Obrona bandytów mieniących się antyterrorystami przypomina obronę policjanta-bandyty, który 11 listopada 2011 r. kopał w twarz przechodnia na Nowym Świecie w Warszawie. Wtedy też szukano usprawiedliwień dla przemocy i braku profesjonalizmu kopiącego funkcjonariusza. Były policyjny „negocjator” Dariusz Loranty twierdził, że był to wynik stresu funkcjonariusza oraz obawa przed możliwością użycia niebezpiecznego narzędzia przez zatrzymywaną osobę.

Nie mam oporów, by przedstawicieli organów państwa nazywać „bandytami” i nie czekam na prawomocne wyroki, by wiedzieć, czy taki język jest uprawniony, czy nie. Nazywam ich „bandytami”, bo posiadana wiedza wskazuje na działania bandyckie, a to co najbardziej bulwersuje, to akceptacja dla takich zachowań ich przełożonych, obecnych i byłych kolegów, niektórych polityków i przedstawicieli mediów oraz części opinii publicznej.

Czego zatem spodziewam się w demokratycznym państwie po funkcjonariuszach (umundurowanych i po cywilnemu), którzy muszą stosować środki przymusu bezpośredniego, które– co nieuniknione – mogą czasem prowadzić do uszczerbku na zdrowiu osób, wobec których są stosowane? Ano tego, że będą skuteczni, ale w ramach obowiązującego prawa.

Znakomicie rozumiem, że zdecydowane, a nawet brutalne zachowanie policjanta czy antyterrorysty, prowadzi do skutecznego zneutralizowania zatrzymywanej osoby, a co za tym idzie zwiększa skuteczność akcji i zapobiega różnym nieprzewidzianym konsekwencjom typu użycie broni przez zatrzymywanego lub samobójstwo, jak w przypadku Barbary Blidy. Ale w tym katalogu działań nie może być kopania w twarz osoby leżącej na chodniku, gdy tuż obok stoi kilku kolegów policjantów, ani tłuczenie głową o podłogę osoby zatrzymywanej bez względu na to, czy to niewinna kobieta „w nie tym mieszkaniu”, czy groźny bandyta w „tym” mieszkaniu.

Nie zbulwersuje mnie zbyt gwałtowna czy zbyt silna blokada przedramienia zatrzymywanej osoby skutkująca złamaniem kończyny ani złamanie mu żeber po przygnieceniu kolanem przez funkcjonariusza. Nie bulwersuje mnie wyłamanie drzwi czy okien, ani demolowanie mieszkań, bo funkcjonariusz nie musi analizować, czy wysłano go do kobiety z „nie tego mieszkania”, czy niebezpiecznego bandziora, który może mieć przy sobie niebezpieczne narzędzie lub jest mistrzem walki wręcz, który mając chwilę swobody skręci kark zatrzymującemu go funkcjonariuszowi. Ale działania opisane przez media, zarówno te z ubiegłego roku jak i 11 listopada 2011, znamionują ogromne braki w wyszkoleniu funkcjonariuszy oraz ich całkowitą bezkarność, bo nie chce mi się wierzyć, że jedyne przypadki „porachowania kości” przypadkowej osobie przez funkcjonariuszy to te, które pokazano w telewizji…

Antyterrorysta oraz policjant po cywilnemu musi potrafić unieszkodliwić zatrzymywaną osobę nie „bezboleśnie”, a skutecznie. Ale kopanie w twarz czy walenie głową o podłogę będzie „skuteczne” jedynie wobec przechodnia na ulicy lub kobiety z „nie tego mieszkania”. Prawdziwy bandyta kopany w twarz zabije kopiącego, bo ma wolne ręce, którymi wyjmie nóż lub pistolet.

Co zatem mówią nam, między wierszami, obrońcy funkcjonariuszy-bandytów - „antyterrorysta” Dziewulski i „negocjator” Loranty? Ano to, że w III RP nie ma właściwego szkolenia policjantów i antyterrorystów w zakresie sztuk walki, powalania na ziemię zatrzymywanej osoby, krępowaniu mu kończyn i skuwaniu kajdankami oraz, że nie ma pracy psychologów z funkcjonariuszami, by w stresowej sytuacji zachowali się tak, jak należy.

I to chyba najważniejszy komunikat, jaki do nas dociera przy okazji procesu antyterrorystów, który właśnie się rozpoczął.

Piotr Strzembosz