Telewizja publiczna jest już w zasadzie w ich rękach. Tylko kilka, najwyżej kilkanaście tygodni i uzgodnienie między sobą (a w PO buldogi też walczą pod dywanem), kto konkretnie przejmie TVP, dzieli ich od przejęcia pełni władzy w gmachu przy Woronicza. Już teraz jednak dokonują się – przy dopingu całej „Gazety Wyborczej”, która już zaciera ręce z radości – czystki wśród krytycznych wobec władzy dziennikarzy. Swoje programy już stracili Bronisław Wildstein i Anita Gargas. Za chwilę z TVP wyleci Jacek Karnowski. A nikt nie ma wątpliwości, że to dopiero początek.

To jednak Donaldowi Tuskowi i jego kolegom nie wystarcza. Trzeba jeszcze uciszyć inne duże media. I dlatego, po wielu latach prób (nieudolnych, tylko dlatego „Rzeczpospolita” wciąż może prezentować lekko opozycyjną linię wobec rządu) zabrano się na poważnie za odebranie dziennika „nieprawomyślnym krytykom jedynie słusznej nadziei dla Polski”. Zastosowano do tego chwyt prawny. Członkowie PW Rzeczpospolita, którzy przez lata zajmowali się wyłącznie konsumowaniem tego, co wypracował większościowy udziałowiec, tym razem ruszyli do boju, składając w sądzie pozew o rozwiązanie Presspubliki.

Cel tego działania jest oczywisty. Chodzi o przejęcie „Rzeczpospolitej”. I sprawienie, by w końcu umilkł jedyny lekko opozycyjny dziennik. Tusk nigdy zresztą nie ukrywał, że taki jest jego cel. Gdy przychylni mu dziennikarze za bardzo go podszczypywali, natychmiast ostrzegał, że mogą stracić przywileje i przywoływał ich do porządku. A nieprzychylnych zwyczajnie nie przyjmował lub lekceważył. Teraz jednak sięgnął po ostrzejsze działania. Powód jest zaś prosty. Z Polską, z naszą gospodarką, suwerennością jest bardzo źle. Żeby rząd mógł się utrzymać przy władzy, prawda o tym nie może być ujawniana. Trzeba zatem uciszyć media, które ową prawdę mogą podawać. A rzetelnych, a nie prorządowych dziennikarzy zepchnąć do narożnika.

Takie działanie jest niewątpliwie pełzającym (ale już wcale nie skrywanym) zamachem stanu, niszczeniem polskiej demokracji, odbieraniem nam prawa do wolności słowa i opinii. Bez dużych mediów opozycyjnych tej wolności nie da się realizować, staje się ona pozorna. Ale to nikomu nie przeszkadza. „Obrońcy demokracji”, którzy zachłystywali się, gdy Jarosław Kaczyński powiedział coś krytycznego o mediach, teraz – gdy ich idol Donald Tusk decyzjami załatwia wolność słowa – cieszą się, bo zniszczeni zostają ich przeciwnicy polityczni i gospodarczy. W ten sposób zresztą pokazują oni, że wolność, demokracja, pluralizm nigdy nie były im bliskie. Dla nich liczy się władza. I tylko ona. Wolność, pluralizm, rzetelność dziennikarska to zaś dla nich puste słowa.

Tomasz P. Terlikowski

 

/