Łukasz Adamski: Wydałeś ostatnio znakomitą książkę „Z Afganistanu.pl. Alfabet polskiej misji”, gdzie opisujesz egzystencję polskich żołnierzy w byłym bastionie Al-Kaidy. Wcześniej byłeś również jako dziennikarz w Iraku. Która z tych dwóch naszych misji zagranicznych jest cięższa?


*Marcin Odgowski: Pamiętam, że gdy byłem w Iraku na jednej z pierwszych zmian, na patrole jeździło się nieopancerzonymi honkerami. Siedząc na pace tego niby-dżipa przemierzyłem sporo kilometrów, poznając różne zakątki „polskiej prowincji”. Gdy wyobrażam sobie podobne eskapady w warunkach afgańskich, skóra cierpnie mi na plecach… Zdecydowanie to Afganistan jest dla nas trudniejszym wyzwaniem. Dość spojrzeć na statystyki – przez pięć lat w Iraku straciliśmy 22 żołnierzy. Od 2007 roku, kiedy na dobre weszliśmy do Afganistanu, poległo już 37 Polaków, zaś kilkuset zostało poważnie rannych. A nie zapominajmy, że pod Hindukusz wysłaliśmy znacznie lepiej wyposażony kontyngent…


Czytając Twoją książkę zdałem sobie sprawę, że naprawdę niewiele wiemy o misji naszych chłopaków na tym niezwykle trudnym terenie. Okazuje się, że taplamy się w pewnych mitach o polskich żołnierzach. Ty z nimi przebywałeś na co dzień. Dlaczego ci ludzie tam jadą? Czy chodzi o pieniądze czy może jednak poczucie walki z międzynarodowym terroryzmem, który w 2001 roku zaatakował tak bezpośrednio naszą cywilizację.


-Polityczna retoryka - w zderzeniu z misyjną codziennością - jest tak abstrakcyjna, że najczęściej zupełnie nie zajmuje zwykłych żołnierzy. To nie chęć obrony zachodniej cywilizacji motywuje ich do działania. Nie czyni tego nawet wizja talibów, dobijających się do drzwi ich własnych domów. Misjonarze to w większości inteligentni ludzie; wiedzą, jak mało prawdopodobny jest taki scenariusz. Dlaczego więc jadą? Bo są żołnierzami i taki otrzymali rozkaz. Bo są młodymi mężczyznami, ciekawymi świata i przygód. Bo wyjazd daje im szanse na sprawdzenie swoich umiejętności. Bo bez zaliczonej misji trudno dziś mówić o karierze w armii. Bo – nikt tu nikogo nie czaruje – dostają za to dobre pieniądze. I wreszcie - ostatnie choć nie najmniej ważne - bo zmusza ich do tego poczucie koleżeństwa. Przekonanie, że skoro „jadą moim kumple, to i ja muszę tam być”.


- Ja o to pytam, bo mieszkałem pewien okres w USA i moi koledzy z liceum szli do armii głównie z powodu wojskowej tradycji swoich ojców, którzy walczyli w Wietnamie czy w Iraku podczas „Pustynnej Burzy” albo chcieli być marines, jak bohaterowie „Full Metal Jacket” czy „Plutonu”. Spotkałeś się z takimi motywami Polaków?


/


- Wśród zwykłego wojska - tego, które gania w polu – synowie zawodowych żołnierzy stanowią niewielki odsetek. Lecz nawet w ich przypadku trudno mówić o motywacjach rozbudzonych wojennymi doświadczeniami ojców. Bo przecież nasza armia miała blisko 60-letnią przerwę w prowadzeniu działań bojowych. Jasne, że na decyzje wielu młodych ludzi o wstąpieniu do armii wpływ ma kultura masowa, z jej wyobrażeniami na temat wojny i wojska. I nie łudźmy się – nie zawsze towarzyszy temu traktowanie służby, jako rodzaju obywatelskiej powinności. Nie zapominajmy też, że w armii nie brakuje osób, które znalazły się w jej szeregach z przymusu ekonomicznego – bo nie było dla nich innej roboty. Zagraniczne operacje doskonale ów problem obnażają – gdy okazuje się, że spory odsetek żołnierzy wyznaczonej do misji jednostki składa kwity o nieuwzględnianiu ich na listach wyjazdowych. Z „przyczyn osobistych” rzecz jasna…


- Jednak pokazujesz w książce bohaterstwo polskich żołnierzy, którzy nie boją się stawać na wieżyczce Rosomaka podczas patroli. To w końcu najniebezpieczniejsze miejsce, w jakim może być żołnierz w Afganistanie. To przeczy zupełnie wizerunkowi żołnierza, który tylko dla kasy jedzie do Afganistanu.


- Jak mówiłem, spektrum motywacji jest bardzo szerokie. Skupianie się na kwestiach finansowych świadczy o dyktowanej zazdrością złośliwości i intelektualnym lenistwie tych, którzy taki wizerunek budują. W naszej kulturze przyjęło się, że ludzi pracujących w wyjątkowo trudnych warunkach należy lepiej wynagradzać. Żołnierzom zatem „się należy”. Oczywiście, może nam nie odpowiadać to, gdzie i w jakim celu ich wysłano. Czepmy się jednak polityków, bo to oni definiują cele i wydają rozkazy. Armia jest po to, by je wykonywać.


- Sporo piszesz o bohaterstwie, ale z drugiej strony pokazujesz też  pozerów, którzy specjalnie zakładają mundur, zapuszczają brody i z giwerami idą patrolować własną bazę wojskową, po czym wrzucają fotki na Facebooka, by rwać laski. Obciach.


- Życie. Armia nie jest wolna od słabości swoich społeczeństw. Lawiranci, oszuści, ściemniacze – tacy ludzie są wszędzie, w każdej instytucji i firmie. Także w wojsku.


- W wojsku, które ma „super” uzbrojenie. Na jednym ze zdjęć w twojej książce widać żołnierzy, którzy wyglądają trochę jak najemnicy, którzy muszą się dozbrajać. Jest naprawdę tak źle?


- Cóż, PKW Afganistan posiada najlepsze wyposażenie w całym Wojsku Polskim. Nie ma też przesady w tym, co mówią politycy – że jest to jeden z najlepiej wyposażonych kontyngentów ISAF. Jednak jakość uzbrojenia to nie wszystko. Nasi żołnierze są na wojnie, o czym nie zawsze się pamięta. Sprzęt się niszczy, ulega uszkodzeniom – zwłaszcza podczas letniego nasilenia walk wymaga szybkich napraw, szybkiego zastąpienia nowym. Służby na miejscu czynią cuda, by był sprawny, ale bez odpowiednich zapasów i szybkich dostaw często jest to niemożliwe. I tu zderzamy się z murem wojskowej biurokracji, która potrafi być tak „skuteczna”, że zamówiona część trafia do Afganistanu nawet po kilku miesiącach…


Inny problem to indywidualne wyposażenie. Wielu żołnierzy rezygnuje z „monowskich” plecaków, kamizelek czy butów, bo amerykańskie odpowiedniki są lepiej wykonane, trwalsze, wygodniejsze. Wojskowi mogą to robić, ba, dostają nawet na to pieniądze. To stąd bierze się nieco eklektyczny wygląd naszych misjonarzy. I oczywiście, możemy się na to zżymać, zarzucać żołnierzom, że wyglądają jak armia najemników. Ale nie zapominajmy, że nie o wygląd tu chodzi, lecz o wygodę i bezpieczeństwo. Tak naprawdę powinna nas cieszyć zaradność żołnierzy, bo dzięki niej do Polski wraca mniej cynkowych trumien.


- Informacja o śmierci 5 polskich żołnierzy w Afganistanie wstrząsnęła Polską. Jak żołnierze reagują na takie zdarzenia. Czy uderzają one w ich morale czy może ich wzmacniają?


- To nigdy nie jest wiadomość przyjmowana obojętnie, choć naiwnością byłoby oczekiwanie, że wszyscy pogrążą się w żałobie. Po prostu, życie toczy się dalej. Oczywiście, sytuacja się zmienia - jak mówią żołnierze, „stawka została podbita”. A z tym nie wszyscy potrafią sobie poradzić - po każdej śmierci zwiększa się liczba wniosków o przyśpieszoną rotację do kraju.


- A czy polska armia potrafi w ogóle zadbać o naszych żołnierzy, którzy wracają z traumą po misji?  


- Mamy coraz więcej specjalistów – psychologów i psychiatrów, jest szpitalny oddział zajmujący się weteranami, u których zdiagnozowano stres pourazowy. Brakuje jednak jasnego sygnału, że żołnierz może sobie pozwolić na tego typu leczenie bez ryzyka wyrzucenia z wojska. W efekcie część wojskowych leczy się na własny rachunek, kryjąc to przed kolegami i przełożonymi. Albo nie leczy się wcale, krzywdząc siebie i najbliższych.


-Żony żołnierzy też są bohaterami tej wojny. W końcu to one również cierpią z powodu ich  traumy. Poświęcasz im fragment książki. Jak wygląda ta trauma, o której tak niewiele wiemy? 


- Różnie. Czasem te kobiety cierpią „tylko” z powodu nieobecności męża, który znika z domu, by napić się z kumplami. A gdy jest wśród najbliższych, zdaje się być myślami gdzieś daleko. Bywa, że muszą znosić jego napady złości – gdy wścieka się z byle powodu, miotając inwektywami na lewo i prawo. Ale niekiedy padają też ofiarą fizycznej, w tym seksualnej przemocy. „Chciałabym już mieć mało do końca” – zwierzyła mi się kiedyś jedna z żon misjonarzy, cierpiąca z powodu PTSD swojego partnera…


/


- Wierzysz, że uda się zaprowadzić pokój w Afganistanie?

 

- Pokój – tak. Ale nie na warunkach, jakie sobie wyobrażamy. ISAF nie zdoła pokonać rebelii, bo – biorąc pod uwagę poparcie, jakim wśród Afgańczyków cieszą się talibowie – wymagałoby to znacznie większej bezwzględności. Potencjał wojskowy NATO mógłby spowodować, że w Afganistanie nie pozostałby kamień na kamieniu. Któż jednak zdecydowałby się na taki scenariusz? Pułapka humanitaryzmu, w jaką wpada Zachód, to jedno – nie mniej istotne są również kwestie ekonomiczne. Wojna totalna byłaby kosztowna – w dobie cięć budżetowych we wszystkich praktycznie krajach NATO nikt by jej nie zaakceptował.


W tym kontekście nie może dziwić zapowiedź rozłożonej w czasie ewakuacji wojsk. A towarzyszące jej próby dogadania się z talibami nie pozostawiają złudzeń, kto po 2014 roku będzie rządził Afganistanem.


- Dziękuję za rozmowę.


*Marcin Ogdowski jest dziennikarzem portalu INTERIA.PL. Od ponad dwóch lat prowadzi blog zAfganistanu.pl. Zamieszczone tam wpisy stały się podstawą książki pt.: „Z Afganistanu.pl. Alfabet polskiej misji”, która ukazała się nakładem wydawnictwa Ender.