Jedni krzyczą, że program "Rodzina 500 plus" to najgorsze zło na świecie, które zniszczy naszą gospodarkę i sprawi, że już niedługo polskie matki zamiast w pralce, będą musiały prać na tarze. Inni wierzą głęboko w jego cudowną moc, która spowoduje wzrost liczby urodzeń, jakiego nie było od czasów Księgi Rodzaju. A jaka jest prawda?

Tak właściwie, jeśli się nad tym głębiej zastanowimy, prawda nie leży ani po jednej, ani po drugiej stronie sporu o "500 zlotych na dziecko". Myli się również ten, kto sądzi, że prawda leży po środku. Nie, prawda leży tam, gdzie leży. Tylko, że miejsce jej spoczywania to w tym przypadku zupełnie inny obszar. 

Przyjęło się w naszej świadomości, że jednoznacznie łączymy kwestię dzietności i jej braku z kwestią ekonomiczną i brakiem wystarczających środków do życia i godnego funkcjonowania. Tworzymy prostą i jak się wydaje, na pierwszy rzut oka sensowną konstrukcję myślową, w której jeden brak przekłada się na drugi, a stosunek obu jest wprost proporcjonalny. Istotnie, trudne warunki materialne raczej nie motywują do realizacji myśli o pięciorgu dzieci. Co więcej nie trzeba być na granicy ubóstwa, by stwierdzić, że nie ma się wystarczająco dużo pieniędzy, by godnie wychować dziecko (lub dzieci). Rachunki, podatki, kredyty, czynsz... Wszystko to nas nierzadko dobija i tym samym dobija pragnienie posiadania potomstwa. 

Założenie wydaje się więc jak najbardziej logiczne - gdybyśmy mieli więcej pieniędzy, mielibyśmy więcej dzieci. Ale czy aby na pewno? Tu dochodzimy bowiem do drugiego pytania, wynikającego z pierwszego - ile to jest "więcej"? O ile więcej pieniędzy musielibyśmy mieć, by uznać, że oto teraz jesteśmy w stanie zaspokoić wszystkie nasze podstawowe potrzeby i możemy sobie pozwolić na wychowywanie dziecka?

Jedzenie, dach nad głową, środki na pokrycie bieżących opłat... Jakie jeszcze potrzeby musimy zaspokoić? Samochód i jego utrzymanie, ubrania... Czy to wszystkie podstawowe potrzeby? No, przydałby się jeszcze telewizor, internet, telefon...

Tak naprawdę powyższa lista może się ciągnąć bardzo długo i rozgałęziać na kolejne obszary. Właściwie może się rozwijać bez końca, bo przecież skoro mamy już mieszkanie, moglibyśmy mieć większe (albo dom z ogrodem), jeśli mamy samochód, przydałby się lepszy itd., itp. 

Gdzie w takim razie znajduje się punkt stanowiący granicę między "Nie mogę sobie pozwolić na posiadanie dziecka" i "Teraz już mogę"? Sęk w tym, że nie znajdziemy go wcale na finansowej skali. To w naszej świadomości istnieje bariera o wiele trudniejsza to przekroczenia niż ekonomiczna. Ta bariera tu kultura. Kultura społeczeństwa zachodniego. 

Społeczeństwa nowoczesnego świata, zwłaszcza w Europie przeżywają kryzys demograficzny i nietrudno zauważyć, że przeżywają je również (a może przede wszystkim) kraje, w których ludzie żyją dostatnio jak Szwecja, czy Niemcy. Oczywiście można zakłamywać rzeczywistość fałszywymi statystykami, rozbudowując dane dotyczące dzietności o muzułmańskich imigrantów, ale to tylko na moment przykryje problem podstawowy - zmianę w świadomości białego człowieka prowadzącą do nieuchronnej zapaści demograficznej.

To zmiana z "my" na "ja", zmiana z podporządkowania nadrzędnym wartościom moralnym mającym korzenie w religii i tradycji, na ukierunkowanie na samorealizację i wolność jednostki. Zmiana, która dokonywała się w świadomości społeczeństw europejskich przez dekady i ostatecznie doprowadziła nas do dnia dzisiejszego, kiedy Europą włada ideologia lewicowo-liberalna negująca wspólnotę i wartości, a w centrum stawiająca egoizm i konsumpcjonizm. 

Powiedzmy jasno - nie ma nic złego w chęci posiadania pięknego domu, dużego telewizora, czy posłania dzieci do dobrych szkół. Ba, przecież te rzeczy możemy dziś uznać wręcz za naturalne potrzeby białego człowieka żyjącego w bądź co bądź rozwiniętej cywilizacji. Wszak choćby dostęp do informacji i szybkiego internetu możemy uznać dziś za jedną z rzeczy absolutnie podstawowych do funkcjonowania we współczesnym społeczeństwie. Problem polega na tym, by hierarchia wartości nie rozpoczynała się od "ja" dążącego do konsumpcji i źle pojmowanej samorealizacji za wszelką cenę, lecz od "ja" skoncentrowanego na wartościach wyższych takich jak Bóg, rodzina, czy kultywowane wartości. 

Łatwo odrzucić tezę, że zmiana optyki zmienia porządek, kiedy siedzimy w mieszkaniu i zamartwiamy się o to, czy starczy nam na rachunek za gaz. Ale zostawiając kraje Europy zachodniej, spójrzmy na niektóre kraje afrykańskie, czy azjatyckie, czy też na wspomnianych wcześniej muzułmanów. Przecież oni nie mają problemu z demografią, nawet jeżeli żyją w krajach średnio rozwiniętych. Ktoś powie - zacofani! Ale czy muzułmanie przestaliby rodzić dzieci, gdyby zaczęli opływać w dostatki? Wątpliwe, bo to leży w ich kulturze i pozostaje wartością nadrzędną. Tak jak kiedyś życie rodzinne było wartością nadrzędną w (jeszcze) chrześcijańskiej Europie. 

Jeżeli ktoś czeka na odpowiedź na pytanie, czy w rezultacie "500 plus" jest dobre, czy złe, to się nie doczeka. Z pewnością każda rodzina ucieszy się z dodatkowych pieniędzy. Być może wprowadzenie innego programu, np. radykalnej zmiany i uproszczenia systemu podatkowego, też pomogłoby rodzinie, uruchamiając gospodarkę. Ale czy zmieniłoby świadomość i naszą kulturę? Czy byt określa świadomość? 

Co więc należy robić, by tę świadomość zmienić? Na to niestety łatwej odpowiedzi nie ma. Najprościej byłoby powiedzieć, że Europa musi wrócić do chrześcijańskich korzeni, ale pytanie o to, jak do nich wrócić i czy to w ogóle jest możliwe, jest jeszcze trudniejsze. Magiczne recepty bowiem nie istnieją, a tytuł felietonu w istocie był ironiczną i smutną zmyłką. Ale trzeba pamiętać, gdzie leży prawdziwa choroba, na którą musimy szukać lekarstwa. 

emde/Fronda.pl