Kiedy prezydent Wenezueli Nicolas Maduro przyjechał pod koniec ubiegłego tygodnia na spotkanie ze swym „bratem, przyjacielem i strategicznym sojusznikiem” Władimirem Putinem międzynarodowi obserwatorzy byli zdania, że rozmowy dotyczyły będą przede wszystkim pomocy Rosji dla tego południowoamerykańskiego państwa oraz zbliżającego się spotkania państw OPEC w Wiedniu.

 

Wenezuela, w której dwa tygodnie wcześniej przebywał prezes największego, państwowego rosyjskiego koncernu naftowego Rosnieft, jest winna jego firmie i Rosji ponad 17 mld dolarów, które winna spłacać dostawami ropy naftowej. Ale tego nie robi, mimo, że wywiązuje się z podobnego porozumienia z Chinami, od których Caracas pożyczyło ponad 50 mld dolarów. Powiedzieć, że gospodarka tego dysponującego największymi zbadanymi zasobami ropy naftowej kraju jest w ruinie to nic nie powiedzieć. Mimo przeprowadzonej latem „reformy walutowej” galopującej inflacji nie udało się zahamować, i dziś szacuje się, że przekracza ona 4 miliony %, ludzie głodują, sektor naftowy jest w ruinie i z powodu wycofania się wszystkich zagranicznych inwestorów oraz ucieczki wykwalifikowanych kadr wydobycie ropy spadło z poziomu 2,3 mln baryłek na dobę do wysokości 1,3 mln i najprawdopodobniej nadal będzie spadać, co i tak pogarsza trudną sytuację kraju. Spekulowano, że Moskwie zależy na wenezuelskim wsparciu przed wiedeńskim spotkaniem państw należących do kartelu OPEC oraz nie będących jego członkami, ale zainteresowanymi, tak jak Rosja wspólną polityką w zakresie kontroli podaży i działaniem na rzecz utrzymania stabilnych cen. Z tego tez powodu bez większego zdziwienia przyjęto informacje, że Moskwa zdecydowała się Wenezueli, krajowi który najprawdopodobniej już niedługo wpisany zostanie przez Waszyngton na listę państw popierających terroryzm (chodzi o lewicową partyzantkę w sąsiedniej Kolumbii) pożyczyć kolejne 6 mld dolarów oraz dostarczyć na kredyt 600 tys. to zboża. 

     Ale teraz wychodzą na jaw szczegóły rozmów Putin – Maduro, które toczyły się w Ogariewie, podmoskiewskiej rezydencji tego pierwszego, i skłaniają one do rewizji formułowanych na gorąco ocen. Otóż Moskwa zdecydowała się na podtrzymanie słabnącego socjalistycznego reżimu Wenezueli kierując się względami natury strategicznej i dążąc do zbudowania w tym kraju swego militarnego przyczółku. Na początku tygodnia w rosyjskich mediach pojawiła się informacja o przelocie do Wenezueli dwóch rosyjskich bombowców strategicznych Tu – 160, zdolnych do przenoszenia broni jądrowej. Formalnie mają one uczestniczyć we wspólnych manewrach, o przeprowadzeniu których zadecydowano w trakcie ubiegłotygodniowego spotkania. Faktycznie jednak, jak donoszą rosyjscy dziennikarze, idzie o budowę rosyjskiej bazy u wybrzeży Wenezueli. Wybór padł na położoną 200 ml na płn.-wschód niewielką wyspę Orchilla, na której znajduje się wenezuelski garnizon i lotnisko wojskowe. Jeszcze w 2008 roku, nieżyjący już prezydent Wenezueli Hugo Chavez, proponował ówczesnemu prezydentowi Rosji Miedwiediewowi aby na tej wyspie zainstalować strategiczne lotnictwo rosyjskie, jednak wówczas Moskwa oferty nie przyjęła nie chcąc zaognienia stosunków z Waszyngtonem. Teraz Rosja zmieniła plany, a o tym, że poważnie myśli nad stacjonowaniem swego lotnictwa na Karaibach świadczy, że rosyjska eskadra poleciała do Wenezueli pod dowództwem generała – porucznika Sergieja Kobylasza, który dowodzi rosyjskim lotnictwem dalekiego zasięgu. Zresztą przy okazji wizyty w Moskwie Maduro odbyło się też spotkanie ministrów obrony obydwu państw Sergieja Szojgu i Padrino Lopeza, po którym ten ostatni powiedział, że „strony chcą pogłębić współpracę wojskową obydwu krajów” a Szojgu dodał, że mowa nie tylko o wizytach eskadr, ale również rosyjska flota wojenna operująca w tych regionach zawijała będzie do wenezuelskich portów celem uzupełnienia zaopatrzenia.

    Eskapada rosyjskiego lotnictwa do Wenezueli została niezwykle, co zrozumiałe, krytycznie przyjęta w Waszyngtonie. Sekretarz Stanu Mike Pompeo powiedział, że jest to przykład tego w jaki sposób „dwa skorumpowane reżimy marnotrawią pieniądze swoich krajów”. Ale wydaje się, że nie będzie to jedyną reakcją na pojawienie się rosyjskiego lotnictwa strategicznego niemal u amerykańskich wybrzeży. Tym bardziej, że ten wzrost rosyjskiej aktywności w tym rejonie został już dostrzeżony przez media, które tak jak niedawno The Wall Street Journal, są zdania, że mamy do czynienia z planowym działaniem Moskwy, która dąży do otwarcia nowych pól konfliktu ze Stanami Zjednoczonymi w rejonach strategicznie istotnych dla Waszyngtonu a odległych od Rosji.

    Są istotne powody, aby tak myśleć. Na przełomie października i listopada z oficjalną wizytę w Moskwie przebywał prezydent Kuby Miguel Dias-Canel. Sporo przy okazji było tradycyjnego wodolejstwa „o zacieśnieniu współpracy”, ale uwadze obserwatorów nie umknęła informacja o tym, że Rosja rozważa możliwość wojskowego powrotu na wyspę i zbudowania tam nie jednej, a kilku baz. Rozmowy zresztą już trwają. Tydzień wcześniej do Hawany przyleciał nadzorujący w rosyjskim rządzie sektor wojskowy, generał Jurij Borisow. Jednym z efektów negocjacji ma być zakup przez Kubańczyków rosyjskiego uzbrojenia. Ale to nie jedyny rezultat. Równocześnie Roskosmos, państwowy gigant odpowiadający za politykę Rosji w kosmosie, ogłosił, że w ciągu najbliższego półrocza umieści na Kubie swe instalacje. Wcześniej informowano o budowie na wyspie stacji niezbędnej dla tworzonego przez Rosjan systemu będącego odpowiednikiem amerykańskiego GPS (Glonass). System, oficjalnie, buduje się w celach pokojowych, ale dla analityków nie ulega wątpliwości, że może mieć również zastosowanie militarne. Zresztą w rosyjskich mediach znaleźć można sporo opinii, że wzrost zainteresowania Kubą jest odpowiedzią Moskwy na ostatnie deklaracje Waszyngtonu o możliwości wyjścia z porozumienia o rakietach średniego zasięgu. Przyjmowano do tej pory, że Waszyngton może dość swobodnie żonglować tego rodzaju deklaracjami, bo rosyjskie pociski tej klasy nie mają możliwości dosięgnięcia celów w Stanach Zjednoczonych. Teraz to może się oczywiście zmienić. Oczywiście gdyby Rosjanie próbowali umieścić swe rakiety z głowicami nuklearnymi na Kubie, to mielibyśmy powtórkę z 1962 roku, kiedy o mały włos nie doszło do konfliktu. Tylko, że warto mieć w pamięci, to jak się w Moskwie postrzega kryzys kubański i rokowania Chruszczow – Kennedy. W Polsce skłonni jesteśmy widzieć w tym wydarzeniu jedynie przedsionek nuklearnego Armagedonu, a Rosjanie postrzegają je jako swój sukces, który doprowadził nie tylko do potwierdzenia ich mocarstwowego statusu, ale również zmusił amerykańskie elity do uruchomienia procesu kontroli zbrojeń nuklearnych i politycznego dialogu. W środowisku rosyjskich ekspertów od jakiegoś czasu zetknąć się można z poglądem, że dopiero poważny kryzys i przeniesienie rywalizacji na kontynent amerykański, może skłonić Waszyngton do poważnego traktowania Moskwy. W grę wchodzić może obecność Rosjan nie tylko na Kubie, ale również w Wenezueli czy nadal prorosyjskiej Nikaragui.

    Zresztą Moskwa już wielokrotnie zapowiadała rozpoczęcie „gry na innych szachownicach” znacznie mniej dla Waszyngtonu dogodnych. Tego rodzaju ruch nie tylko eskalujący napięcie ma skłonić Stany Zjednoczone do powrotu do stołu rokowań. Póki co, amerykańskie ośrodki analityczne, w rodzaju Stratfor, prognozują, że w nadchodzącym 2019 roku, to raczej Waszyngton starał się będzie wyłuskiwać dotychczasowych sojuszników Moskwy oraz umacniać swą obecność w państwach frontowych. Zdaniem ekspertów tej agencji oznacza to, że umocni się wojskowa obecność Ameryki na Ukrainie, ale również nastąpi przesunięcie zainteresowania Waszyngtonu z Gruzji na rzecz Armenii. Ta ostatnia leży bowiem w strategicznie ważnym dla Waszyngtonu regionie i pozyskanie jej współpracy może pomóc Stanom Zjednoczonym wywierać presję zarówno na Iran, jak i na Moskwę, ale również na Turcję i uzależniony od niej politycznie Azerbejdżan. Amerykanie mają też większą wagę przykładać do współpracy z innymi państwami położonymi nieco dalej na wschód, czyli z Uzbekistanem i Kazachstanem. I być może spodziewając się takiego rozwoju wydarzeń Moskwa zdecydowała się ostatnio zwiększyć swa wojskową obecność w sąsiednim Tadżykistanie i Kirgistanie (nie bez znaczenia ma też wzrost zagrożenia terrorystycznego).

    Innymi słowy, przyszły rok, to rywalizacja Moskwy i Waszyngtonu na wielu płaszczyznach i szerokościach geograficznych. W Moskwie wyraźnie przewagę zdobywa opcja agresywnej polityki zagranicznej, co wiązać się będzie z otwieraniem „nowych frontów”. Paradoksalnie obydwa państwa zainteresowane są neutralizacją stanowiska Unii Europejskiej. W mediach pełno jest teorii, iż ostatnie wydarzenia we Francji, bunt żółtych kamizelek, i galopujący spadek znaczenia jej prezydenta, jest w gruncie rzeczy na ręką zarówno Moskwie, jak i Waszyngtonowi. Nie ma tylko zgody kto inspirował protesty – czy CIA czy FSB, a może razem?

Marek Budzisz

Salon24.pl