Fragment książki „Obóz Świętych” Jeana Raspaila, WYDAWNICTWO FRONDA 2015

<<<KSIĄŻKA DO KUPENIA TUTAJ TUTAJ>>>

Jeśli można odkryć jakąś logikę w powstawaniu ludowego mitu, to początków tego, co nazywamy „mitem nowego raju”, należy szukać w konsulacie Belgii w Kalkucie. Niewielki konsulat, nic szczególnego, był usytuowany w starej kolonialnej willi na obrzeżach dzielnicy dyplomatycznej. Kiedy pewnego ranka się przebudził, okazało się, że pod samą jego bramą trwa coś w rodzaju cichych rozruchów. O świcie sikhijski strażnik zamknął bramę. Od czasu do czasu wysuwał przez kraty lufę swego starego karabinu, aby pierwsze rzędy oblegającego konsulat tłumu cofnęły się nieco, a że był to człowiek odważny i w dodatku nikt naprawdę nie zagrażał ani jemu, ani bramie, której pilnował – zagadywał dobrodusznie do tłumu:

– Pewnie zaraz dostaniecie jeść. Ale jak wydadzą wam ryż, musicie odejść. Nie ma na co czekać. Tak głosi obwieszczenie podpisane przez pana konsula.

– Co jest na obwieszczeniu? – dopytywano się z tłumu, który nie umiał czytać. – Przeczytaj nam, prosimy.

Nie widziano nic ważnego w tym obwieszczeniu wywieszonym na zewnątrz kraty, wybrudzonym dotykiem tysięcy dłoni, pomiętym, nie przeczuwano nieszczęścia, jakie zapowiadał. Ale strażnik znał tekst na pamięć. Od tygodnia całymi dniami go recytował, niczym modlitwę, nie zmieniając ani jednego słowa:

„Na mocy królewskiego dekretu z dnia takiego to a takiego, rząd belgijski postanowił wstrzymać wszelkie obecne procedury adopcyjne na czas nieokreślony. Żadne nowe podanie o adopcję nie będzie odtąd rozpatrywane. Także wiza wjazdowa do Belgii nie będzie udzielana dzieciom w chwili wyjazdu, nawet jeśli zostały one legalnie adoptowane wcześniej, niż wydany został niniejszy dekret”.

Przez tłum przebiegł szmer skargi. Wnioskując z jego natężenia, długotrwałości oraz z tego, że co jakiś czas przycichał, ale zaraz potem odradzał się jak fala w dalszych rzędach, sikhijski strażnik, ekspert od nieszczęść ludu, uznał, że od poprzedniego dnia tłum zgęstniał co najmniej dwukrotnie.

– Dalej! – powiedział, potrząsając strzelbą – Cofnąć się! Spokój! Zanim wrócicie do wiosek, dadzą wam ryż. Ale nie macie już tu wracać. Tak tu napisano.

Jakaś kobieta wysunęła się z pierwszego rzędu przed tłum i zaczęła mówić. Słuchali jej tak, jakby mówiła w imieniu wszystkich. W wyciągniętych ramionach trzymała chłopczyka, może dwuletniego, twarzyczką tak blisko kraty, że chłopczyk zezował na pręty swymi olbrzymimi oczami.

– Spójrz na mojego syna – mówiła. – Czy nie jest piękny? Czy nie jest muskularny jak na swój wiek? Ma krągłe uda i ramiona i proste nogi. Spójrz na jego usta. Czy nie widzisz, że ma białe, równe zęby? Spójrz na niego. Nie ma wrzodów ani plam. Ma szeroko otwarte powieki, nieposklejane, niezaropiałe. Możesz go ciągnąć za włosy, ani jeden nie pozostanie ci w ręku. Popatrz na jego członek i pośladki. To czyste dziecko. Zobacz, jaki ma płaski brzuch, wcale nie wzdęty. Mogę ci pokazać to, co wydala, i nie zobaczysz tam ani krwi, ani robactwa. Bo mój syn jest bardzo zdrowy, tak jak tego żądano w tych papierach. Po to go żywiliśmy. Gdy się urodził, uznaliśmy, że jest dorodny, i postanowiliśmy, że będzie szczęśliwy i bogaty – tam. Więc karmiliśmy go tak, jak kazano w ambulatorium. A jego dwie siostry umarły. Były starsze, ale słabowite, a on był ciągle głodny i pięknie wyrósł: ten mały jadł za trzech! A teraz mi mówisz, że karmiliśmy go na nic i że jego ojciec także niepotrzebnie umarł przy pracy na polu ryżowym, i że ja, jego matka, mam go nadal żywić, choć sama jestem głodna i teraz moja kolej się najeść, bo ten mały, zdrowy człowiek, mój syn, nie jest już moim synem. Ma rodzinę, która czeka na niego po drugiej stronie ziemi. Tak jest napisane na medalionie, który mu przysłali, a który nosi na szyi. Zobacz! Mówię prawdę! On należy do nich. Weź go i zanieś go im. Ja go już nie chcę. Oni obiecali. Zrobiłam, czego żądali, a teraz jestem tak zmęczona…

<<<KSIĄŻKA DO KUPENIA TUTAJ TUTAJ>>>

Setka innych kobiet wysunęła się z tłumu, unosząc w wyciągniętych rękach swoje dzieci. W większości śliczne dzieci, wykarmione kosztem ciał swych matek: bladych, wycieńczonych, jakby pępowina nie została jeszcze odcięta. Za pierwszym rzędem napierały setki innych matek, trzymając przed sobą lub popychając setki innych dzieci, kandydatów do adopcji – do raju. Obwieszczenie władz belgijskich żadną miarą nie zniechęciło przybywających, przeciwnie, zwielokrotniło ich szeregi. Człowiek wyzuty ze wszystkiego jest nieufny wobec wszelkiej pewności: doświadczenie go nauczyło, że jest z niej na zawsze wyłączony. Gdy szansa niknie, wyłania się mit i wzbiera nadzieja – właśnie wtedy, gdy znika pewność. Mieli więc nadzieję, tysiące nieszczęsnych, stłoczonych przed kratą bramy konsulatu miało taką samą nadzieję, jak chytry sprzedawca owoców rozłożonych na straganie: na wierzchu układa najpiękniejsze, najbardziej świeże i dorodne; pod spodem, jeszcze widoczne – te drugiego sortu, prezentujące się jako tako, jeśli nie przyglądać się zbyt uważnie; a pod tą cienką warstwą, na spodzie – owoce nadgniłe, pogniecione, poobijane, zepsute od środka albo nadjedzone z zewnątrz przez robactwo.

W ostatnim szeregu tłumu ożywiły się te, które trzymały nienadające się do sprzedaży potworki. Zawodziły głośniej niż inne, bo ich nadzieja nie miała granic. Przepędzane dzień po dniu były pewne, że raj tak dobrze chroniony jest wart oblegania i szturmowania, choćby to miało trwać całe życie. Wtedy gdy krata była jeszcze otwarta, udawało się czasem, bardzo rzadko, ale jednak przepchnąć takiego potworka. Postęp, krok ku zbawieniu, nawet jeśli ten sikh tarasował strzelbą drzwi do gabinetu konsula. A gdy się udało, to ożywiało nadzieję, rozbudzało marzenia, w których tryskające miodem i mlekiem fontanny spływały ku rybnym rzekom, opływającym żyzne pola, porośnięte samorodnymi uprawami aż po horyzont, gdzie baraszkowały te szczęśliwe potworki. Mity swą popularność zawdzięczają prostym ludziom. Wysłuchiwano natchnionych gaduł, dawano im wiarę, a potem już każdy wyrabiał sobie własne, szalone wyobrażenie Zachodu. W naznaczonej głodem Kalkucie „każdy” oznacza „mnóstwo”. Może to jest jakieś wyjaśnienie?

W ostatnim rzędzie tego tłumu, za ostatnimi kobietami, jakiś wysoki mężczyzna, półnagi parias, potrząsał czymś ponad głową jak sztandarem. Z zawodu zwijacz krowiego łajna, ugniatacz zwierzęcych ekskrementów, formierz brykietów z gnoju, koprofag w chwilach głodu, trzymał w cuchnących dłoniach coś, co ledwo przypominało żywą istotę: zamiast nóg dwa kikuty, wielki, zdeformowany tułów i głowa bez szyi jak dodatkowy, trzeci kikut, zakończony łysą czaszką, przewierconą dwoma otworami oczu i jednym otworem bezzębnych ust. Oczy tej istoty żyły i spoglądały prosto przed siebie, wysoko ponad tłumem; bez żadnej reakcji, gdyż było w nich życie, ale nie było żadnego ruchu, prócz tego ruchu w górę i w dół, który nadawał im parias, potrząsając swym potworkowatym dzieckiem. To właśnie spojrzenie, tych oczu bez powiek, przykuło wzrok konsula, zahipnotyzowanego okropnością tego widoku, gdy podszedł do kraty, żeby oszacować liczebność tłumu i ocenić sytuację. Nie spojrzał już na tłum, lecz zamknął oczy i zaczął krzyczeć:

– Nie ma ryżu! Nie ma wiz! Niczego nie ma! Idźcie sobie stąd, wszyscy!

Gdy wycofywał się do konsulatu, ugodził go w czoło kamień i pojawiła się strużka krwi. Oczy potworkowatego dziecka się ożywiły, a ruchem kadłubkowatego tułowia na swój sposób podziękował ojcu. Był to jedyny akt wrogości. Ale strażnik mleka i miodu, kuśtykając do budynku konsulatu i przyciskając dłoń do skroni, wydał się nagle tłumowi słabym obrońcą świętych bram Zachodu. Jeśli się poczeka, czyż osłabiony nie wypuści kluczy z rąk? Może to jest jakieś wyjaśnienie?

Sikh wycelował strzelbę w tłum. Sam gest wystarczył: wszyscy przysiedli na piętach. Spokojny odpływ morza zapowiada następnego dnia wysoką falę.

Jean Raspail - Obóz świętych, Wydawnictwo Fronda