Nasi z kontrwywiadu tu byli! W strefie zdemilitaryzowanej, na granicy komunistycznej Korei i Korei Południowej, gdzie rządzą chłopcy z „UN Military Command” jest pokój, gdzie przyprowadzają różnych ważnych gości ‒ a ci zostawiają pamiątki. Specjalny podarunek od szefa sztabu armii Tajlandii sąsiaduje z innym, od paraolimpijskich reprezentantów USA w snowboardzie czy ukraińska makietka. Ale jest też polski proporzec SKW z hasłem Służby Kontrwywiadu Wojskowego „Salus Patriae ‒Suprema Lex”. W ostatnim budynku w DMZ czyli strefie zdemilitaryzowanej (w środku jest też linia demarkacyjna), z którego zabraniają nawet robić niewinnych zdjęć „naszych” umocnień ‒ dostrzegam gablotę z fotografiami VIP-ów, którzy byli tu w ostatnich latach. Jest Hillary Clinton-przyjechała tu jako sekretarz stanu pierwszego gabinetu Obamy, szwedzka księżniczka, premier Orban i Komorowski ‒ na szczęście nie wchodził tu na krzesło, jak w sąsiedniej Japonii.


Korea Południowa - część Zachodu
Pilotują nas żołnierze: amerykański i nowozelandzki. Ich rodacy i przedstawiciele kilkudziesięciu innych krajów, też pod sztandarem ONZ, uratowali przed 65 laty połowę Korei dla Zachodu. Dzisiejsza ROK ‒ angielski skrót od „Republika Korei” geograficznie jest „Południowa”, ale politycznie jak najbardziej „Zachodnia”. Jeszcze kilkanaście lat temu jej liczba mieszkańców była porównywalna z Polską, ale dzisiaj w państwie ze stolicą w Seulu mieszka ponad 50 milionów obywateli czyli około 0,7% wszystkich ludzi na całym globie. Ciekawe, że prawie nikt stąd nie emigruje ‒ wyjeżdża ledwie 0,01% populacji rocznie. Przyjeżdża natomiast niemała liczba imigrantów: sporo z nich to Koreańczycy spoza ojczyzny, w wielkiej mierze z Chin, dużo jest pracowników z Azji Południowo-Wschodniej i Środkowej, ale też dziesiątki tysięcy „białych kołnierzyków” z Europy i Ameryki Północnej. Przyjeżdżają do kraju, gdzie ludzie długo żyją. Średnia wieku wynosi aż niemal 82 lata, a w przypadku kobiet to wręcz, według danych ONZ, aż 85 lat!


Może dlatego żyją dłużej, bo żyją na wolności? Na granicy komunistycznego rezerwatu KRL-D i wolnej Korei Południowej słychać bardzo głośną muzykę. Przez olbrzymie głośniki skoczne takty wędrują w stronę Koreańskiej Republiki Ludowo-Demokratycznej: to współczesna, koreańska wersja „zakazanych piosenek”. Parę kilometrów stąd za słuchanie „wywrotowej muzyki”, jak to się oficjalnie określa, idzie się do północnokoreańskiej wersji obozu koncentracyjnego. Oficjalnie ich nie ma, ale wszyscy wiedzą, że funkcjonują znacznie lepiej niż szpitale w tym skansenie komunizmu. Zlokalizowane są na przeciwległym krańcu państwa ‒ przy granicy z Chinami. Bardziej okrutne ponoć niż sowieckie łagry, spełniać mają rolę raczej umieralni niż obozów, gdzie następuje resocjalizacja więźniów i „pranie mózgów”.


Północnokoreański skansen czyli „ po ciemnej stronie mocy”

Słucham opowieści człowieka, który odwiedził zwykły szpital w stolicy północnej Korei ‒ Pjongczangu. Nie klinikę dla dyplomatów, gdzie panują warunki znośne, choć odbiegające mocno od zachodnich standardów. Szpital dla „normalnych” tubylców spod czerwonego sztandaru. Pierwszy znak rozpoznawczy to odór rozkładających się ‒ dosłownie ‒ ciał. Nie, nie trupów. Żywych ludzi skazanych w praktyce na szybki zgon ‒ nawet nie na powolne umieranie. Zaduch nieleczonych ran unosił się wszędzie, nad korytarzami i na salach. Nie ma lekarstw, środków przeciwbólowych. Zamiast wyciągów na połamane kończyny widział ... drewniane bale. Było jak z turystą w dżungli: fascynująca pierwsza chwila,gdy się wchodzi z ciekawości i poczucie wielkiej ulgi, gdy się wychodzi.


Zachodni dyplomaci, akredytowani w KRL-D, otrzymali jednoznaczne polecenie pokazania w jaki sposób … składują tamtejsze gazety! To nie pomyłka. Miano odpowiednim funkcjonariuszom przedstawić czy okazują należyty szacunek dla władcy tego komunistycznego Parku Jurajskiego i właściwie układają stosy starych egzemplarzy. To nie surrealizm. Chodziło o należyte potraktowanie pierwszych stron, gdzie zawsze pojawiają się zdjęcia Kim Dzong Una. Co ciekawe, spora część szefów placówek, zwłaszcza z Europy Zachodniej, posłusznie wykonała to polecenie, prezentując kupki gazet, posegregowanych znacznie staranniej niż robili to polscy uczniowie, gdy w latach 1970. kazano im przynosić odpowiednią ilość kilogramów makulatury... Dyplomaci z „naszego świata” są w Korei Północnej bardzo często krócej w porównaniu z innymi ambasadami w „normalnych” krajach. Nie wytrzymują psychicznie. Część z nich co miesiąc, pod różnymi pozorami, wymyka się na parę choćby dni do raju czyli do ... komunistycznych Chin (sic!). Tam ma być „normalniej”.

Tu muzyka nie łagodzi obyczajów
Zatem na granicy dwóch Korei muszę zatykać uszy przed nieznośnie głośną muzyką, która przez monstrualne megafony wędruje na komunistyczną stronę. Znów, jak jazz w latach 1950., muzyka staje się, tym razem bardzo świadomie, orężem ideologicznym naszego świata ‒ świata szeroko rozumianego Zachodu. Wolność Koreańczycy z Południa promują przez skoczny pop. W drodze rewanżu z głośników umieszczonych po stronie Północy słychać ryczącą propagandę: megafony dostarczają „otumanionym sługusom Ameryki” agitkę, jak dobrze jest w KRL-D i jak strasznie w ich niemarksistowskiej ojczyźnie. A więc mamy na granicy obu państw koreańsko-koreańską kakofonię. Robi ona wrażenie. Wpływowy niemiecki polityk z rządzącej CDU nachyla się do mnie i mówi, lewo hamując śmiech: a ustawmy na naszej granicy takie głośniki, na przykład w Szczecinie (choć jego babcia stamtąd pochodzi, nie wie chyba, że granica RP i RFN jest jednak dalej) i Wy będziecie puszczać Radio Maryja, a my przemówienia kanclerz Merkel...

Patrzę przez lornetkę na stronę „ciemnej strony mocy”. Kilometry całkowicie pustej przestrzeni. Początkowo myślę, że chodzi o to, aby łatwiej wykryć potencjalnych uciekinierów. Pewnie także. Ale przede wszystkim wszystko, co się da rąbie się w Korei Północnej na opał. Z krajobrazu więc znikają najmniejsze choćby krzewy, a krajobraz robi się księżycowy. Nie sposób się dziwić: prąd jest tu skrajnie limitowany. Nawet w stolicy w dzień powszedni jest dostępny raptem przez … godzinę. Gdy temperatura zimą spada do minus kilkunastu stopni, w nieogrzewanych mieszkaniach jest minus dwa stopnie Celsjusza. Koreańczycy śpią w specjalnych foliowych, nazwijmy to, namiotach. Da się przeżyć, towarzyszu Kim Dzong Un!

Kim Dzong Un - „ludzki pan”?...
No, może nie każdemu da się przeżyć. Obecny dyktator komunistycznej Korei, wnuk jej władcy Kim Ir Sena i syn kolejnego czerwonego dyktatora Kim Dzong Ila ‒ Kim Dzong Un tropi spiski przeciw sobie wszędzie. Także we własnej rodzinie. Pozbył się już przyrodniego brata ‒ aby nikt nie miał wątpliwości kto ma rządzić z rodziny założyciela Koreańskiej Republiki Ludowo-Demokratycznej. Pozbył się też wuja: ten podobno za bardzo go pouczał, jak ma rządzić. W związku z tym odnotowuje dwie legendy. Jedną czarną, drugą pokazująca ludzką twarz „numeru 1” komunistycznego rezerwatu. Pierwsza mówi, że Kim wuja dał na pożarcie psom, które go natychmiast rozszarpały. Zachodni dyplomata zaprzecza: nie, absolutnie, to była uczciwa egzekucja, śmierć nastąpiła przez rozstrzelanie ... I druga: Kim, syn i wnuk Kimów, to ludzki pan: kazał zamordować wujka i ponoć to przeżywał. Ba, nawet płakał. Mieszkaniec Korei Południowej mówi mi to z pełną powagą.

Korea Południowa: korupcja w służbie państwa


Zostawmy Północ ‒ na szczęście jestem w drugiej Korei. Antynomia: „Komunizm vs wolność” w przypadku jednego narodu podzielonego na dwa państwa działa na korzyść „obrońców wolności” z Południa. Nie może jednak kazać nam zamykać oczy na to, co jest (było?) karygodne w Republice Korei. Chodzi oczywiście o korupcję. Koreańczycy starają się promować swój kraj poprzez imprezy międzynarodowe ‒ igrzyska olimpijskie: letnie w 1988 i zimowe w 2018 roku, piłkarskie mistrzostwa świata w 2002 (byłem wtedy i przeżywałem gorycz łupnia, który dostawaliśmy od gospodarzy właśnie i Portugalii) czy EXPO -w Seulu w 2012 roku. Aby organizację tych imprez uzyskać, Koreańczycy  stawali na głowie i trafiali do cudzych kieszeni. Dowcipy o zegarkach i samochodach otrzymywanych w prezentach przez osoby decydujące w międzynarodowych gremiach o przyznawaniu tych zawodów i wystaw śmieszyły wielu, choć akurat nie tych, którzy rywalizowali z Koreańczykami. To nie koniec. W zawodach sportowych rywalizowało wielu, ale zwycięzca musiał być tylko jeden: gospodarze. Skandaliczne decyzje przekupnych arbitrów przyznających wiktorię koreańskim bokserom podczas igrzysk, pokonani, którzy nie chcieli zejść z ringu ‒ do dziś, po 30 latach, pamięta się o tym nie tylko w świecie sportu i do dziś budzi to więcej niż niesmak.


Przy imprezach kulturalnych Korea także walczyła „per fas et nefas”, aby zdobyć organizację eventu. Legendy krążą o tych eskapadach koreańskich działaczy, którzy nie wiedząc chyba, gdzie jest Laponia występowali w roli świętego Mikołaja i jego objuczonych prezentami reniferów . Polska nie konkurowała z Seulem o organizacje letnich igrzysk przed trzema dekadami i zimowych w tym roku ,ale walczyliśmy o EXPO we Wrocławiu 2012 i Światowe Jamboree Skautowe 2023. O tej pierwszej rywalizacji krążą legendy ‒drugą przegraliśmy w ubiegłym roku, a pełnych optymizmu polskich organizatorów przestrzegałem przed „specjalnymi argumentami” Koreańczyków. Nie za bardzo chcieli tego słuchać. Mądry Polak po szkodzie...

 

Ucieczki z „raju”
A jednak uciekają! Ucieczki z komunistycznego koreańskiego „raju” mają miejsce głównie przez granice chińsko-północnokoreańską, mniej strzeżona ponoć niż hermetyczny pas rozgraniczający obie Koree. Następnie szczęśliwcy, którym udało się zwiać, okrężną drogą wędrują do Korei Południowej. Wielu z nich nie może się zintegrować. Uciekli od komunistów, ale dalej mają „umysły zniewolone”. Część z nich jednak jest wykorzystywana przez władze „zachodniej” Korei do propagandy (w dobrym tego słowa znaczeniu) antykomunistycznej. Ostatnia spektakularna ucieczka przez zasieki oddzielające oba koreańskie państwa miała miejsce 13 listopada ubiegłego roku. Obywatel KRL-D dotarł samochodem aż do strefy zdemilitaryzowanej, zakopał się w liściach, wybiegł z auta i ostrzeliwany przez komunistów, poważnie ranny (cztery kule) dotarł do sektora Południa. Przeżył. Szok przeżyli tylko lekarze ‒ rany postrzałowe to drobiazg w porównaniu ze zniszczonym przez tasiemce i robaki organizmem. A do dziś eksperci dyskutują czy odpowiedzialnych za niedopilnowanie granicy żołnierzy „Północy” zesłano „tylko” do obozu koncentracyjnego czy po prostu rozstrzelano. Dodajmy, że ze strony KRL-D granica jest strzeżona przez specjalne, elitarne jednostki armii komunistycznej.

Chrystus na koreańskiej ziemi


Tym razem – inaczej niż przed rokiem – w centrum koreańskiej stolicy nie napotkałem żadnej demonstracji przeciwników zabijania i jedzenia psów, co stanowi, niestety, część kulinarnej tradycji tego kraju. Budzi to coraz większe opory, zwłaszcza w młodszym pokoleniu i wśród kobiet. Co prawda, znajomy dyplomata z EEAS (European External Action Service) czyli Europejskiej Służby Działań Zewnętrznych opowiada mi o swoich doświadczeniach z Chin, gdzie do piwa za bardzo tanie pieniądze można było dokupić szaszłyk ze... szczurów. Podawano je w swoim czasie na zajezdniach, pętlach autobusowych czy przy bardziej uczęszczanych stacjach przesiadkowych. Używano do tego zresztą, co ciekawe, prętów od rowerowych kół! Zostawmy te azjatyckie dziwactwa: w dobrej restauracji psiny Wam nikt nie poda. Koreańska kuchnia na pewno inna od kilku odmian chińskiej, a zwłaszcza od japońskiej, ma podobne zwyczaje: w wielu restauracjach siedzi się na poziomie podłogi i tak je.


W Korei powoli, ale systematycznie rośnie procent chrześcijan, w tym katolików. Jest ich w tej chwili 5,3 miliona, co daje ponad 10% ogółu mieszkańców. Gdy podjeżdżam do strefy zdemilitaryzowanej, a więc do miejsca, gdzie komunistyczny „diabeł” mówi dobranoc ze zdziwieniem dostrzegam w oddali krzyż na jednym z budynków. Dopiero, gdy jestem na miejscu, orientuję się, że to kościółek przeznaczony dla żołnierzy sił ONZ, którzy przed blisko siedmioma dekadami ocalili niepodległość tego kraju, a dziś stoją na straży jego wolności. Chrystus na koreańskiej ziemi na pewno nie czuje się obco – choć jego wyznawcy są tu w wyraźnej mniejszości. Wyraźnej, choć wspólnoty chrześcijańskie powiększają się.

III wojna? Raczej nie

To niewielkie ludnościowo i potężne gospodarczo Chiny, nie 100-milionowa, zaawansowana technologicznie Japonia ‒a właśnie Korea Południowa jest największym azjatyckim inwestorem w Polsce. I cały czas chce rozwijać swoją ekspansję nad Wisłą, Odrą i Wartą, stwarzając nowe miejsca pracy dla Polaków. Jednak nie o ekonomii i koreańskiej „inwazji” mówi się dziś najwięcej w Seulu. Wszystkie moje rozmowy jako przedstawiciela Parlamentu Europejskiego koncentrowały się na rozmowach Waszyngton - Pjongczang czy rokowaniach antykomunistycznego Południa z komunistyczną Północą. I o nuklearnym rozbrojeniu KRL-D. Czy ono nastąpi? Nie za bardzo w to wierzę. Przecież posiadanie „jąder”, jak w slangu mówią specjaliści, jest właśnie tym, co dotychczas gwarantowało Kim Dzong Unowi bezkarność. Północnokoreański dyktator wyciągnął wnioski ze smutnego - dla nich - końca innych antyamerykańskich watażków, jak Saddam Hussajn w Iraku i Muammar Kadafi w Libii. Tamci grali Waszyngtonowi na nosie do czasu. Libijczyk nawet prowadził zaawansowane prace nad uzyskaniem możliwości produkcji broni nuklearnej, ale ostatecznie podpisał porozumienie, gdzie za spory zastrzyk finansowy z Zachodu (w tym USA) zrezygnował z prób stania się potęga jądrową. I skończył jak skończył ‒tak pewnie myśli „numer 1” w komunistycznej Korei i dlatego, może najwyżej ewentualnie ograniczyć próby nuklearne ‒ale na pewno się ich nie wyrzeknie.

A jako historyk zapytam: czy kiedykolwiek jakieś państwo posiadające broń jądrową zostało przez kogokolwiek zaatakowane? Odpowiedź jest oczywista: nie, nigdy. Wniosek: KRL-D nie staną się obiektem ataku Amerykanów. Prezydent Trump siada do rozmów z Kimem, atakując go ostro poprzez media ‒ale jednak siada, chyba nie widząc innej możliwości. Co z tego dla nas wynika? Nie będzie III wojny światowej. Inna sprawa, że jeśli gdzieś miałaby się rozpocząć to właśnie tu, w tym regionie Azji...

Ryszard Czarnecki

*tekst ukazał się w „Gazecie Polskiej Codziennie” (17.04.2018)