Przed kilku dniami zamieszczono w internecie film i nagranie audio ilustrujące zachowanie Rosjan na zaatakowanym terytorium Ukrainy. W pierwszym przypadku bohaterami kilkuminutowej miniatury filmowej są umundurowani żołdacy armii rosyjskiej walczący w kurniku drągiem z kurami i po dokonanej kradzieży wynoszący swój łup w worku. Nagranie audio to przechwycone rozmowy żołnierza rosyjskiego z żoną oraz przekazana jej szczegółowa informacja o dokonanej grabieży dóbr należących do Ukraińców. Były to m.in.: dwa futra z norek, kożuch z lisem, tokarki Metabo, głośników Yamaha etc.
Russian soldiers stealing hen in Ukrainian villages.
— Illia Ponomarenko 🇺🇦 (@IAPonomarenko) March 9, 2022
Those hungry fools think they can seize Kyiv, really? pic.twitter.com/KTJcx0uCPt
Podobnych zachowań żołnierzy spod znaku „sierpa i młota” Polacy doświadczyli w XX wieku. Miało to miejsce zarówno w czasie wojny polsko – bolszewickiej, po okupacji kresów wschodnich w wyniku pakt Ribbentrop–Mołotow, w czasie marszu sowieckich wyzwolicieli na Zachód po klęsce Niemców pod Stalingradem oraz podczas okupacji polskich ziem u schyłku i po zakończeniu II wojny światowej.
Obecnie klasyką już tego typu opowiadań – zabarwionych nutą ironii – i dotyczących dziwnych zachowań przedstawicieli Armii Czerwonej są relacje prof. Karoliny Lanckorońskiej (1898-2002) - profesora Uniwersytetu Jana Kazimierza we Lwowie, żołnierza AK, aresztowanej i osadzonej w obozie koncentracyjnym Ravensbrück za poznanie prawdy o mordzie na polskich profesorach we Lwowie, po wojnie pozostającej na emigracji współzałożycielki Polskiego Instytutu Historycznego w Rzymie i Fundacji Lanckorońskich z Brzezia oraz wieloletniego mecenasa nauki i kultury polskiej.
Obszerne wzmianki dotyczące pierwszej okupacji sowieckiej we Lwowie, zawarła w pisanych po wojnie, podczas pobytu na emigracji „Wspomnieniach wojennych” (Wydawnictwo Znak, Kraków 2001).
Pierwszy dzień po zajęciu przez okupantów Lwowa wspominała następująco:
„Rano wyszłam na zakupy. W małych grupach kręcili się po ulicach żołnierze Armii Czerwonej, która już od paru godzin była w mieście. „Proletariat” palcem nie ruszył na jej powitanie. Sami bolszewicy bynajmniej nie wyglądali ani na radosnych, ani na dumnych zwycięzców. Widzieliśmy ludzi źle umundurowanych, o wyglądzie ziemistym, wyraźnie zaniepokojonych, prawie wystraszonych. Byli jakby ostrożni i ogromnie zdziwieni. Stawali długo przed wystawami, w których widniały resztki towarów. Dopiero po paru dniach zaczęli wchodzić do sklepów. Tam bywali nawet bardzo ożywieni. W mojej obecności oficer kupował grzechotkę. Przykładał ją do ucha towarzyszowi, a gdy grzechotała, podskakiwali obaj wśród okrzyków radości. Wreszcie ją nabyli i wyszli uszczęśliwieni. Osłupiały właściciel sklepu po chwili milczenia zwrócił się do mnie i zapytał bezradnie: „Jakże to będzie, proszę pani? Przecież to są oficerowie”.
Charakteryzując zachowanie bolszewików w kolejnych tygodniach pobytu we Lwowie m.in. napisała:
„Bolszewików zjeżdżało tymczasem coraz więcej, mężczyzn i niezwykle brzydkich kobiet. Kupowali wszystko, co im podpadało pod rękę. W każdym sklepie było ich pełno. Wyżej opisana scena z grzechotką powtarzała się wiele razy dziennie. Ponieważ zaś przeznaczenie wielu przedmiotów nie zawsze było im znane, przeżywali i pewne niepowodzenia, jak na przykład ukazanie się towarzyszek w teatrze w powłóczystych jedwabnych koszulach nocnych, nabywanie hegarów do podlewania kwiatów itd. Z ich zachłannością w zdobywaniu towaru dziwnie nie licowało ciągłe opowiadanie o zasobności Rosji, o tym, że w Sowietach jest wszystko, czego dusza zapragnie. Na zapytanie lwowian: A czy Kopenhaga jest?, zapewnili, że jest, i to milionami. A pomarańcze są? Jeszcze ile! Zawsze było dużo, ale teraz, gdyśmy zbudowali tyle nowych fabryk, to jest jeszcze więcej!”
Szczególne rozbawienie wzbudzał – rozpowszechniony już w czasie trwania wojny - opis prof. Lanckorońskiej dotyczący zachowania dokwaterowanego do jej lwowskiego mieszkania oficera Armii Czerwonej kapitana Pawłyszeńki:
„19 listopada 1939 zjawił się […] u mnie oficer sowiecki i zajął jeden pokój. Tłumaczyłam mu, że przyjęłam już do siebie rodzinę, której mieszkanie we wrześniu zniszczyła bomba, a do trzech pokoi mam prawo jako pracownik uniwersytetu, mieszkając z wychowanką (Andzią [Anna Andruszko - SAB]0 i posiadając bibliotekę. Nic nie pomogło. Wlazł i rozgościł się. Gdy byłam w mieszkaniu siedział mniej więcej cicho, gdy wychodziłam – szalał. Pierwszej nocy latał po pokoju jak opętany, myśmy obok siedziały z Andzią i czekały, uzbrojone w możliwie duże patelnie. Wreszcie około drugiej zaczął przesuwać u siebie wszystkie meble - budował barykadę przy drzwiach do mojego pokoju. Widocznie niepokoił go los kilku lokatorów sowieckich, których w lwowskich mieszkaniach robotniczych przeprowadzono nocą na tamten świat. […] Zasięgnąwszy informacji o mnie u stróża, wpadł do mieszkania i z ogromnym wrzaskiem zażądał od Andzi moich złotych mebli, które przed nim ukryłam. Tłumaczył jej, że on wie dobrze, że taka „pomieszczyca” [właścicielka dóbr - SAB] przed wojną miała meble szczerozłote. On nie taki durny, żeby uwierzyć, że mieszkała w tych paskudnych gratach (miałam stare włoskie meble niepoliturowane) […]. Wpadł do mojego pokoju, oglądał bibliotekę, w której było szczególnie dużo książek włoskich, i […] zaczął wykrzykiwać: „Faszystowska biblioteka!” […] .
[…] Pawłyszeńko starał się niszczyć wszystko, z czym nie umiał się obchodzić; wyrzucił z kuchni wszystkie bardziej skomplikowane urządzenia. Szczególnie groźną postawę zajął wobec instalacji wodociągowych. Już Andzia mnie uprzedziła, że „coś jest źle, bo on daje nura do klozetu”. Na drugi dzień latał już za nią z rewolwerem, oskarżając o sabotaż. Za jej to sprawą bowiem woda po pociągnięciu za łańcucha nie spływa bez przerwy, tak że on nigdy nie może nadążyć z umyciem głowy”.
Zagrożona aresztowaniem ze względu na swą konspiracyjną aktywność i pochodzenie społeczne w maju 1940 r. prof. Lanckorońska opuściła Lwów i dysponując fałszywymi dokumentami udała się do utworzonego przez Niemców na zajętym terytorium Polski Generalnego Gubernatorstwa. Nawiązawszy w Krakowie kontakt z polskim podziemiem niepodległościowym, zaangażowała się również w działalność Polskiego Czerwonego Krzyża – oficjalnie świadczącego pomoc represjonowanym.
Pełniąc swe obowiązki odwiedziła również księcia metropolitę Adama Sapiehę. Wspominając tę wizytę m.in. napisała:
„Przywitał mnie serdecznie i z wesołym wyrazem twarzy zapytał: „Krąży o pani pewna opowieść wodociągowa, o bolszewiku w pani mieszkaniu. Wiem, że mi pani jej szczegółowo opowiedzieć nie może, ale bardzo pragnę wiedzieć, czy odpowiada prawdzie". Zrozumiałam, że tu chodzi o Pawłyszeńkę, który mył głowę w moim klozecie, i zapewniłam arcybiskupa, że to, co słyszał, jest zgodne z rzeczywistością, jeśli chodzi o problem mycia głowy. Ucieszył się niepomiernie”.
W ten oto sposób - krążące w przekazywanych sobie przez Polaków rozmowach „klozetowe” wyczyny kapitana Armii Czerwonej Pawłyszeńki na trwałe zapisały jego nazwisko w burzliwych dziejach Armii Czerwonej.
Stanisław A. Bogaczewicz