Do polskich spadkobierców każdego roku trafiają miliony euro z Niemiec. Andreas Richter to genealog, który od lat pomaga niemieckim sądom i adwokatom w poszukiwaniu spadkobierców w Polsce. W rozmowie z „Deutsche Welle” opowiada o kulisach swojej pracy.

„Czę­sto przy­cho­dzą mło­dzi lu­dzie, któ­rzy po śmier­ci dziad­ków znaj­du­ją księ­gę ro­dzin­ną i chcą się wię­cej do­wie­dzieć na temat ro­dzi­ny. To zwy­kle po­czą­tek ta­kich po­szu­ki­wań. Cza­sa­mi też star­si lu­dzie chcą po­zo­sta­wić młod­szym po­ko­le­niom coś wię­cej i po­szu­ku­ją swo­ich ko­rze­ni” –mówi Richter w rozmowie z Różą Romaniec.

Wyjaśnia, że gdy chodzi o spadki, to jego zleceniodawcami są zazwyczaj niemieckie sądy, adwokacji oraz kuratorzy sądowi. „Kiedy na Za­cho­dzie ktoś umie­ra i po­zo­sta­wia spa­dek, np. dom czy ma­ją­tek, nie po­sia­da­jąc ro­dzi­ny, wtedy sąd ma obo­wią­zek od­szu­ka­nia moż­li­wych spad­ko­bier­ców, także za gra­ni­cą”- mówi Richter. Dodaje, że dziś „dość często kobiety pozostawiają spadek”, co wynika też z faktu, że „żyją dłużej” i jest to „pokolenie, które przeżyło wojnę i po utracie męża na wojnie nie mają dzieci”.

Richter wyjaśnia, że według niemieckiego prawa spadkowego sądy zaczynają poszukiwać spadkobierców, jeżeli po opłaceniu kosztów pochówki zmarłego i innych formalności zostaje jeszcze ok. 10-20 tysięcy euro.

Genealog mówi, że w Polsce tradycja poszukiwania własnych korzeni jest jeszcze o wiele słabsza, niż w Niemczech. Tam już w latach 20-tych ubiegłego wieku wprowadzono „rodzinne księgi, tzw. ‘Familienbuch’, a potem te rejestry poszerzano i obejmowały one nie tylko in­for­ma­cje o no­wo­żeń­cach i świad­kach ślubu, ale też ich dzie­ciach, dziad­kach i inne do­kład­ne dane. W Niem­czech każda ro­dzi­na po­sia­da taką ro­dzin­ną książ­kę” – mówi Richter.

Co jest najtrudniejsze? „Zda­rza są, że ktoś szuka dzie­ci, które za­gi­nę­ły w cza­sie II wojny świa­to­wej. Nie­rzad­ko były to dzie­ci z tzw. nie­pra­we­go łoża, czyli z gwał­tów czy związ­ków nie­for­mal­nych, np. gdy ko­bie­ty za­cho­dzi­ły w ciążę z pra­co­daw­cą czy rol­ni­kiem, u któ­re­go pra­co­wa­ły” – tłumaczy genealog. „Nie­rzad­ko od­da­wa­ły te dzie­ci do klasz­to­rów lub domów dziec­ka. Je­że­li szyb­ko do­szło do ad­op­cji, ich ślad się za­cie­rał. Takie osoby trud­no jest dziś zna­leźć lub spraw­dzić, co się z nimi stało” – dodaje w rozmowie z „Deutsche Welle”.

bjad/deutsche welle