Marta Brzezińska-Waleszczyk: Jaka była Pańska pierwsza myśl, kiedy dowiedział się Pan o chorobie?

Artur Górski: Zadzwonił do mnie lekarz pierwszego kontaktu z wynikami badań, z informacją o białaczce, i kazał natychmiast przyjechać. Gdy przyjechałem po wyniki, wręczył mi skierowanie do szpitala i chciał wzywać karetkę. Nie mogłem się zgodzić. Tego wieczoru miałem ważne spotkanie publiczne z prof. Glińskim na Mokotowie, a wieczorem spotkanie z politykami węgierskimi. Nie chciałem zawieść mieszkańców, ani tym bardziej Węgrów. Biorąc udział w tych spotkaniach, wiedziałem już, że sprawa jest poważna, ale ludzie wokół nie byli tego świadomi, więc musiałem zachować spokój. Następnego dnia z wynikami badań i skierowaniem do szpitala zgłosiłem się do Instytutu Hematologii i Transfuzjologii. Tam wyniki badań potwierdzono, ale musiałem kilka dni zaczekać, aż znalazło się wolne łóżko.

Jak na wiadomość zareagowała Pańska rodzina i bliscy?

Wiadomo, szok, w pierwszej chwili niedowierzanie, tym bardziej, że nie miałem wcześniej objawów, choć były pewne symptomy, tylko kojarzyliśmy je z inną chorobą. Ale ani nie miałem temperatury, ani nie byłem osłabiony, jeszcze tydzień wcześniej bawiłem się świetnie na weselu, a tymczasem w szybkim tempie moje ciało drążył cichy morderca. Okazało się, że choroba jest zaawansowana, w tym atakuje centralny układ nerwowy. To wspaniałe, że jest przy mnie moja żona. Dba o mnie i wspiera każdego dnia. Winienem jej jestem wielką wdzięczność, której słowami nie da się wypowiedzieć.

Czy miał Pan może chwile buntu i zadawania pytań, dlaczego akurat Pana spotkała choroba?

Nie, po prostu przyjąłem do wiadomości nową sytuację i starałem w niej odnaleźć. To tak, jak kolejna bitwa, którą trzeba wygrać. Postanowiłem skoncentrować się na leczeniu, całkowicie zaufałem lekarzom i Opatrzności Bożej. Ale pamiętam także, że moje poczucie głębokiego obowiązku kazało mi jeszcze z łóżka wspierać Komitet PiS Mokotów, którego jestem szefem. To była końcówka kampanii referendalnej... W każdym razie od samego początku choroby starałem się normalnie żyć. Wiedziałem, że to będzie miało olbrzymi wpływ na moją kondycję fizyczną, ale i psychiczną. Mówią, że jestem silny, więc muszę być silny. Nie mam wyjścia.

Zaapelował Pan do przyjaciół i znajomych, aby oddawali dla Pana krew. Apel bardzo szybko podchwyciły media, informując o Pańskiej chorobie. Nie bał się Pan, że zostanie kolejnym "białaczkowym celebrytą"? Ile osób oddało krew?

Krew była potrzebna. To miał być jeden apel na profilu FB. Nawet początkowo nie pisałem o konkretnej chorobie. Tylko ludzie sami zaczęli tworzyć wizualizacje i upowszechniać w sieci, chcąc mi pomóc. Jeden z moich znajomych, który znał prawdę, bardzo nieroztropnie podał informację na Twiterze. No i informacja się rozeszła, ale proszę mi wierzyć, nic w tym kierunku nie robiłem. Konsekwentnie odmawiałem jakichkolwiek wypowiedzi dla mediów i zabroniłem personelowi wpuszczać do mnie obce osoby, zwłaszcza dziennikarzy. Tutaj zgoda na rozmowę dla Fronda.pl jest wyjątkowa ze względu na zaufanie, jakie mam dla Waszego portalu. Choć jestem osobą publiczną i zdaję sobie sprawę, że od pewnych rzeczy się nie ucieknie, to jednak chorobę traktuję jako rzecz bardzo osobistą, prywatną. Zawsze irytowały mnie osoby, które lansowały się na swoich chorobach. Trzeba dużo pokory, aby tego uniknąć. Tym bardziej, że pokorę nakazuje informacja, że mam szansę tylko w 50 proc. na pełne wyleczenie. A co się tyczy realnej odpowiedzi na mój apel, to wedle mojej wiedzy krew oddało ok. 100 osób. I wszystkim, z całego serca jestem wdzięczny.

Apelował Pan też o morze modlitwy...

Z pełnym przekonaniem, że poprzez modlitwę można pomóc lekarzom. Wierzę w siłę modlitwy, tym bardziej, że kiedyś przyczyniłem się do wymodlenia cudu. I w cuda wierzę. Wierzę, że ludzie mogą wymodlić cud mojego uzdrowienia. I dociera do mnie bardzo wiele sygnałów o Mszach, odprawianych w mojej intencji. Takie Msze św. były odprawiane nie tylko w licznych kościołach Warszawy i Polski, ale też w katolickich świątyniach Kazachstanu, w Wilnie, w Wiedniu, w Kanadzie. Modlono się też o moje zdrowie w Fatimie i przed grobem bł. Jana Pawła II w Rzymie. Mówię o tym nie po to, by epatować tą modlitwą. To jest wyraz mojej ludzkiej radości i wdzięczności, że tak wiele osób chce mojego powrotu do zdrowia, bo uważają, że jestem potrzebny Polsce. A ja postaram się, gdy wyzdrowieję, aby moją postawą i działalnością publiczną ich nie zawieść. Mam wielki dług wdzięczności wobec ludzi, którzy tak często modlą się za mnie. I wobec rodziny. Bo moi rodzice bardzo intensywnie modlą się o moje zdrowie, szczególnie Koronką do Miłosierdzia Bożego.

Ale były też głosy ludzi, którzy źle Panu życzyli...

To są mali ludzie i nawet nie warto tego komentować. Bardziej obawiam się działania złego. Tak, złego. Jedna z mieszkanek opowiedziała mi taką historię. Otóż chciała się wybrać w sobotę na godz. 15 do kościoła, by w godzinie miłosierdzia pomodlić się o moje zdrowie. Była sama w domu i gdy chciała wyjść do kościoła, ktoś z zewnątrz przekręcił klucz i ją zamknął. Zadzwoniła po męża, który był poza domem, przyjechał i dopiero ją uwolnił. Nie wiemy, czy to było działanie szatana, ale ta kobieta jest przekonana, że to było działanie złego, który boi się siły Bożego Miłosierdzia.

Nigdy nie ukrywał Pan, że jest osobą głęboko wierzącą. Jak wiadomość o chorobie wpłynęła na Pańską relację z Panem Bogiem? Czy wiara pomaga przetrwać w tych trudnych chwilach?

Oczywiście, że katolikowi, osobie wierzącej łatwiej jest przetrwać taką chorobę, bo jest wiara w Boże Miłosierdzie. Ta choroba to w pewnym sensie okres dla mnie błogosławiony. Mam wreszcie czas na spotkanie z Bogiem, na modlitwę, na pogłębianie mojej formacji religijnej. Wreszcie mogę zgłębiać pisma Św. Ignacego Loyoli, czego owocem jest m.in. tekst o taktyce szatańskiej. Wiadomo, że człowiek w takiej chorobie zatrzymuje się i staje przed obliczem Chrystusa. Pamiętam, że duże wrażenie zrobił na mnie komentarz do Drogi Krzyżowej Św. Josemaria Escrivá. Uświadomiłem sobie, że Krzyż czasem zjawia się przed nami, chociaż go nie szukamy i na niego nie czekamy: to Chrystus pyta o nas. Nie woła nas do siebie, chyba jeszcze nie, tylko pyta o nas z całą mocą, byśmy mu odpowiedzieli. Tym razem, przez chorobę i przez ból, pyta o mnie...

Skąd fascynacja św. Ignacym Loyolą?

Jestem w pewnym sensie wychowankiem jezuitów. Przez wiele lat pełniłem posługę ministranta i lektora w Sanktuarium pw. św. Andrzeja Boboli w Warszawie. Uczestniczyłem też w rekolekcjach powołaniowych. Nie ukrywam, że od młodości byłem zafascynowany osobowością i podejściem do spraw wiary św. Ignacego. Bardzo przemawiał do mnie, młodego katolickiego idealisty, "maksymalizm ignacjański", który został zawarty w trosce o "więcej i lepiej" dla Boga. Fascynowały mnie "Ćwiczenia Duchowne" św. Ignacego. Ale zakonnego powołania nie odnalazłem. Podczas rekolekcji powołaniowych wszedłem w spór z księdzem rekolekcjonistą na temat roli kapłana w życiu publicznym, w kraju postkomunistycznym. I ostatecznie zamiast do seminarium trafiłem na politologię w Akademii Teologii Katolickiej w Warszawie.

Wspomniał Pan o "Ćwiczeniach Duchownych" św. Ignacego. Dlaczego są one dla Pana takie ważne?

Każdy katolik powinien znaleźć chociaż raz w życiu czas, aby przejść "Ćwiczenia Duchowne" św. Ignacego. Czym są osławione "Exercitia Spiritualia" z czasów kontrreformacji? Choć dotyczą spraw duchowych, mają charakter praktyczny. Pod mianem "Ćwiczenia Duchowne" rozumie się wszelki sposób odprawiania rachunku sumienia, rozmyślania, kontemplacji, modlitwy ustnej i myślnej, oraz inne działania duchowne, których celem jest szukanie i znalezienie woli Bożej "w takim uporządkowaniu swego życia, aby służyło dla dobra i zbawienia duszy". Mówi się, że "Ćwiczenia Duchowne" zdobyły Bogu więcej dusz, niż jest liter w tej książce. Przytoczę może jeszcze tylko słowa papieża Juliusza III, który owe rekolekcje nazwał "zbawiennymi nad wszelkie wyrażenie, pełnymi pobożności i świętości, i wielce użytecznymi dla prawdziwego postępu".

Ma Pan jakieś plany, postanowienia związane z chorobą?

Przede wszystkim chcę wrócić do normalnego życia. Muszę przejść długie leczenie, które zakończy się przeszczepem szpiku. Lekarze chcą przeprowadzić przeszczep na wiosnę, o ile znajdziemy dawcę tzw. "bliźniaka genetycznego". No i mam jeszcze dwa plany, będące odpowiedzią na moją chorobę. Bardzo chciałbym udać się z rodziną na pielgrzymkę do Ziemi Świętej, gdzie jeszcze nigdy nie byliśmy. Ale też chciałbym wyjechać na tygodniowe zamknięte rekolekcje ignacjańskie, oparte na "Ćwiczeniach Duchownych" św. Ignacego Loyoli. Zatem, nie tylko czytać o "Ćwiczeniach Duchownych", co czynię teraz, ale przeżyć je, by jeszcze bardziej zbliżyć się do Boga.

Rozmawiała Marta Brzezińska-Waleszczyk