Fronda.pl: Już jakiś czas temu, m.in. w rozmowie z naszą redakcją, mówił Pan o poważnym problemie z zaopatrzeniem polskich producentów żywności w nawozy. Czy sytuacja obecnie naprawdę jest krytyczna?

Jan Krzysztof Ardanowski (minister rolnictwa i rozwoju wsi w latach 2018-2020): Nawozy są niezbędne w rolnictwie. Niektórzy, co prawda, to kwestionują, a jacyś naiwni działacze lewacko - ekologiczni twierdzą, że można się obejść bez nawozów, zaprzeczają oni jednak całej wielkiej nauce rolniczej, która już od XIX wieku, na podstawie badań jednoznacznie stwierdziła, że mineralne składniki pokarmowe są niezbędne do tego, żeby roślina mogła wydać plony. Określenie nawozy nie jest jednoznaczne. Nazwa zapewne pochodzi od nawożenia, przywiezienia na wozie, czyli dostarczenia ich przez rolnika do gleby z zewnątrz. Niektórzy naiwnie sadzą, że należy stosować wyłącznie nawozy naturalne i  organiczne. Niestety, jest ich za mało we współczesnym rolnictwie i nie ma możliwości, by nimi zaspokoić potrzeby rolnictwa, i w związku z tym absolutnie niezbędne są nawozy syntetyczne. Sytuacja z jaką mieliśmy do czynienia na wiosnę była bardzo trudna.  Nawozy co prawda były dostępne, jednak ich ceny były aż kilkukrotnie wyższe, niż jeszcze pół roku wcześniej. Obecnie natomiast mamy do czynienia z sytuacją jeszcze trudniejszą, bo ceny nawozów jeszcze bardziej wzrosły w stosunku do tego, co wydawało się już i tak być niezwykle wygórowanym poziomem. A jednocześnie tych nawozów zabraknie, ponieważ fabryki produkujące je w Europie, w tym również w Polsce, po prostu wstrzymały produkcję. Tłumacząc to wysokimi cenami gazu, który jest podstawowym kosztem przy produkcji nawozów, przede wszystkim azotowych. Ten problem w sposób szczególny pojawi się znowu na wiosnę, bo nawozy azotowe, niezbędne do plonowania roślin, stosuje się przede wszystkim bardzo wczesną wiosną i później w okresie wegetacji. Są to bowiem nawozy, które nie mogą być odkładane i magazynowane w glebie, lecz muszą być podawane na bieżąco. Dlatego trzeba tu bić na alarm, gdyż brak nawozów doprowadzi do wyjałowienia gleb w Polsce oraz do spadku plonów w kolejnych latach. Dlatego wstrzymanie produkcji nawozów w zakładach grupy Azoty czy w Anwilu jest naprawdę ogromnym problemem dla polskich rolników. 

Jednocześnie jednak, i myślę że nie jest to jakaś wiedza tajemna, nieosiągalna dla ministra rolnictwa, produktem ubocznym przy syntezie amoniaku jest produkcja dwutlenku węgla. Gazu, który ma złą renomę, bo jest oskarżany o zmiany klimatyczne oraz efekt cieplarniany. Jednak jest to też zarazem gaz absolutnie niezbędny w różnych procesach technologicznych w sektorze przetwórstwa rolno-spożywczego. A jego wykorzystanie jest praktycznie trudne do zastąpienia czymkolwiek innym. Pamiętajmy, że to właśnie  z dwutlenku węgla wytwarzany jest tzw. suchy lód stosowany jako środek chłodniczy w procesach przetwórstwa rolno-spożywczego oraz w transporcie. Dodatkowo przecież bardzo wielu producentów pakuje produkty choćby mleczne czy mięsne po to, aby nie uległy one zepsuciu, w opakowania wypełnione właśnie dwutlenkiem węgla, który powstrzymuje lub spowalnia procesy rozkładu, co wydatnie zwiększa trwałość żywności. Dochodzi jeszcze np. wykorzystanie dwutlenku węgla do dokarmiania roślin pod osłonami, czy przy przechowywaniu warzyw i owoców w przechowalniach ze sterowaną atmosferą. Kryzys związany z brakiem odpowiedniej ilości dwutlenku węgla może więc bardzo negatywnie wpłynąć na cały rynek spożywczy i zaburzyć cały łańcuch dostaw żywności do sklepu, a w efekcie do konsumentów. Jest to bowiem cały system naczyń połączonych i jeśli choć jeden poszczególny element ulega w nim zaburzeniu, wpływa to negatywnie na cały rynek żywności. Na tym przykładzie widzimy też ewidentnie, że błędem jest rozdzielenie rolnictwa rozumianego jako uprawa i hodowla od przetwórstwa rolno-spożywczego, czyli od tej tzw. gospodarki żywnościowej. A warto tu przypomnieć, że kiedyś ministerstwo rolnictwa było ministerstwem rolnictwa i gospodarki żywnościowej zarazem, a wszystkie  te powiązane ze sobą zagadnienia mogły być koordynowane  wewnątrz jednego resortu. To zostało niestety rozbite i rozdzielone, a naturalne procesy podejmowania decyzji porozrywane. Zapewne jest tak, że jakieś ministerstwo, podejmując decyzje nie wie, że dotknie to działy gospodarki podległe innemu resortowi. Przykład nawozów i dwutlenku węgla jest tu na miejscu. Inna egzemplifikacja błędów międzyresortowych to bulwersująca zapowiedź radykalnego ograniczenia stosowania biodiesla w Polsce, co ponoć „zrobi dobrze” Orlenowi, ale będzie wielkim uderzeniem w uprawę rzepaku, wykorzystywanego do produkcji najbardziej ekologicznych paliw pochodzących z roślin i, de facto,  będzie kolejnym  „gwoździem do trumny” polskiego rolnictwa. Minister energii wprowadza, z sobie tylko znanych powodów, jakieś szkodliwe dla rolnictwa rozwiązania, a minister rolnictwa tego nie widzi i nie reaguje?

Jak zaradzić  problemowi braku nawozów? Skąd pochodził polski import nawozów? Czy jesteśmy w stanie wyprodukować nawozy samodzielnie?

To jest problem realny, a dla rolnictwa wręcz kluczowy. Importować ich nie mamy skąd, ponieważ w innych krajach produkcja nawozów, szczególnie azotowych oraz wieloskładnikowych z zawartością azotu - została wstrzymana. Import jest więc zagadnieniem bardzo problematycznym, bo tak na dobrą sprawę nie wiadomo nawet z jakich konkretnie kierunków mielibyśmy te nawozy importować. Jednak cały problem jest zdecydowanie głębszy i ma więcej wymiarów. Po pierwsze trzeba uznać, że nawozy są pełnoprawnym czynnikiem produkcji, a nie opowiadać bajki o ich szkodliwości, jak czyni to bardzo wielu ekologów i polityków w Unii Europejskiej lansujących tzw. Zielony Ład. Po drugie trzeba robić wszystko, żeby te nawozy w ogóle były i  w pierwszej kolejności powinny to zapewnić spółki państwowe, ponieważ nie są one firmami nastawionymi tylko na zysk, ale realizują również politykę państwa. Tu już musi być konkretna decyzja rządu, przywracająca produkcję w tych zakładach. Z tego co słyszałem Anwil wznowi produkcję saletry amonowej, co jest dobrą informacją, bo będziemy mieli nie tylko nawozy, ale i produkcja dwutlenku węgla zostanie przy okazji przywrócona. Po trzecie wreszcie rynek nawozów jest rynkiem  skonstruowanym wadliwie. Z jednej strony bowiem mamy wielkich producentów, ale z drugiej strony rolnicy nie bardzo mają możliwości zakupu nawozów bezpośrednio od tychże producentów, lecz są skazani na pośrednictwo sieci różnych dystrybutorów. Wspomniani dystrybutorzy nawozów realizują swoją politykę biznesową, która ma być dla nich przede wszystkim dochodowa. Kupują oni nawozy u producentów tanio, następnie czekają na zwyżkę cen i ostatecznie rolnicy są zawsze tymi, którzy na tym przegrywają musząc płacić za nawozy więcej. Rząd, żeby ratować sytuację próbuje stosować dopłaty do nawozów, co jest jakimś tam tymczasowym wyjściem z sytuacji, ale nie rozwiązuje istoty problemu, napędzając jedynie pieniądze zakładom produkującym nawozy oraz ich dystrybutorom. Uważam, że należałoby stworzyć alternatywną dla istniejących już sieci dystrybucyjnych sieć sprzedaży w oparciu przede wszystkim o podmioty państwowe, takie jak: kilkadziesiąt gospodarstw Krajowego Ośrodka Wsparcia Rolnictwa, duże gospodarstwa oraz inne podmioty wchodzące w skład Krajowej Grupy Spożywczej, kilkadziesiąt gospodarstw instytutów naukowo-badawczych będących w gestii ministra rolnictwa, a być może również o gospodarstwa należące do uczelni rolniczych, czy nawet niektóre podmioty prywatne. W ten sposób skonstruowalibyśmy nową, bardzo dużą sieć sprzedaży, gdzie praktycznie od ręki można by uruchomić ok. 200 rozrzuconych po całym kraju punktów sprzedaży. Wówczas ministerstwo rolnictwa miałoby również realny wpływ na kształtowanie się cen detalicznych nawozów, które muszą płacić rolnicy. Aby to się jednak udało, konieczne byłoby przełamanie oporu wspomnianych prywatnych dystrybutorów, którzy trzymają za gardło zarówno rolników, jak i wytwórców nawozów. Jeśli jednak nie stworzymy nowej sieci dystrybucyjnej w oparciu o podmioty państwowe, to ta sytuacja nadal będzie trwała. Tu już jednak potrzebna jest konkretna decyzja polityczna rządu, a nie pilnowanie interesu prywatnych firm dystrybucyjnych, które na tych wszystkich zaburzeniach związanych z nawozami zarabiają. Nie zarabiają za to rolnicy, którzy ponoszą coraz większe koszty, co ostatecznie oczywiście odbija się zawsze na konsumentach.

Czy grożą nam w związku z tym realne niedobory żywności?

Niedobory żywności w sensie fizycznym nam nie grożą, bo na szczęście zbiory są dobre. Często przyroda nadrabia niefrasobliwość ludzi. W tym roku nie było w dużej mierze stosowania nawozów azotowych wczesną wiosną, kiedy ruszała  wegetacja. Pomoc rządowa była niestety spóźniona, co zresztą było spowodowane pewną obstrukcją ze strony Komisji Europejskiej. Pogoda co prawda w jakimś stopniu nadrobiła te zaniedbania polityczne, ale nie będzie to oczywiście trwało również w kolejnych latach. W konsekwencji kryzysu nawozowego będzie przecież postępował spadek zasobności gleb w składniki odżywcze. I pomimo, że w tym roku dotychczasowe zbiory są nie najgorsze,  to sytuacja będzie się już tylko stopniowo pogarszać. Żywności w sensie fizycznym w najbliższym czasie w Polsce nie zabraknie, pamiętajmy jednak, że chcemy ją również eksportować. Natomiast znacznie większym problemem jest już bezpieczeństwo żywnościowe w wymiarze ekonomicznym i społecznym czyli, mówiąc wprost, pojawia się pytanie, czy Polaków po prostu będzie stać na kupowanie coraz droższej żywności. Przy czym ważna uwaga - ten wzrost cen spowodowany jest przez pośredników, przetwórstwo i handel, a w bardzo niewielkim stopniu przekłada się on na zysk samych rolników. Tak czy inaczej, konsumentów być może nie będzie niebawem stać na dobrej jakości żywność i wróci do użytku żywność śmieciowa, bo tylko na taką będą sobie mogli pozwolić coraz ubożsi konsumenci. Mamy więc do czynienia z dramatycznym rozerwaniem całego łańcucha żywnościowego - od pola do stołu, czyli od rolnika do konsumenta. I tylko świadoma oraz odpowiedzialna polityka rządu może starać się skutecznie temu przeciwdziałać. Nie mówimy tu więc o doraźnym rozwiązywaniu bieżących problemów, o przysłowiowym łataniu dziury w suknie, lecz o przemyślanej, kompleksowej strategii rozwoju rolnictwa, uwzględniającej zarówno interesy konsumentów, jak i rolników. W tej chwili mamy natomiast do czynienia z niebezpieczeństwem bankructwa wielu rolników, a także z perspektywą szalejącej drożyzny produktów żywnościowych. 

Alarmujące doniesienia pochodzą z branż, które do produkcji potrzebują gazu. Jak to wyglądało w przeszłości? Jak wygląda to w pozostałych krajach UE? I czy sytuacja, która ma miejsce teraz jest echem uzależnienia od rosyjskiego gazu naszego największego partnera handlowego, czyli Niemiec?

Ten problem występuje we wszystkich krajach. Jest on efektem cynicznej gry Rosji, która przez dziesiątki lat skutecznie uzależniała europejski rynek od swojego gazu, czego konsekwencje ponosi obecnie cała Europa. Uważam, że te koszty, które trzeba będzie teraz ponieść w całym tym łańcuchu żywnościowym, w największym stopniu powinny ponieść te kraje, które z powodu swojej głupoty, niefrasobliwości czy zwykłego cynizmu - mówię tu o Niemczech - do takiej sytuacji skrajnego wręcz uzależnienia od rosyjskiego gazu doprowadziły. To oni powinni teraz ponieść większe koszty ratowania żywnościowego rynku europejskiego. Natomiast kryzys przeżywają obecnie wszystkie kraje, bo wzrost kosztów w rolnictwie jest dramatyczny w całej Europie. Na dodatek do tego dochodzi absurdalna, niebezpieczna i szkodliwa polityka Unii Europejskiej, która nie liczy się ani z niedostatkami żywności, ani też ze skutkami wojny na Ukrainie. Rolnicy protestują przecież w całej Europie, również ci bogatsi od nas - w Holandii, Luksemburgu, czy właśnie w Niemczech. Są oni przerażeni głupotą Komisji Europejskiej, ale też w dużej mierze bezradnością swoich rządów, uzależnionych od polityki Brukseli. My musimy odważnie mówić o narodowej polityce rolnej. Oglądanie się na Unię Europejską jest w moim przekonaniu błędem, bo może nam ona wyłącznie zaszkodzić, a pomóc jakoś specjalnie nie chce. W związku z tym musimy opierać się o swoje zasoby i ratować nasze rolnictwo, które na tle innych krajów europejskich jest rolnictwem, które ma szanse być rolnictwem przyszłościowym i po prostu sobie poradzić. Mamy szansę zwiększać plony, nie jesteśmy też w całkowitej zapaści jeśli chodzi o suszę. Potrzebujemy jednak zdecydowanie bardziej strategicznego myślenia o rolnictwie. 

Czy uruchomienie Baltic Pipe daje szanse na uzdrowienie sytuacji? Czy możliwy jest Pana zdaniem scenariusz, w którym Polska, korzystając z gazu norweskiego, zwiększy swój eksport produktów spożywczych do innych krajów UE?

Jestem przekonany, że wszelkie źródła alternatywne zaopatrzenia w gaz trzeba wykorzystywać. Dobrze, że jest gazoport w Świnoujściu, dobrze że będzie przesył gazu norweskiego. Musimy robić wszystko, żeby nasz sektor energetyczny zdywersyfikować. Z utęsknieniem oczekuję uruchomienia Baltic Pipe, choć na początku mogą być tam różnego rodzaju problemy. To wszystko daje nam szansę, że możemy być jednym z kluczowych producentów żywności nie tylko w Europie, ale i na całym świecie. Mamy możliwości zwiększenia produkcji, co jest korzystne dla krajowych konsumentów oraz dla dochodów Polski ze względu na potencjalne zwiększenie eksportu żywności. Jest to również korzystne dla rolników oraz dla utrzymania żywotności społecznej i ekonomicznej obszarów wiejskich. Jednak to wszystko samo się nie wydarzy.  Musi być elementem jakiejś wypracowanej strategii wobec polskiego rolnictwa i całego sektora rolno-spożywczego, również w kontekście dzielenia się tą żywnością z potrzebującymi na świecie. 

Mówił Pan o istotnej roli dwutlenku węgla dla rynku produkcji żywności. Jakimi zapasami CO2 w ogóle dysponujemy dla naszej branży piekarskiej, mięsnej czy piwowarskiej?

Nie ma żadnych zapasów, bo nikt po prostu nie robi zapasów tego typu czynników produkcji. Z tego co przekazali mi przedstawiciele branży mięsnej zapasów dwutlenku węgla mają oni dosłownie na kilka dni. A nie bardzo jest go skąd sprowadzić, bo podobny problem występuje przecież w innych krajach europejskich. Zgłaszane są zresztą niektóre problemy, które  zdecydowanie wymykają się zdroworozsądkowemu myśleniu. Przecież przez całe lata, jeszcze do niedawna produkcja alkoholi wiązała się ściśle z tym, że ich wytwórcy posiadali przecież nawet dwutlenek węgla na sprzedaż. W procesie fermentacji alkoholowej drożdże wytwarzają bowiem dwutlenek węgla, który można było  pozyskiwać i przechowywać. Teraz natomiast sektor piwowarski narzeka, że bez dwutlenku węgla nie będzie w stanie robić piwa. To przepraszam bardzo, co to w ogóle jest za piwo? Czy to piwo pochodzi z tradycyjnego procesu fermentacji, czy jest to wyłącznie jakiś mix składników roślinnych i chemicznych, napompowany dwutlenkiem węgla tylko po to, by przysłowiowe bąbelki były w tym napoju? To jest jakiś absurd pokazujący jednak jak bardzo pogorszyła się jakość niektórych produktów, m. in. piwa, które w ogóle być może piwem nie powinno się nazywać. Reasumując, firmy nie dysponują rezerwami dwutlenku węgla i jeżeli niezwłocznie nie zostanie uruchomiona produkcja to wiele zakładów będzie musiało wstrzymać procesy przetwarzania żywności.

Bardzo dziękuję za rozmowę.