Podczas mającej miejsce w Warszawie 15-16.X międzynarodowej konferencji „Zderzenie kulturowe w UE. Czy Polska ma szansę?” zabierało głos wielu mówców, wśród których wypowiadali się także nasi oponenci, jak dr. Sławomir Drelich z "Liberte", dr. hab Maciej Gdula, poseł SLD związany z "Krytyką Polityczną", czy prof. Wojciech Sadurski. Zaproszenie strony przeciwnej oraz przyjęcie przez nią zaproszenia zaproszenia uważam za plus konferencji (wszystkie wystąpienia obejrzeć można w materiałach na Zderzeniekulturowe.pl), choć moim zdaniem wypowiedzi oponentów w dużej mierze były bałamutne. Usłyszeć można było, że prawicowe doświadczenie wolności jest "doświadczeniem wolności do dominacji", atak na LGBT to "polityczne zagranie niechęcią do mniejszości", że to właśnie prawica jest stroną atakującą, łamiącą reguły oraz chce przy tym zbudować jakiś "nowy porządek". Tezy, typu "ideologia LGBT nie istnieje" czy "mówienie o ideologii gender to absurd" znamy na pamięć, jednak warto odnotować że nasi przeciwnicy doszukiwali się z kolei ideologii w pojęciu konfliktu czy wojny kulturowej, a nawet w podtytule konferencji "czy Polska ma szansę". Oryginalną tezą była teza prof. Sadurskiego, iż użycie pojęcia neomarksizmu nie ma w kontekście poglądów głoszonych współcześnie żadnego sensu (co przeczy przecież zdeklarowanym neomarksistom).

Ponieważ nasi adwersarze wielokroć powołują się na liberalizm i często nazywają siebie liberałami, warto spojrzeć, jak ma się to do programu, który pod hasłami liberalnymi próbuje się wcielać w życie. Zabierając głos podczas konferencji, poruszałem problem konfliktu kulturowego właśnie w kontekście wolności, równości, demokracji czy choćby pluralizmu poglądów, a więc tego, co kojarzy się jako należące do katalogu określanego mianem wartości liberalnych. Właśnie w ich perspektywie zobaczyć można, do czego ów mniemany liberalizm doszedł. Trudno nie odnieść wrażenia, że odwołujący się do pojęć wolności, równości, demokracji czy pluralizmu mniemani liberałowie, będący w istocie rewolucjonistami, doszli do zaprzeczenia tychże właśnie pojęć.

Czy nie przeczy demokracji forsowanie przez instytucje międzynarodowe na siłę, wbrew woli polskiego społeczeństwa projektu redefinicji pojęć małżeństwa i rodziny, zmierzającego do rozbicia pierwotnego znaczenia tych pojęć i rozbicia określanych nimi instytucji?

Czy nie przeczy wolności, równości i pluralizmowi choćby to, że na jednej i tej samej państwowej uczelni promować homoseksualny styl życia oraz związaną z nim ideologię, a równocześnie z tejże samej uczelni ruguje się profesorów wyznających poglądy wobec tego rodzaju zjawisk krytyczne czy prezentujących wyniki badań podważające narrację LGBT?

Najbardziej chyba jednak jaskrawym przejawem rewolucji kulturowej, która uświadamia paradoks współczesnego ideologii głoszonej pod hasłami liberalizmu są próby narzucenia rozwiązań prawnych, wprost uderzających w wolność jednostki. Mamy oto ubiegłoroczną warszawską "Deklarację Kongresu LGBT" wraz z projektami konkretnych ustaw, które lobby LGBT chciałoby przeforsować w Sejmie. W części zatytułowanej "Zdrowie" pojawia się projekt Ustawy o zakazie praktyk konwersyjnych oraz ich promowania. Zacytujmy kluczowy fragment projektu Ustawy, a konkretnie Artykułu 3:

"1. Kto, nawet za zgodą zainteresowanego:

1) stosuje praktyki konwersyjne,

2) oferuje stosowanie praktyk konwersyjnych,

(... ) podlega karze grzywny (...)."

Zwrócmy uwagę, że tęczowi aktywiści, kórzy tyle mówią o wolności, chcą zatem zakazać dobrowolnych terapii psychologicznych, których celem jest zmiana niechcianych przez daną osobę skłonności homoseksualnych. Dlaczego takiej osobie miano by ustawowo uniemożliwić uzyskanie pomocy ze strony terapeuty i dlaczego sam prowadzący terapię miałby podlegac z tego tytułu sankcjom? Takie działanie lobbystów LGBT, chcącego decydować wbrew woli osób i domagających się wprowadzania do systemu prawnego represji w imię właśnie wyznawanej przez siebie ideologii, jest szczególnie szokujące i chyba najbardziej wymownie wskazuje na totalitarne ciągoty.

Projekt kuriozalnej Ustawy dotyczy zresztą nie tylko terapii. Praktyki konwersyjne zdefiniowane zostały bowiem jako "każde oddziaływanie, które ma na celu zmianę lub stłumienie orientacji seksualnej, tożsamości płciowej lub ekspresji płciowej". Nie tylko zatem tylko terapia, ale właśnie "każde oddziaływanie". Robi się naprawdę ciekawie! Ale to nie wszystko. Dodajmy, że według definicji w proponowanym projekcie Ustawy ekspresja płciowa to "sposób wyrażania i komunikowania własnej tożsamości płciowej, w szczególności poprzez zachowania, ubiór lub makijaż". Tożsamość płciowa to z kolei utrwalone, intensywnie odczuwane doświadczanie i przeżywanie własnej płciowości, która odpowiada lub nie płci wpisanej do aktu urodzenia". Tak więc, w myśl projektu Ustawy, "praktyką konwersyjną" i czynem karalnym zarazem byłaby de facto każda próba zmian lub stłumienia ekspresji... subiektywnych odczuć dotyczących tożsamości płciowej. A więc także chociażby za niepochlebny komentarz wobec makijażu faceta uznającego się za kobietę (pomijam już kwestię tego, czy płci ma istnieć 60 czy 250).

Ażeby zilustrować, do jakich paradoksów doszli rzecznicy mniemanego liberalizmu, spójrzmy na dwa przypadki.

1) Mamy więc osobę, która jako heteroseksualny mężczyzna żyła w małżeństwie, doczekała się dzieci, wychowała je wspólnie z małżonką, decyduje się na zmianę płci, czy mówiąc językiem strony przeciwnej "uzgodnienie płci". I, jeszcze przed zabiegiem chirurgicznym, nawet przed całą procedurą hormonalną, przed zmianą danych w dowodzie osobistym, żąda, by mówić do niej per "pani".

2) Mamy również osobę, która w młodości nie była pewna swojej "orientacji", eksperymentowała w tym zakresie, próbując znaleźć homoseksualnego partnera, potem zaczęła postrzegać siebie jako biseksualista. W pewnym momencie poznaje ona osobę przeciwnej płci, pragnie się z nią trwale związać, a może nawet założyć rodzinę. Chce też udać się do terapeuty, aby pozbyć się skłonności homoseksualnych, które uznaje za przeszkodę w swoim nowym życiu.

Dlaczego mniemani liberałowie, rzecznicy haseł "postępowych", twierdzący że nie istnieje ideologia LGBT czy ideologia gender, powołujący się przy tym na wolność i tolerancję, w tak różny sposób podchodzą do obydwu przypadków? W pierwszym wypadku chcieliby karać za użycie męskich końcówek, w drugim chcieliby karać terapeutę, chcącego danej osobie pomóc, i to na jej wyraźne życzenie. Czy mniemani liberałowie nie dostrzegają tu sprzeczności? Czy nie widzą w drugim przypadku ewidentnego zaprzeczenia głoszonych niegdyś przez liberalizm haseł wolności? Czy nadal będą zaprzeczać, że w tego rodzaju projektach mamy tu do czynienia nie tylko z ideologią, ale także z jej narzucaniem?

 

Tomasz Poller