to męczeństwo, by należycie zrozumieć.

Niemożliwością byłoby dla mnie wypowiedzieć, co przecierpiałam w ciągu półtora roku... Wszystkie myśli, najprostsze czyny, stawały się dla mnie przedmiotem niepokoju; ulgi doznawałam jedynie wtedy, gdy to wszystko zwierzałam Marii, co zresztą bardzo mnie kosztowało, ponieważ czułam się w obowiązku odkrywać przed nią wszystkie niedorzeczne myśli na jej temat. Pozbywszy się w ten sposób mego ciężaru, miałam przez chwilę spokój, ale przemijał on jak błyskawica i wkrótce męczeństwo moje zaczynało się na nowo. Jakąż cierpliwość okazywała moja droga Maria, gdy mnie tak wysłuchiwała, nie okazując nigdy znudzenia!... Bezpośrednio po moim powrocie z opactwa zaczynała układać mi włosy na dzień następny (codziennie bowiem, by sprawić przyjemność Tatusiowi, małej królewnie układano włosy, ku wielkiemu zdziwieniu koleżanek, a przede wszystkim nauczycielek, które nie widziały nigdy, aby rodzice tak pieścili swoje dzieci). Podczas tego posiedzenia nie przestawałam płakać, opowiadając o wszystkich moich skrupułach. Z końcem roku Celina po ukończeniu swojej nauki wróciła do domu, i biedna Teresa, będąc zmuszoną powrócić tam sama, wkrótce się rozchorowała; jedynym urokiem pensji było dla niej wspólne życie z nieodłączną Celiną, bez niej “mała córeczka” nie mogła tam pozostać... Tak więc w trzynastym roku życia opuściłam opactwo (29) i uczyłam się dalej, pobierając kilka lekcji tygodniowo u “Pani Papinau”. Była to bardzo poczciwa osoba, wielce wykształcona, ale posiadająca pewne maniery starej panny; mieszkała ze swoją matką. Ogromnie miły widok przedstawiało ich mieszkanie, które zajmowały we trójkę (bo kotka należała także do rodziny i musiałam się z tym pogodzić, że odprawiała drzemkę na moich zeszytach, jak również podziwiać jej piękne ruchy). Miałam okazję poznać życie tej rodziny;

Buissonnets było nieco za daleko na niezbyt już młode nogi mej nauczycielki, prosiła więc, abym na lekcje do niej przychodziła. Kiedy się zjawiałam, starsza pani Cochain przyglądała mi się ,,.swymi wielkimi jasnymi oczyma”, po czym głosem spokojnym i uroczystym wołała: “Pani Papinau.... Pa..nna Te..resa przyszła!...” Jej córka natychmiast odpowiadała dziecinnym głosem:

Jestem, mamusiu”. I wkrótce rozpoczynała się lekcja. Miałam z tych lekcji (nie licząc pouczeń, które odbierałam) i tę korzyść, że poznawałam świat... Któż by zdołał w to uwierzyć!... W owym staroświecko umeblowanym pokoju, otoczona książkami i zeszytami, byłam nierzadko świadkiem odwiedzin przeróżnego rodzaju ludzi: kapłanów, pań, młodych dziewcząt, itd. Pani Cochain bawiła, jak zdołała, całe towarzystwo, aby córka mogła prowadzić ze mną lekcję; w takich dniach jednak nie nauczyłam się wiele; z nosem w książce, słyszałam wszystko co mówiono, a nawet i to, czego lepiej mi było nie słyszeć, próżność bowiem łatwo zakrada się do serca!... Jedna z pań mówiła, że mam ładne włosy... inna wychodząc i sądząc, że nie słyszę, pytała, kim jest to piękne dziewczę. Słowa te, tym bardziej pochlebne, że nie do mnie były skierowane, sprawiały mi w głębi duszy przyjemność, co jasno dowodzi, jak wielka była we mnie miłość własna. O! jakże współczuję duszom, które się gubią!... Jakże łatwo jest zejść z drogi prawej na usłane kwiatami ścieżki świata... Nie ulega wątpliwości, że dla duszy choć trochę wzniosłej, jego słodycz jest zmieszana z goryczą, i chwilowe pochwały nie są w stanie zapełnić bezmiernej pojemności jej pragnień... gdyby jednak moje serce od zarania nie wznosiło się ku Bogu, gdyby u progu życia świat się do mnie uśmiechnął, cóż by się ze mną stało?... Matko moja droga, z jakąż wdzięcznością wysławiam miłosierdzie Pana!... Czyż nie sprawdzają się na mnie słowa Księgi Mądrości: “Zabrana zostałam ze świata, zanim złość jego zdołała zepsuć mego ducha, i zanim ułuda zdążyła zwieść moją duszę” (30)? Także i Najświętsza Panna czuwała nad swym kwiatkiem i nie chcąc dopuścić, by stracił świeżość w kontakcie ze światem, przeniosła go na swoją górę zanim zdołał się rozwinąć... Oczekując szczęśliwej chwili, w której to miało nastąpić, Terenia wzrastała w miłości ku swej Niebieskiej Matce; żeby zaś dać Jej dowód tego, spełniła czyn, który ją wiele kosztował, opowiem o tym w kilku słowach, choć to długa sprawa...

Prawie natychmiast po swym zgłoszeniu się do opactwa, zostałam przyjęta do stowarzyszenia Św. Aniołów. Bardzo lubiłam pobożne praktyki, które ono nakładało na mnie, gdyż miałam szczególne upodobanie w modlitwie do tych Błogosławionych Duchów Niebieskich, a zwłaszcza do tego, którego Dobry Bóg dał mi za towarzysza mego wygnania. W jakiś czas po mojej pierwszej Komunii św. oznakę stowarzyszenia Św. Aniołów zastąpiła wstążka aspirantki do stowarzyszenia dzieci Maryi; opuściłam jednak pensję, nie będąc przyjęta do tego związku Najśw. Panny. Nie miałam prawa do niego należeć, ponieważ odeszłam przed ukończeniem nauki. Muszę wyznać, że ten przywilej nie wzbudzał we mnie zazdrości, niemniej na myśl, że wszystkie moje siostry zostały “dziećmi Maryi”, czułam obawę, że będę w mniejszym stopniu niż one dzieckiem mej Niebieskiej Matki; poprosiłam więc z pokorą (mimo że mnie to kosztowało) o przyjęcie do stowarzyszenia Najśw. Panny przy opactwie. Kierowniczka nie chciała mi odmówić, ale postawiła warunek, abym dwa razy w tygodniu po południu przychodziła celem sprawdzenia czy jestem godna przyjęcia. Pozwolenie to nie tylko nie sprawiało mi przyjemności, ale w dodatku bardzo mnie kosztowało; nie miałam, jak inne byłe uczennice, swej ukochanej nauczycielki, z którą mogłabym spędzać wiele godzin; poprzestawałam więc jedynie na przywitaniu nauczycielki, po czym pracowałam w milczeniu aż do końca lekcji robót. Nikt nie zwracał na mnie uwagi, szłam więc na chór do kaplicy i pozostawałam przed Najśw. Sakramentem aż do chwili, kiedy przychodził po mnie Tatuś; tylko tu znajdowałam pociechę, bo czyż Jezus nie był moim jedynym przyjacielem... Z Nim samym jedynie umiałam mówić; rozmowy ze stworzeniami, nawet pobożne, męczyły moją duszę... Czułam, że lepiej jest mówić do Boga, niż rozmawiać o Bogu, bo do rozmów duchowych miesza się tak wiele miłości własnej!,.. Ach! jedynie dla Najśw. Panny chodziłam do opactwa... Czasem czułam się samotna, tak bardzo samotna, że — jak w dniach mego pensjonarskiego życia, gdy smutna i chora przechadzałam się po wielkim dziedzińcu — powtarzałam te słowa, które zawsze odradzały na nowo w mym sercu pokój i siłę: “Życie jest twym okrętem, a nie twym mieszkaniem...” (31) Kiedy byłam malutka, słowa te dodawały mi odwagi; i dziś jeszcze, mimo lat, które zatarły wiele wrażeń dziecinnej pobożności, widok okrętu urzeka moją duszę i pomaga jej znosić wygnanie... Czyż i Księga Mądrości nie mówi, że ,,Życie jest jak okręt, który przecina wzburzone fale i nie pozostawia żadnego śladu swego gwałtownego przejścia...” (32)? Rozmyślając o tych rzeczach, duchem zagłębiam się w nieskończoności i mam wrażenie, że przybijam już do wiecznej przystani... Zdaje mi się, że znajduję się już w objęciach Jezusa... że widzę Moją Matkę Niebieską, jak wychodzi mi na spotkanie wraz z Tatusiem... Mamusią... czterema aniołkami... Zdaje mi się, że cieszę się już na zawsze prawdziwym i wiecznym życiem rodzinnym...

Zanim jednak danym mi będzie ujrzeć rodzinę zebraną razem w domu Ojca Niebieskiego, trzeba mi było wprzód zakosztować dobrodziejstwa rozłąki; w roku, w którym zostałam dzieckiem Najśw. Panny, zabrała mi Ona moją drogą Marię (33), jedyne oparcie mojej duszy... Wszak to Maria mną kierowała, pocieszała mnie, pomagała mi w pełnieniu cnoty; ona to była moją jedyną wyrocznią. Nie ulega wątpliwości, że pierwsze miejsce w moim sercu zajmowała nadal Paulina, ale Paulina była daleko, bardzo daleko ode mnie!... Przeszłam prawdziwe męczeństwo, by się przyzwyczaić do życia bez niej, do istnienia między nami murów nie do przebycia, ale w końcu pogodziłam się z tą smutną rzeczywistością. Paulina była dla mnie stracona, niemal tak samo, jak gdyby umarła. Nadal mnie bardzo kochała, modliła się za mnie; ale w moich oczach droga moja Paulina stała się Świętą, która nie potrafiła już zrozumieć spraw tej ziemi, a nędze jej biednej Teresy, gdyby je znała, powinny by ją zadziwić i powstrzymać przed tak wielką miłością, jaką ją darzyła. Gdybym zresztą nawet chciała zwierzyć jej moje myśli, jak to miało miejsce w Buissonnets, nie mogłabym tego uczynić; czas odwiedzin w rozmównicy był tylko dla Marii.

Obie z Celiną miałyśmy pozwolenie przychodzić tam dopiero pod koniec, kiedy zostawało akuratnie tyle czasu, by się nam serca ścisnęły... Tak więc w rzeczywistości miałam jedynie Marię, która była mi, że tak powiem, niezbędna; tylko jej mówiłam o moich skrupułach i byłam jej posłuszna do tego stopnia, że spowiednik nigdy nie poznał mojej szkaradnej choroby; mówiłam mu tylko tyle grzechów, ile Maria pozwoliła mi wyznać, ani jednego więcej, toteż mogłam uchodzić za duszę najmniej skrupulatną na ziemi, choć byłam nią w najwyższym stopniu... Maria wiedziała więc o wszystkim, co działo się w mojej duszy, znała także moją tęsknotę za Karmelem, ja zaś tak ją kochałam, że bez niej żyć nie mogłam. Każdego lata ciocia zapraszała nas kolejno do Trouville; bardzo lubiłam tam jeździć, ale z Marią! Gdy jej tam nie było, nudziłam się bardzo. Raz jednak czułam się dobrze w Trouville, a było to w roku podróży Tatusia do Konstantynopola (34). Maria, chcąc Celinę i mnie nieco rozerwać (byłyśmy bowiem smutne wiedząc, że Tatuś jest tak daleko) wysłała nas na piętnaście dni nad brzeg morza. Cieszyłam się bardzo, ponieważ miałam moją Celinę. Ciocia starała się dla nas o wszelkie możliwe przyjemności, jak: przejażdżki na ośle, łowienie ryb na wędkę itp. Mimo że miałam już dwanaście i pół lat, byłam jeszcze bardzo dziecinna; pamiętam swoją radość przy zakładaniu błękitnych wstążek, które mi Ciocia dała do włosów; pamiętam też, że się z tego w Trouville spowiadałam, bo za grzech uważałam tę dziecinną przyjemność... Pewnego wieczoru zrobiłam doświadczenie, które mnie ogromnie zdziwiło. — Maria (Guerin), będąc niemal zawsze cierpiącą, często popłakiwała; Ciocia wtedy pieściła ją, wymyślała najczulsze imiona, a moja mała kuzyneczka nieustannie powtarzała przez łzy, że ją boli głowa. Ja też prawie codziennie miewałam bóle głowy, ale nie skarżyłam się; tego wieczoru jednak chciałam naśladować Marię, zabrałam się więc do wylewania łez na fotelu w kącie salonu.

Wkrótce Joanna i Ciocia zebrały się koło mnie, pytając, co mi się stało. Odpowiedziałam jak Maria: “Boli mnie głowa”. Sądziły, że dla mnie nie mógł to być wystarczający powód do skargi i nie dały się przekonać, że płakałam z powodu bólu głowy. Zamiast mnie popieścić, przemawiano do mnie jak do dorosłej osoby; Joanna zarzucała mi brak zaufania do Cioci, sądziła bowiem, że mam niepokój sumienia... Ostatecznie wyszło mi to na dobre, postanowiłam bowiem nigdy nie naśladować drugich i zrozumiałam bajkę o “Ośle i piesku” (35). Byłam tym osiem, który widząc pieszczoty, jakimi darzono pieska, położył na stole swoją ciężką łapę, by odebrać swoją część czułości; ale niestety! wprawdzie nie otrzymałam uderzeń kijem jak biedne zwierzę, niemniej zapłacono mi stosowną monetą i ta zapłata wyleczyła mnie na całe życie z chęci zwracania na siebie uwagi; jedyny wysiłek, jaki zrobiłam w tym kierunku, drogo mnie kosztował...

Następnego roku, to jest w roku odejścia mej drogiej chrzestnej Matki, Ciocia zaprosiła mnie znowu, ale tym razem samą; czułam się tak nieswojo, że po dwóch czy trzech dniach rozchorowałam się i trzeba mnie było zabrać do Lisieux (36); moja choroba, która wydawała się poważną, była tylko tęsknotą za Buissonnets; zaledwie dotknęłam go stopami, zdrowie wróciło. I takiemu to dziecku Dobry Bóg miał zabrać jedyne oparcie, jakie łączyło je z życiem!...

Skoro dowiedziałam się o decyzji Marii (37), postanowiłam wyrzec się wszystkich ziemskich przyjemności... Po opuszczeniu pensjonatu (38) ulokowałam się w dawnym atelier malarskim Pauliny (39), które urządziłam według własnego gustu. Był to prawdziwy bazar, mieszanina pobożnych przedmiotów i ciekawostek, ogród i ptaszarnia... A więc: w głębi na tle ściany wyraźnie rysował się wielki krzyż z czarnego drzewa bez Chrystusa, oraz kilka ulubionych rysunków; na drugiej ścianie kosz przybrany muślinem i różowymi wstążkami, pełen aromatycznych ziół i kwiatów; wreszcie na ostatniej ścianie królował samotnie portret dziesięcioletniej Pauliny.

Pod tym portretem znajdował się stół, na którym stała wielka klatka, mieszcząca mnóstwo ptaków, których melodyjny świergot nużył gości, lecz nie ich małą panią, ponieważ bardzo je kochała... Był tam jeszcze ,,biały mebelek” napełniony moimi szkolnymi książkami, zeszytami itp., na nim stała figura Najśw. Panny, wazony zawsze pełne świeżych kwiatów, świeczniki; dokoła mnóstwo figurek Świętych, małych koszyczków z muszelek, pudełek z brystolu itd!... Wreszcie przy oknie wisiał mój ogród, gdzie pielęgnowałam kwiaty w doniczkach (najrzadsze, jakie udało mi się spotkać); w “moim muzeum” miałam jeszcze jedną żardinierę, w której umieszczałam swoją ulubioną roślinę... Pod oknem stał mój stół przykryty zieloną makatką, na której w pośrodku ustawiłam klepsydrę, małą figurkę św. Józefa, pudełko z zegarkiem, koszyczki kwiatów, kałamarz itd... Kilka kulawych krzeseł i prześliczne łóżeczko dla lalki Pauliny uzupełniały całe moje umeblowanie. Ta biedna mansarda stanowiła dla mnie w rzeczywistości cały świat, i mogłam — jak de Maistre — napisać książkę pod tytułem: “Przechadzka dokoła mego pokoju”. W tym to pokoju lubiłam przesiadywać samotnie całymi godzinami, ucząc się i rozmyślając, zapatrzona w piękny widok roztaczający się przed mymi oczyma... Kiedy się dowiedziałam, że Maria zamierza nas opuścić, mój pokój stracił dla mnie cały urok; nie chciałam ani na chwilę opuścić drogiej siostry, która wkrótce miała odlecieć... Ileż dałam jej okazji do aktów cierpliwości! Ilekroć przechodziłam obok drzwi jej pokoju, pukałam tak długo, aż mi otworzyła, po czym ściskałam ją z całego serca; chciałam zrobić zapas pocałunków na cały ten czas, kiedy będę ich pozbawiona. Na miesiąc przed jej wstąpieniem do Karmelu Tatuś zawiózł nas do Alençon (40), podróż ta jednak tak bardzo różniła się od poprzedniej; wszystko napełniało mnie smutkiem i goryczą.

Trudno wypowiedzieć, ile łez wylałam na grobie mamusi, gdyż zapomniałam zabrać ze sobą bukiet bławatków dla niej zerwanych. I rzeczywiście, wszystko było dla mnie powodem smutku! Teraz jest przeciwnie, ponieważ Dobry Bóg dał mi łaskę, że nic przemijającego nie może mnie przygnębić. Gdy wspominam przeszłość, duszę moją przepełnia wdzięczność na widok łask, jakie otrzymałam z Nieba; zmieniły mnie one nie do poznania... Prawdą jest, że pragnęłam łaski “posiadania absolutnego panowania nad swymi czynnościami, aby być ich panią, a nie niewolnikiem” (41). Te słowa Naśladowania głęboko mnie poruszyły, jednak ową nieocenioną łaskę musiałam, że się tak wyrażę, okupić swymi pragnieniami. Byłam jeszcze dzieckiem, które zdawało się jakoby nie posiadało własnej woli, a kierowało się tylko wolą innych, co niektórym osobom w Alençon dawało podstawę do twierdzenia, że jestem słabego charakteru. Podczas tej podróży Leonia rozpoczęła swoją próbę (42) u klarysek (43); zmartwiło mnie to jej niezwykłe wstąpienie, ponieważ bardzo ją kochałam, a nie miałam możności uściskać jej przed odejściem.

Nigdy nie zapomnę dobroci i zakłopotania biednego Tatusia, gdy przyszedł nam oznajmić, że Leonia przywdziała już habit klaryski. Tak jak i my uważał to za wielkie dziwactwo, ale nie chciał nic mówić, widząc niezadowolenie Marii. Zaprowadził nas do tego klasztoru i tam doznałam skurczu serca, jak na widok żadnego dotąd. Było to wrażenie wprost przeciwne jak w Karmelu, gdzie wszystko rozszerzało mi duszę... Nie zachwycił mnie także widok zakonnic i nie odczułam pokusy pozostania wśród nich; biedna Leonia wyglądała jednak bardzo miło w swym nowym ubiorze, poleciła nam dobrze patrzeć w jej oczy, bo już więcej nie będziemy mogły ich widzieć (klaryski pokazują się tylko ze spuszczonymi oczyma).

Pan Bóg jednak zadowolił się dwoma miesiącami ofiary i Leonia wróciła pokazać nam swe błękitne oczy, tak często zroszone łzami... Opuszczając Alençon wierzyłam, że pozostanie ona u klarysek, toteż z bardzo ciężkim sercem odchodziłam ze smutnej ulicy półksiężyca. Zostałyśmy już tylko trzy, a wkrótce nasza droga Maria miała nas także opuścić... Piętnasty października był dniem rozłąki! Z wesołej i licznej rodziny w Buissonnets pozostało tylko dwoje najmłodszych dzieci... Gołąbki opuściły rodzinne gniazdo, te zaś, które pozostały, miały polecieć za nimi, ale ich skrzydła były jeszcze zbyt słabe, by mogły próbować lotu...

Dobry Bóg, który chciał wezwać do siebie najmniejszą i najsłabszą ze wszystkich, przyspieszył wzrost jej skrzydeł. Ten, który lubi posługiwać się narzędziem najmniej godnym dla okazania swej dobroci i potęgi, zechciał mnie powołać przed Celiną, która niewątpliwie bardziej na tę łaskę zasługiwała. Jezus jednak dobrze wiedział, jak byłam słaba i dlatego mnie pierwszą ukrył w rozpadlinie skalnej (44).

W tym czasie, kiedy Maria wstąpiła do Karmelu, byłam jeszcze wielką skrupulatką. Nie mając już możności zwierzać się jej, zwróciłam się w stronę Nieba. Wzywałam moich czterech aniołków, którzy mnie tam w górze poprzedzili, sądziłam bowiem, że te niewinne dusze, które nigdy nie zaznały niepokoju i lęku, zlitują się nad swą biedną siostrzyczką cierpiącą na ziemi. Zwracałam się do nich z dziecięcą prostotą, przypominając im, że jako najmłodsza w rodzinie, byłam zawsze najbardziej kochana, najbardziej pieszczona przez siostry, więc i oni, gdyby pozostali na ziemi, dawaliby mi niewątpliwie takie same dowody uczucia... Ich odejścia do Nieba nie uważam za dostateczną rację, by o mnie zapomnieli; przeciwnie, mając możność czerpania ze skarbów Bożych, winni mi uprosić pokój i pokazać mi, że w Niebie można także kochać!... Odpowiedź nie dała na siebie długo czekać; wkrótce słodkie fale pokoju zalały moją duszę i przekonałam się, że jestem kochana nie tylko na ziemi, ale również w Niebie!... Od tej chwili wzrosło moje nabożeństwo do mych braciszków i siostrzyczek i lubiłam często z nimi rozmawiać, opowiadać im o smutkach wygnania... o tym, że pragnę spotkać ich wkrótce w Ojczyźnie!...

 

(1) Aluzja do oblubienicy z Pieśni nad pieśniami, 3, l.

(2) Teresa chce powiedzieć, że była skupiona.

(3) Por. Mt 6, 3.

(4) Obecnie jest w rękopisie: “po ośmiu latach”. Kiedy robiono korektę przystosowującą, był rok 1896, rok powtórnego wyboru m. Marii Gonzagi na przeoryszę; ponieważ Teresa wstąpiła do Karmelu w 1888, trzeba było zmienić 7 na 8. Poprawka ta została przeoczona, kiedy przywracano pierwotne przeznaczenie tego rękopisu dla m. Agnieszki od Jezusa.

(5) W sierpniu 1883 roku.

(6) Mdr 4, 12.

(7) Por. Ekl 2, 11.

(8) Książka ta została wydana z ilustracjami pod tytułem; “Dwa miesiące i dziewięć dni przygotowania do mojej Pierwszej Komunii św.” (Boumard Fils, 1909, wyd. pierwsze).

(9) Zeszyt z sentencjami przysłany przez ojca Pichon.

(10) Te przygotowawcze rekolekcje trwały trzy pełne dni. Pierwsza Komunia św. odbyła się we czwartek 8 maja 1884 r.

(11) Ksiądz Victor-Louis Domin był kapelanem i spowiednikiem sióstr Benedyktynek w Lisieux.

(12) Mały notatnik rekolekcyjny Teresy jest przechowywany w Archiwum Karmelu w Lisieux. Tego samego notatnika używała Teresa w następnym loku przed odnowieniem.

(13) Siostra Agnieszka od Jezusa przygotowywała się w Karmelu do złożenia profesji w dniu pierwszej Komunii św. Teresy.

(14) Ap 2, 17.

(15) Por. Pnp 2, l.

(16) Ga 2, 20.

(17) Tomasz a Kempis, O naśladowaniu Chrystusa, ks. III, 26, 3.

(18) Teresa była bierzmowana przez ks. Hugonin, biskupa Bayeux, w sobotę 14 czerwca 1884 r.

(19) Tak szumnie nazywano pagórkowaty teren przedłużający park opactwa.

(20) Por. 3 Krl 19, 12—13.

(21) To znaczy zajmowała drugie miejsce w nauce.

(22) Pytań i odpowiedzi katechizmowych uczono się na pamięć.

(23) Por. O naśladowaniu Chrystusa, ks. III, r. 26, 3.

(24) Por. Ps 54, 6.

(25) Por. Wj 3, 2 i św. Jan od Krzyża, Żywy płomień miłości, (komentarz do 2 strofy).

(26) Łk 7, 47.

(27) Por. Mt 9, 13.

(28) Rekolekcje te trwały od niedzieli wieczorem 17 do czwartku 21 maja 1885 r.

(29) Teresa opuściła opactwo w drugim trymestrze roku szkolnego 1885/1886.

(30) Mdr 4, 11.

(31) Teresa cytuje z pamięci werset poematu Lamartina, Réflexion. Recueillements poétiques, Epîtres et poésies diverses, Hachette 1884.

(32) Mdr 5, 10.

(33) Maria wstąpiła do Karmelu w Lisieux 15 października 1886 r. i przyjęła tam imię siostry Marii od Najśw. Serca.

(34) Pan Martin wyjechał do Konstantynopola z końcem sierpnia 1885 roku; pobyt Teresy i Celiny w Trouyille należy umieścić we wrześniu.

(35) La Fontaine, Bajki, ks. IV, 5.

(36) Krótki ten pobyt był w lipcu 1886 r.

(37) Było to prawdopodobnie w lipcu, po jej powrocie z Trouville, kiedy Teresa dowiedziała się o decyzji Marii.

(38) Teresa wspomina tu o swym pobycie w opactwie w charakterze pensjonarki.

(39) Jedna z dwóch mansard na drugim piętrze.

(40) Teresa popełniła tu jedną ze swych rzadkich pomyłek chronologicznych. Inne dokumenty podają, że podróż ta była około 7 października, a nie w połowie września.

(41) Por. O naśladowaniu Chrystusa, ks. III, r. 38, l.

(42) Termin określający wstępny okres życia zakonnego.

(43) 7 października 1886 roku Leonia poszła z ojcem złożyć wizytę klaryskom, które znała od dzieciństwa. Okazała tak wielkie pragnienie wstąpienia do nich, że zakonnice przyjęły ją. Będąc zbyt słabą, by móc znieść surowość reguły, opuściła klaryski l grudnia tegoż roku.

(44) Por. Pnp 2, 14 oraz Wj 33, 22.