W oficjalnym przekazie brukselskim mówi się dzisiaj o Unii Europejskiej w jej obecnym kształcie jako o koncepcji, która ma zastąpić, zniwelować, ostatecznie usunąć tożsamości związane ze „starymi” domami, z anachronicznymi narodami, bowiem te uznane zostały za przesłankę do wojny, do konfliktów międzypaństwowych. Ich istnienie zmusza do pilnowania granic, zza których, łypiąc groźnie okiem i trzymając pałkę w ręku, myślimy tylko o tym, jak uderzyć tą pałką sąsiada. Taka wizja Europy jest niestety bardzo nieuczciwym uproszczeniem historii. 

Wspominałem już o tym kiedyś szerzej, pozwolę sobie teraz krótko do tego nawiązać, że jakimś symbolem dzisiejszego projektu Unii Europejskiej jest Dom Historii Europejskiej. Zbudowany za pieniądze podatników z całej Europy kosztował 50 mln euro, powstał przy brukselskim parlamencie. Dom, w którym nie znalazło się miejsce dla żadnego z wybitnych myślicieli europejskich, nie znalazło się miejsce dla żadnego z wybitnych pisarzy naszego kontynentu, nie ma tam ani Szekspira, ani Moliera, ani Cervantesa ani, można powiedzieć: oczywiście, Mickiewicza. Nie ma ich. Nie ma żadnego z wielkich kompozytorów europejskich, nie ma ani Bacha, ani Mozarta, ani Chopina. Nie ma katedr, nie ma nic, co mogłoby się kojarzyć dobrze z Europą przed Unią Europejską. Dobra Europa zaczyna się bowiem dopiero po 1945 r., wraz z pomysłem UE, a jej, można tak powiedzieć, zapowiadaczami pięknej przyszłości są Karol Marks oraz jego uczniowie i następcy. Kościół oraz narody znalazły się na ławie oskarżonych jako główni winowajcy wszelkiego zła w całej przeszłości Europy.

A więc okazuje się, że UE to ma być sposób na zastąpienie starej, złej tożsamości, która opiera się na dwóch fundamentach uznanych nie tylko za zmurszałe, ale za z gruntu złe, zatrute: na narodzie i na religii chrześcijańskiej jako podstawie tożsamości kulturowej Europy nieadekwatnej do postkomunistycznej narracji.

Jednakże nawet tylko mała próba porównania eksperymentu pod tytułem Unia Europejska z tym eksperymentem, który miał miejsce 450 i więcej lat temu, i trwał o wieki całe dłużej od  obecnej Unii, dowodzi, że twór z przełomu XX i XXI wieku już się rozpada. Wciąż o tym mówimy: jeden z krajów najważniejszych, największych i obdarzonych obok Islandii najdłuższą tradycją demokratyczną w Europie, czyli Wielka Brytania, opuszcza szeregi wspólnoty. A więc ta nowoczesna unia już się rozpada w – zależy, jak liczyć – trzeciej lub szóstej dekadzie swojego istnienia. Tymczasem unia polsko-litewska, a de facto polsko-litewsko-ruska (ruska, od Rusi, nie rosyjska), trwała znacznie dłużej, trwała ponad 400 lat!

W tym roku będziemy obchodzili ważną, piękną 450-tą rocznicę centralnego punktu w historii tej unii: jej zawarcia w ostatecznym kształcie i zaprzysiężenia 1 lipca 1569 roku w Lublinie. Unia Lubelska niejako wieńczyła proces zbliżenia na drodze – użyję słowa może źle brzmiącego po polsku, ale słowa, które tu pasuje – ucierania się, uporczywego, długiego ucierania się racji, punktów widzenia. Aż uzyskano zgodę na głębszą unię, taką, która miała przetrwać jeszcze kolejnych 220 lat. Bo trzeba przypomnieć, że Unię Lubelską poprzedzały 184 lata trwania powołanych już wcześniej unii – od Krewa (1385), przez Horodło (1413), Mielnik (1501), aż właśnie po Lublin. (…)

Unia, którą chcemy rzetelnie zawierać za zgodą zainteresowanych, z uwzględnieniem ich interesów, nie może być unią narzucaną odgórnie, nie może być unią przyspieszaną, potrzebuje czasu. Czasu na zrozumienie, przeanalizowanie, wyjaśnienie, czy faktycznie warto być razem w takiej właśnie gromadzie, czy może jednak lepiej być osobno.

Trudno nie zauważyć logicznego, przyczynowo–skutkowego związku kryzysu współczesnej cywilizacji zachodniej, o czym znakomicie pisze prof. Roszkowski w swej najnowszej książce „Roztrzaskane lustro”, z kryzysem Unii Europejskiej w jej obecnym kształcie. W tym momencie znakomicie wspomoże nas myśl św. Jan Paweł II zaczerpnięta z encykliki „Evangelium vitae”: „Demokracja jest środkiem, a nie celem. Jej wartość rodzi się lub zanika wraz z wartościami, które ona wyraża”. I wydaje mi się, że znakomicie można tę uwagę, głęboką uwagę dotyczącą sensu, lub bezsensu, demokracji odnieść do pojęcia unii: „Unia jest środkiem, a nie celem, a jej wartość rodzi się lub zanika wraz z wartościami, które ona wyraża”. 

Musimy zatem zapytać, jakie wartości reprezentowała i jaki cel miała osiągnąć Unia Lubelska, a jakie wartości preferuje i jaki cel chce osiągnąć UE w jej dzisiejszym kształcie. Unia Lubelska nie była zbudowana tylko na wartościach, choć absolutnie ich nie pomijała, będzie jeszcze o tym mowa. Unia ta, jak i każda inna, była tworem politycznym, której członków najbardziej motywowało do współdziałania zagrożenie zewnętrzne (Zakon Krzyżacki, rosnące w siłę Księstwo Moskiewskie). Bezpośrednią przesłanką do zawarcia ściślejszej unii w Lublinie była agresja moskiewska, trwająca już ponad 75 lat, niemal bez przerwy, która uszczuplała, odrywała po kolei od Wielkiego Księstwa Litewskiego coraz większe obszary. (…)

W Koronie Królestwa Polskiego od dawna rozwijała się kultura obywatelska, a wraz z nią prawa dla tych, którzy ją podzielali, którzy byli do niej zaproszeni. W roku 1563 król Zygmunt August nadał pełne prawa szlachcie prawosławnej. Prawa dla prawosławnych istniały oczywiście od dawna, były stopniowo, przez kolejne dekady, poszerzane wewnątrz państwa polsko-litewskiego, w którym dominował katolicyzm. Zygmunt August ostatecznie zakończył ten proces, dając wszelkie, bez żadnych wyjątków prawa szlachcie prawosławnej, która stanowiła dużą część mieszkańców Wielkiego Księstwa Litewskiego; to była szlachta z terenów dzisiejszej Białorusi i Ukrainy.

To właśnie przyczyniło się do zwycięstwa przekonania, że warto być z Polską, bo Polska wraz z unią oferuje wolność, uczestnictwo w obywatelskiej strukturze wolności. A więc jednoczyło nie tylko zagrożenie zewnętrzne, poważne zagrożenie ze strony rodzącego się imperium Wielkiego Księstwa Moskiewskiego, ale i wartości obywatelskie przekonały mieszkańców Wielkiego Księstwa Litewskiego do unii. Ogromna większość szlachty w Księstwie, chcąc mieć takie same, pełne prawa jak obywatele w Koronie Królestwa Polskiego, ostatecznie przysięga na unią z Polską.

Ale było coś jeszcze trzeciego, trzeci istotny element, który tutaj też trzeba koniecznie uwypuklić: to była kultura. Kultura nie tylko w rozumieniu wąskim: malarstwo, muzyka, czy literatura. To była również wysoka kultura polityczna. Moment zawarcia Unii Lubelskiej przypada na czas prawdziwego Big Bangu, wielkiego wybuchu polskiej kultury, a szczególnie kultury słowa. To jest czas, kiedy Mikołaj Rej już odchodzi,  ale u szczytu rozwoju jest talent Jana Kochanowskiego, kiedy dokumenty państwowe wystawia się po raz pierwszy po polsku, nie po łacinie. Pisząc IV tom „Dziejów Polski” czytałem tekst oryginalny Unii Lubelskiej, nie tłumaczenie z łaciny. Akt ten został już spisany po polsku, bo język polski dojrzał w międzyczasie do języka zdolnego wyrazić każdy niuans myśli politycznej i każdy odcień ludzkiej duszy. (…)

Spójrzmy teraz na te wartości i te cele, które niesie ze sobą Unia Europejska. By nie pomylić się w tym zestawie, sięgnąłem do bardzo aktualnej, wydanej parę tygodni temu broszury, jaką przygotowała Komisja Europejska i Fundacja Batorego pt. „Unia – czy ją znamy?”, a napisanej przez panią byłą ambasador w Moskwie, Katarzynę Pełczyńską-Nałęcz oraz pana Jana Jakuba Chromca.

Zaczynamy od zagadnienia tak sformułowanego: „Czym jest Unia? Po pierwsze dialog zamiast wojny”. 

Jedyna perspektywa wojny, jaka może się dziś jawić w krajach wspólnoty, to jest chyba wojna domowa. Nie ma zagrożenia z zewnątrz, które wymagałoby zrzeszenia się 28 krajów w celu wspólnej obrony. A gdyby nawet było, to mamy przecież NATO, sojusz atlantycki. Sugeruje się jednak, że jeśli ustanie między nami dialog – wojna będzie. Zagrożenie jest zatem wewnętrzne: my jesteśmy zagrożeniem dla Unii. Unia chroni nas przed nami samymi, bo my, gdyby jej nie było, natychmiast zaczęlibyśmy wojnę, trzecią wojnę światową między sobą. A więc pierwszą podstawą, z której najbardziej dumna jest Unia Europejska, jest projekcja strachu. Jeżeli nie będzie UE, to rzucimy się sobie wszyscy do gardeł, pozarzynamy się, bo w każdym z nas siedzi jakiś Adolf Hitler.

„W Unii jest dobrze żyć”, to jest drugi punkt, bardzo pięknie, choć ogólnikowo brzmiący. Niestety przeczy mu załączona tam tabelka, która odwołuje się do badań poczucia szczęśliwości. Są takie, prowadzone w różnych krajach na świecie, i okazuje się, że jednak Unia przegrywa w tych badaniach z okropnymi Stanami Zjednoczonymi Donalda Trumpa;  tam więcej ludzi identyfikuje się jako szczęśliwi niż w Unii Europejskiej. Choć mniej identyfikuje się ze szczęściem w Rosji czy w Chinach, ale nie wiem, czy to wystarczy jako dobra reklama dla UE.

Broszura przekonuje dalej, że Unia w istocie zwiększa znaczenie Polski: „Polaku, jesteś w Unii ważny”. Tak brzmi tytuł kolejnego rozdziałku broszury, przywołujący hasło konstytucji sejmowej z 1505 r. Nihil novi – nic o nas bez nas, nic nowego bez naszej decyzji. Tu wkraczamy już w obszar nowomowy, tzn. w obszar, w którym hasła propagowane przez Unię są w istocie zaprzeczeniem  rzeczywistości. Bo, czy rzeczywiście nic o nas bez nas?

Jeżeli Polska nie mogła zdecydować o tym, kto ją reprezentuje w Komisji Europejskiej, tylko została przegłosowana przez pozostałe kraje, to akurat znaczy: wszystko, co najważniejsze dla nas, może być zdecydowane bez nas. Skoro w najważniejszym głosowaniu , gdzie demokratycznie wybrany rząd polski i parlament polski nie miały żadnego wpływu na to, kto będzie kandydatem z Polski na objęcie urzędu przewodniczącego Komisji Europejskiej pokazało jasno, że jednak coś o nas bez nas, i to coś ważnego, może być rozstrzygane.

Nie ma potrzeby omawiać wszystkich rozdziałków broszury, powiem tylko jeszcze o dwóch. Jeden z nich zatytułowano: „Unia to wartości”. To nas powinno zainteresować.

A więc jakie wartości wymienia ów tekst? „Celem Unii jest obrona demokracji, praworządności i praw człowieka”. I tu może przypomnę, że jeszcze 10 - 15 lat temu, mówiło się dużo o deficycie demokracji w Unii, w strukturach unijnych, bo przecież wiadomo, że Komisji i właściwie większości unijnych instytucji nie wybiera się w sposób demokratyczny. Remedium na to miało być wzmocnienie Parlamentu Europejskiego. Dzisiaj jednak nikt nie mówi już o deficycie demokracji. A przecież nic się w tym względzie nie zmieniło, instytucje unijne nie stały się bardziej demokratyczne. Tyle tylko, że już się o tym nie mówi.

Dziś mówi się za to o zagrożeniu populizmem. Z punktu widzenia Brukseli demokracja jest w gruncie rzeczy zagrożeniem. Cóż bowiem oznacza populizm? Wolę ludów, demosów, które zamieszkują UE i które powinny być z definicji obywatelami tej większej rzeczpospolitej. Przecież nie co innego, jak wola ludu (populus) oznacza właśnie demokrację.  Jednakże UE nie jest rzeczą pospolitą i w UE nie ma takiego ludu, jak ten wymieniony w 3. punkcie Unii Lubelskiej, rozumiany jako wspólnota polityczna ponad mającymi świadomość własnej tożsamości narodami, składającymi się na wspólnotę. Według Unii Lubelskiej lud polityczny jest właścicielem Rzeczpospolitej. Natomiast Bruksela przekonuje dzisiaj, że taki lud jest największym zagrożeniem dla niej samej, zatem wara wam od UE! Coraz wyraźniej ujawnia się to, że nie lud, nie obywatele, lecz ktoś inny jest właścicielem i zarządcą złożonej z 28 krajów wspólnoty. Obywatele są tylko zagrożeniem dla Unii, są niebezpieczni, bo stwarzają zagrożenie populizmem. 

Otóż jeśli tak spojrzymy na dzisiejszą UE, to zobaczymy, że obywatelskość jest w niej postawiona na antypodach tego, czym była w I Rzeczypospolitej, czym była w Unii Lubelskiej. Tam przyciągała, zresztą nie tylko szlachtę. Czytałem teraz znakomitą książkę bawarskiej badaczki Karen Friedrich, która opisuje, jak atrakcyjny był polski model obywatelski dla mieszczan Prus Królewskich, tych z Gdańska, Elbląga, Torunia i innych miast. Byli oni całkowicie przekonani, że warto być i żyć w Rzeczypospolitej, chociaż na co dzień mówią po niemiecku, chociaż nie mają takiej tożsamości jak mieszkańcy, powiedzmy, Małopolski. Tu mieli możliwość realizacji najpiękniejszego przeznaczenia człowieka we wspólnocie politycznej: wolności. A gdzie indziej tego nie było, w Prusach Książęcych, u elektora brandenburskiego tego nie było. 

Dzisiaj UE nam mówi: obywatelskość jest zagrożeniem, demokracja jest w istocie zagrożeniem, wbrew tezom tej propagandowej broszurki. Otóż właśnie z tego punktu widzenia warto spojrzeć na doświadczenie polskie, które nie było doświadczeniem wiecznym: unia skończyła się, licząc od unii krewskiej, łącznie po 410 latach, skończyła się wraz z zaborami. Skończyła się nie dlatego, że chcieli tego Litwini, Polacy, Białorusini czy Rusini mieszkający w Rzeczypospolitej, tylko dlatego, że rozebrały ją sąsiednie, imperialne mocarstwa.

Tu wracam do kwestii siły fizycznej – unia, żeby trwać, potrzebuje nie tylko wartości, ale i siły odpornej na zagrożenia zewnętrzne, gdy takie wystąpią. Czy dzisiejsza Unia Europejska oferuje taką siłę? Jest taki punkt w owej broszurce, który mówi „Unia tarczą przed mocarstwami”. Bardzo ciekawy tytuł. Odzwierciedla on sformułowanie francuskiego prezydenta Macrona, który stwierdził niedawno, że Unia powinna stworzyć armię, która będzie chroniła obywateli Europy przed USA, Chinami i Rosją - w takiej właśnie kolejności. Czyli głównym zagrożeniem dla nas Europejczyków są Stany Zjednoczone Ameryki, bo nie ma już wspólnoty zachodniej, nie ma transatlantyckich więzi, USA są groźbą dla Unii, taką samą, a nawet większą niż Władimir Putin, taką samą, a może nawet większą niż Xi Jinping czy po prostu Chińska Republika Ludowa.

Niezależnie od tego, jak Bruksela identyfikuje wrogów, te mocarstwa, przed którymi ma nas bronić, to trzeba powiedzieć wyraźnie, że UE de facto nie ma żadnych zdolności do takiej obrony, nie oferuje żadnej większej siły militarnej, która mogłaby zatrzymać jakiekolwiek poważniejsze zagrożenie. Tymczasem następny punkt tej broszurki zatytułowano w sposób już zupełnie, powiedziałbym, zabawny: „Bezpieczna Europa”. Stwierdzono w nim m.in., ze zagrożenie terrorystyczne na terenie Unii zmniejsza się systematycznie w ostatnich latach. To jest właśnie przejaw brukselskiej nowomowy. Unia zwiększa nasze bezpieczeństwo przed zagrożeniem terrorystycznym, ale jednocześnie otwiera swoje granice dla tych, którzy mogą to zagrożenie poważnie zwiększyć. To zagrożenie jednak nie ma znaczenia, skoro otwieranie granice może pomóc w likwidowaniu starej tożsamości! Pomóc w likwidowaniu tego starego domu, w których czuliśmy się u siebie: chrześcijańskiej Europy. (…)

Jest to fragment artykułu. Cały tekst prof. Andrzeja Nowaka ukazał się w aktualnym wydaniu miesięcznika Wpis.

Numer 4/2019