Jestem jednym z nielicznych jeszcze żyjących świadków, którzy przeżyli ogromne ludobójstwo, jakie zgotowali nam nacjonaliści ukraińscy w latach '40 na Wołyniu i na Podolu.

 

Przyszły straszne czasy. Rok 1939. Wybuchła wojna. I przyszedł 17 września. Wrzaskliwe przemówienie z Moskwy. Patrzyłem na mojego tatę, jak zrobił się bialutki na twarzy i powiedział: „Wbito nam nóż w plecy”. Rosjanie zaatakowali Polskę.

W czasie, kiedy trwała jeszcze wojna z Niemcami, a Rosjanie weszli, to wielu polskich żołnierzy, całe oddziały, albo rozbrajały się w Hucie Pieniackiej, albo zostawiali broń, przebierali się w cywilne ubrania i po prostu szli do domu. Jak przyszli Niemcy, powołali policję ukraińską. Administracja też była niemiecko-ukraińska. Już ta sytuacja powodowała zarzewie konfliktów. Nie każdy Rusin tam czuł się Ukraińcem. Tam było bardzo wielu Polaków, Czechów, Rusinów, Austriaków. Wszyscy żyli w zgodzie przez tysiąc lat.

Jest noc, z pierwszego na drugi dzień świąt Bożego Narodzenia. W naszym kierunku podjeżdża kilka sań. Zatrzymaliśmy się, bo to było tak z daleka, bo to było tak ze 200-300 metrów, była noc, chociaż jasna, śnieg. Widać było, że było tam pełno ludzi, że na tych saniach coś jeszcze jest. Coś wrzeszczeli, coś gadali, trwało to mniej więcej 15-20 minut. Wsiedli na sanie, konie batem i pojechali. Rano okazało się, że pod każdymi z sań było ogromne kałuże krwi. Cała droga, cały śnieg był czerwony.

Wtedy jeszcze nikt nie wiedział, co to jest UPA. Nie było żadnego UPA. Były luźne bandy ukraińskie, kilku, kilkudziesięciu, kilkuset uzbrojonych chłopów, które dokonywały podpaleń, napadów i morderstw. Taka banda zaatakowała we wsi kilka domów, m.in. Żeglińskiego. Psy z okolicznych wsi, jakieś 2-3 km od nas, na brzegu lasu przy drodze w rowie odkopały tych nieszczęśników. Okazało się, że ci ludzie są pomordowani w straszny sposób. Jak sobie przypominam i mam to w oczach, to naprawdę skóra mi cierpnie.

Żegliński, mężczyzna silny i wysoki, rozebrany niemalże do naga, miał na sobie tylko resztki bielizny. Głowę miał, tak mój ojciec mówi – w jaki sposób oni mogli to zrobić – rozłupaną, jakby jakimś kamieniem czy czymś ciężkim. Czaszka była rozłupana, mózg się wylał. Pierś miał zgniecioną, nie wiadomo czym i nie wiadomo jak.

Przyszedł dzień 28 lutego 1944. wieczorem, było już bardzo późno, jeden z naszych znajomych, przybiegł do nas i powiedział, że w Hucie Pieniackiej, tam, gdzie mieszkali moi kochani dziadkowie, napadli Ukraińcy. Było to oddziały dywizji SS Galizien, ale również uzbrojeni cywile. Wymordowali wszystkich mieszkańców i spalili całą wieś. Kiedy zaczęli wszystkich wypędzać, mój wujek razem z innymi został wpędzony do kościoła. Pani Michalewska w tym kościele zaczęła rodzić. Moja babcia cały czas była przy niej. Do tej kobiety, która przed chwilą urodziła dziecko, podszedł SS-man Ukrainiec, wyrwał to dziecko od niej, rzucił o podłogę i rozdeptał wojskowym butem. Moja babcia, siedemdziesięcioletnia staruszka, rzuciła się na niego z pięściami. On zdjął automat z ramienia i zastrzelił moją babcię i tamtą kobietę.

Podszedłem na skraj lasu i rozchyliłem gałęzie. Zobaczyłem coś strasznego, coś, czego nigdy nie mogłem sobie wyobrazić, coś, czego nigdy nie zapomnę. Dopóki moje serce będzie biło, będę miał ten obraz w pamięci. Spojrzałem na miejsce, gdzie była wieś. Nie było wsi, nie było domów, nie było stodół, nie było zabudowań, sterczały tylko do nieba osmalone kominy i tu i ówdzie tliły się jeszcze jakieś szczątki. Przyznaję, że osunąłem się na kolana. Oczywiście domu moich dziadków nie było.

Wiał leciutki wiatr od strony wsi. Poczułem dziwny zapach. Zapach spalonego mięsa. I po chwili zdałem sobie sprawę, że to zapach spalonych ludzkich ciał, tak, jak opowiadał ten nasz znajomy poprzedniego dnia. Popatrzyłem jeszcze trochę, łzy mi poleciały z oczu i postanowiłem wrócić do domu.  

mod/razem tv