Trwa rozmowa kwalifikacyjna do prestiżowej szkoły. Z pewnością, nie może to być pierwsza z brzegu szkoła, bo komisja wypytuje sześcioletniego chłopca o różne drobiazgi. Malec bez najmniejszego drgnięcia powieką opowiada, jak spędził wakacje. Mówi o wyjeździe z tatą i puszczaniu latawców, w czym ojciec ma być prawdziwym mistrzem. Chwilę później okazuje się, że taka sytuacja nigdy w życiu nie miała miejsca, a chłopiec wszystko zmyślił. Być może tak właśnie w sferze fantazji wygląda jego relacja z tatą. Z pewnością jest to obraz bardziej życzeniowy, bo rzeczywistość wygląda zupełnie inaczej...

Państwo Nonomiya to na pozór szczęśliwa japońska rodzina. Żyją na naprawdę wysokim poziomie, mają świetne mieszkanie, ich mały synek uczy się gry na fortepianie, a mama poświęca mu każdą wolną chwilę. Bardziej surowy jest tata, który właściwie traktuje dom jak sypialnię. Realizuje bardzo poważny projekt, więc całą swoją uwagę skupia na pracy. Owszem, okazuje w jakiś sposób czułość swojemu dziecku, nawet spędza z nim kilka chwil przy komputerowej grze, zanim malec nie zostanie odprawiony do snu. Wszystko w tej rodzinie wygląda, jak zaplanowany od linijki, punkt po punkcie realizowany plan, którego celem jest wychowanie małego robocika...

I ten misterny plan musi oczywiście legnąć w gruzach. Tak właśnie dzieje się, kiedy państwo Nonomiya zostają wezwani do szpitala, gdzie dowiadują się, że cała ta ładowana przez nich para idzie na marne, bo wychowują nie swoje dziecko. Ich syn został podmieniony tuż po narodzinach z innym chłopcem, sprawa wyszła na jaw przy okazji przedszkolnych badań. Administracja szpitala odnajduje ich biologiczne dziecko oraz rodzinę, która je wychowuje, zaś państwo Nonomiya stają przed dramatycznym dylematem. Czy oddać dziecko, które przez tyle lat wychowali i wziąć do siebie całkiem obcego chłopczyka? A może przygarnąć ich obydwu?

Kwestie formalne szybko zostają rozwiązane na drodze postępowania sądowego, ale pozostają dziesiątki innych wątpliwości. Bo nagle główni bohaterowie, a właściwie bohater filmu – pan Nonomiya, uświadamia sobie, że tak naprawdę nie jest już ojcem dla tego chłopca, którego przez sześć lat wychowywał. Ale też nie jest jeszcze ojcem dla swojego biologicznego dziecka, które na każdym kroku pokazuje, że lepiej czuło się w poprzedniej rodzinie.

Reżyser Hirokazu Kore-eda stawia swoim obrazem niezwykle istotne pytania o to, co czyni z mężczyzny ojca. W którym momencie mężczyzna naprawdę staje się ojcem? "Sam jestem ojcem i nie potrafię znaleźć odpowiedzi na to pytanie. Kiedy pięć lat temu urodziła się moja córka moja żona stała się matką niemal natychmiast. Domyślam się, że nie wszystkie kobiety przechodzą taką przemianę, ale patrząc na żonę opiekującą się dzieckiem, czułem że sam w pełni nie stałem się ojcem. Oczywiście cieszyłem się z urodzin córki, ale jednocześnie czułem się wyobcowany" – wspomina Kore-eda.

"Co to zatem świadomość wspólnej krwi czyni mężczyznę ojcem? Czy może raczej czas, który dziecko i ojciec spędzają wspólnie? Czy to możliwe, że nie nie do końca akceptuję siebie jako ojca, bo spędzam z córką za mało czasu? Krew czy czas? W pewnym momencie poczułem, że mój dylemat może być tematem filmu" - dodaje reżyser obrazu "Jak ojciec i syn".

Dziś Dzień Ojca. Nie wiem tego na pewno, ale mam głębokie przeczucie, że coraz więcej polskich ojców staje przed dylematem, jaki rozważał Ryota Nomomiya, główny bohater filmu Kore-edy. Z jednej strony, coraz trudniejsze warunki ekonomiczne, coraz większe wymagania pracodawców sprawiają, że czas spędzany z rodziną drastycznie się kurczy. Wielu mężczyzn pewnie wciąż myśli, że wystarczy dziecko spłodzić. I oczywiście do momentu usamodzielnienia czy osiągnięcia pełnoletności, łożyć na jego utrzymanie. Tyle, że o ojcostwie nie stanowią wyłącznie kwestie biologiczne czy finansowe. Co zatem?

Tym najlepszym kapitałem, jaki ojciec może włożyć w wychowanie swojego dziecka jest CZAS. To właściwie jedyny kapitał na świecie, którego nie da się wycenić, ale który w dalszej perspektywie zwykle mocno procentuje. Trudno, być może zabrzmię teraz jak feministka, ale przecież są płaszczyzny, w których w jakiś sposób można się z nimi zgodzić. A przecież to feministki walczą o to, by mężczyźni bardziej angażowali się w wychowanie dzieci, spędzali z nimi czas, brali ojcowskie urlopy. Sęk w tym, że polskie państwo nijak potrafi sprostać tym oczekiwaniom, bo dwa tygodnie ojcowskiego urlopu powoduje raczej gorzki uśmiech.

Widać jednak iskierkę nadziei. Jak pisze Michał Stangret w dzisiejszym "Metrze", "przybywa ojców, którzy chcą przewijać, karmić, kąpać dziecko na równych prawach, a nie jak kiedyś tylko pomagać kobiecie". Stangret wspomina, że kiedy osiem lat temu rodziła się jego starsza córka, był traktowany w przychodni lekarskiej czy piaskownicy jako wielkie dziwo. "Tłumy mam gromadziły się wokół ławki, gdy uczyłem się technik przewijania (biedny facet, pewnie matka uciekła, trzeba mu pomóc)" – pisze dziennikarz. I zauważa, że dziś coraz częściej ojcowie chcą uczestniczyć w porodach (jeszcze 15. lat temu to była jakaś fantasmagoria!), a co piąty chce brać urlop ojcowski. To jak najbardziej pozytywne zmiany, które pokazują jednak, jak wiele jest jeszcze w tej materii do zrobienia.

"Liczy się dzień codzienny, śmiech, zabawa, wspólne przeżycia. Liczy się serce i ofiarowanie siebie synowi. Pieniądze i wszystkie bogactwa świata nie mają znaczenia, jeżeli ojciec nie ma czasu i serca dla syna" – podkreśla dr Aleksander Kisil z Fundacji Ojcostwo Mistrzostwo i dodaje, że największym kapitałem, jaki może zaofiarować dziecku ojciec jest aktywne uczestnictwo w jego wychowaniu. Tego nie zastąpią pieniądze, drogie zabawki, ekskluzywne wakacje czy kursy językowe.

Marta Brzezińska-Waleszczyk