Cała sprawa zaczęła się w latach 90-tych. Studiowałem wtedy w Krakowie. W tym czasie bardzo popularne były kursy jogi, hipnoz i różnych innych metod poprawiających pamięć i koncentrację. Natomiast ja ciągle poszukiwałem czegoś, co da mi „kopa”. Ponadto  w czasie studiów człowiek jest spragniony samorozwoju na różnych płaszczyznach. 

Byłem wierzący, ale na zasadzie „niedzielnego” katolika. I na tym się kończyło moje zainteresowanie Bogiem. W technikum byłem blisko Niego, ale potem ta relacja została nadszarpnięta. Jako właśnie taki „letni” katolik natrafiłem na kursy, które pokazywały niesamowite „możliwości” – obiecywały polepszenie pamięci, zdobycie łatwości w nawiązywaniu nowych kontaktów, instruowały, co robić, aby poczuć się pewniejszym siebie. To wszystko wyglądało bardzo zachęcająco.

Nie miałem pojęcia, ze mogą stanowić jakieś zagrożenie dla duszy człowieka, bo były to lata, gdy jeszcze nawet w Kościele nie ostrzegało się przed takimi rzeczywistościami . Na dodatek Kurs Silvy, na który zacząłem uczęszczać,  był przedstawiany w bardzo pozytywny sposób: „Chcesz wzmocnić pewność siebie, lepiej się uczyć, to zapraszamy do nas”! Same „dobre” rzeczy, których jest spragniony młody człowiek.

Idąc się zapisać jednak wciąż dręczyły mnie różne wątpliwości: „Czy to jest na pewno w porządku?” Czy nie ma w tym niczego złego i podejrzanego?”.  Jednak moje wątpliwości zostały stłumione przez panie, zapisujące na kurs, zapewniające, że nawet papież skończył takie szkolenia i posiada z nich „certyfikaty”!  Człowiek na studiach chce spróbować wszystkiego i te „tłumaczenia” szybko mnie przekonały. Mimo wciąż dręczących  wątpliwości w sercu, zapisałem się.

Na początku przewijały się ogólne informacje o fizjologii człowieka i jego snu. Jednak z biegiem czasu trenerzy „schodzili” coraz niżej.  Coraz częściej pojawiały się tematy z pogranicza medycyny. Trener tłumaczył na przykład, że w chwilach relaksu tak, a tak funkcjonuje świadomość człowieka,  a że za pomocą pewnych technik  można to wykorzystać to osiągnięcia głębokiego relaksu. Na dodatek w tych „głębokich” stanach można czynić „pewne” rzeczy. Najbardziej zaniepokoił mnie moment, w którym człowiek za pomocą tych technik mógł zaglądnąć w myśli drugiej osoby. Przez moją głowę przewinęło się wtedy tysiące pytań: „Czy człowiek może czytać myśli drugiej osoby, jak otwartą księgę? Jeżeli by tak było to przecież byłby prawie bogiem?”.  Nikt nawet wtedy nie pomyślał o etycznej stronie takich czynów, natomiast wszyscy byli zafascynowani obietnicami , jakie dawały takie metody. Pamiętam jeszcze jedną technikę, w której  wchodziło się w taki stan świadomości, że można było nie tylko „przejrzeć” myśli drugiego człowieka, ale także go „uzdrowić”.

Na szczęście to wszystko bardzo mnie przerażało i pomimo fascynacji miałem opory, aby w pełni się w to zaangażować. W końcu skończyłem kurs i z pozoru nic złego się nie działo. Jednak we mnie powstawało całe morze pytań: „Jak to jest, że w mocy człowieka jest kogoś „uzdrowić” i „przejrzeć” myśli drugiej osoby? To wtedy człowiek byłby bogiem!” Byłem po tym wszystkim wewnętrznie rozbity.

Kilka tygodni po tym kursie leżałem  sam w pokoju w akademiku.  Była noc. W pewnym momencie poczułem, że muszę zmierzyć się z siłą, która jest sto razy silniejsza ode mnie. To wywołało we mnie ogromne przerażenie. Czułem, jakby bokser siedział mi na szyi i dusił mnie, a ja nie miałem żadnej możliwości manewru. Owładnął mnie paraliżujący lęk. Wiedziałem, że ktoś chce mi odebrać nie tylko ciało, ale także i duszę. Trwało to kilka przeraźliwych minut, które jednak  wydawały się wiecznością.

Po tym doświadczeniu zacząłem szukać kogoś, przed kim mógłbym się wypowiedzieć, bo tak bardzo gnębiło mnie to, co przeżyłem. I tak trafiłem do dominikanów, gdzie wyspowiadałem się. Od tego momentu zaczęło się moje prawdziwe nawrócenie. Już nie szukałem spełnienia w technikach, które na pozór wydają się wspaniałe, a naprawdę doprowadzają człowieka do lęku i rozpaczy. Zacząłem szukać go w Bogu. Tak natrafiłem na wspólnotę  założoną przez dominikanów, w której akurat rozpoczynało się seminarium odnowy w Duchu Świętym, które prowadził znany charyzmatyk – o. Badeni.  Podczas niego na nowo doświadczyłem ogromnego wewnętrznego pokoju i zrozumiałem, co to znaczy, ze Jezus daje wolność. To jest tak, że dwustukilogramowy bokser przychodzi do ciebie i mówi, że musisz  oddać m ciało i duszę, a ty nie masz żadnych sił, aby mu się opierać. Żadnych. Jest to uczucie, jakbyś był niewolnikiem kogoś. Na szczęście jest Jezus, który przychodzi i staje w twojej obronie. To On daje ci wolność. Nie musisz być niewolnikiem nikogo. Największym kłamstwem Szatana jest wmówienie człowiekowi, ze Bóg Cię ogranicza i zniewala. Jest na odwrót – to On staje w obronie twojej wolności. Wtedy dobitnie to zrozumiałem.

Mam obecnie szczęśliwą rodzinę, wspaniałe dzieci i jestem we wspólnocie, ale do dzisiaj pamiętam tamto wydarzenie i ten bagaż czasami daje się we znaki. Myślę, że Bóg zapieczętował nasze serca i jeżeli naruszymy tę pieczęć , to ten bagaż może potem ciągnąć się za nami latami, dlatego teraz wiem, że pewnych rzeczy nie warto próbować. Na szczęście jest Jezus, który przychodzi z darem swojej odkupieńczej miłości, i za to Jemu chwała!

Tomek

Oprac. Natalia Podosek