Jesteśmy najbardziej przedsiębiorcze w Europie, a zarazem najbardziej upokarzane. Możemy wszystko i nie mamy nic oprócz wewnętrznego sprzeciwu. Zróbmy chociaż tyle - zorganizujmy się. Zawalczmy o siebie, bo Polska to nie oni, POLSKA JEST KOBIETĄ !!!” - pisała, nie – wrzeszczała – na łamach „Przekroju” Manuela Gretkowska, „Polka, matka, katoliczka i skandalistka”. Opublikowany w 2006 roku manifest dał początek ruchowi społecznemu „Polska jest kobietą”, co z kolei zaowocowało zarejestrowaniem 11 stycznia 2007 roku Partii Kobiet. „Możemy w kilkadziesiąt tysięcy pójść pod sejm i zademonstrować naszą siłę, ale najważniejsze jest stworzyć do następnych wyborów partię i wejść z nią do sejmu. Nie być na lewo, ani na prawo, być sobą bez względu na sympatie polityczne” - przekonywała Gretkowska. Wbrew deklaracjom o byciu ponad podziałami ideologicznymi, szybko okazało się, że gros podnoszonych przez Partię Kobiet postulatów było jednak na wskroś lewicowych.


Panie feministki de facto nie walczyły o wyzwolenie uciemiężonych polskich kobiet, o lepsze warunki pracy dla ciężarnych i korzystniejsze urlopy macierzyńskie. Nie przypominam sobie, aby troszczyły się o obiektywnie pojęte dobro kobiety. Tym, co zaprzątało (i wciąż zaprząta je bez reszty) jest bronienie prawa do aborcji jak niepodległości, domaganie się dostępu do antykoncepcji i edukacja seksualna jako dogmat. I na tym właściwie można by zakończyć wyliczanie zasług Partii Kobiet, o której dość będzie powiedzieć, że ani razu nie udało jej się wejść do Sejmu.


Hitler był kobietą!


Polskie feministki nie dają jednak o sobie zapomnieć, zwłaszcza kiedy co jakiś czas powraca wiecznie żywy temat ustawy aborcyjnej. Co roku organizują Kongresy Kobiet uzurpując sobie prawo do reprezentowania Polek (przepraszam, mnie o zdanie nie pytały) i pochody rozwrzeszczanych feminazistek, których szczytem elokwencji jest maszerowanie z transparentem „Mam cipkę” oraz feministycznych samców (ergo: feministów), deklarujących „Pierdolę, nie rodzę”. To właśnie na jednej z takich Manif (8 marca 2008) Młodzież Wszechpolska przedstawiła swoją prześmiewczą wersję „Manifestu feministycznego”, zgrabnie uformowaną w dziesięciu punktach: 


„1. Trzy miliony klinik aborcyjnych
2. Obozy pracy dla mężczyzn
3. Obowiązkowa menstruacja dla każdego mężczyzny
4. Hitler była kobietą
5. Kanonizacja Blidy
6. Męski niewolnik dla każdej kobiety
7. Prawa człowieka dla kobiet szympansów
8. Gender studies na maturze
9. Środa dwa razy w tygodniu (prof. Środa chyba)
10. Kara śmierci za noszenie stanika” (źródło tutaj). 


Mniej śmiesznie robi się, jeśli weźmiemy pod uwagę fakt, że feministki z ich wydumanymi problemami o podłożu ideologicznym występują w mediach jako kobiecy vox populi, kładąc tym samym swoiste embargo na głos zwykłych kobiet, którym snu z powiek wcale nie spędza problem legalizacji aborcji. To te pierwsze występują w mediach jako autorytety moralne, ekspertki. To te pierwsze wypowiadają się, kiedy politycy odgrzewają kwestię zmiany ustawy o aborcji. To także te pierwsze przodują w atakach na Kościół (uzupełnijmy: lęgowisko ciemnoty i ostoja zaścianku). Problem w tym, że w debacie publicznej jak wody na pustyni brakuje głosu rozsądnych, roztropnych kobiet, którym naprawdę zależy na dobru płci pięknej, które dostrzegają inne palące problemy, niż niedostateczny poziom kształcenia w zakresie zakładania prezerwatyw na banana.


Chrześcijański feminizm?


Na myśl od razu przychodzi Joanna Najfeld, która swego czasu zasłynęła ostrą krytyką polskiego lobby homoseksualnego (vide: występ z Jackiem Adlerem, szefem gejowskiego portalu randkowego w TVN24), a która samą siebie określała mianem „chrześcijańskiej feministki”. Czy jednak nie brzmi to jak oksymoron, pojęcia wzajemnie wykluczające się? „Nie sądzę, choć sama mam wątpliwości co do określenia katolicki feminizm. Jestem katoliczką i feministką, ale preferuję pojęcie feminizm chrześcijański. Feminizm katolicki brzmi wyznaniowo, zbyt wąsko. Chrześcijański znaczy dla mnie ekumeniczny, nawet jeśli każdy z jego nurtów będzie miał swój specyficzny język” - powiedziała w rozmowie z „Polityką” Joanna Podgórska, pierwsza w Polsce teolożka i jednocześnie feministka. Jej zdaniem, już widać w Polsce zmiany na lepsze, bo Kościół otworzył się na kobiety, dał im większą przestrzeń, a one same wreszcie się uaktywniły. „Na wydziałach teologicznych jest więcej kobiet i otwiera się przed nimi możliwość awansu naukowego. Pojawiają się publikacje dotyczące kobiecego spojrzenia na sprawy wiary i tradycji kobiecych w Kościele” - mówiła. Czego jednak wciąż brakuje? „Uznania tego za rzecz oczywistą. Gdy pisałam „Milczącą obecność”, byłam chyba jedyną teolożką w Polsce, która określała się jako feministka. Dziś jest nas więcej, chociaż nadal wiele kobiet z mojego środowiska unika tego słowa, mimo że ich poglądy można by uznać za feministyczne”.

 

A to błąd. W dodatku bardzo duży. Bo przecież nie wszystkie feministki muszą wyznawać „prawo kobiety do własnego brzucha” i nie wszystkie muszą być zwolenniczkami przyznania homoseksualistom prawa do adopcji dzieci. Przypominała o tym Olga Gumanova, publicystka rosyjskiej „Pravdy”, komentując homilię Benedykta XVI wygłoszoną w kościele Świętej Rodziny w Barcelonie (listopad 2010). „Katolickie i prawosławne kobiety natrafiają w swym codziennym życiu na znacznie realniejsze i poważniejsze problemy. Podczas gdy niewierząca kobieta wybiera późne zamążpójście, antykoncepcję lub aborcję, chrześcijanka szuka innych rozwiązań niż zabicie swego dziecka. Jeśli zajdzie w ciążę i nie chce mieć aborcji, będzie musiała pogodzić pracę z macierzyństwem” - napisała Gumanova, podkreślając, że większość spraw, o które walczą tzw. postępowe feministki to wydumane pseudoproblemy, często po prostu rażące swą śmiesznością i brakiem związków z rzeczywistością. Publicystka przypomniała również o sukcesach katolickich i protestanckich ruchów kobiecych na Zachodzie (m.in. wywalczenie ulg socjalnych dla pracujących matek).

 

Wciąż jednak brak zdecydowanego, spójnego głosu kobiet, które potrafią powiedzieć jednoznaczne „NIE” lansowanemu przez lewacko-liberalne feministki stylowi życia. Jedynym komunikatem, jaki dostają dziś wchodzące w dorosłe życie dziewczyny jest wmawianie im, że muszą być... takie, śmakie i owakie. Wystarczy rzut okiem do kobiecej prasy i literatury, żeby przekonać się, jaki typ kobiety jest dziś pożądany. Postępowa bizneswoman, która za cholerę nie zamierza siedzieć w domu z dziećmi przy garach. Wamp, który w ogóle nie zamierza mieć dzieci, a mężczyzna stanowi dla niej rodzaj wroga. Z drugiej strony, pod płaszczykiem prawa do decydowania o sobie, feministki chcą pozbawić kobiety właśnie tej zdolności decyzyjnej. Mówią im: musisz. Słowo klucz. Musisz tak wyglądać, tak się zachowywać, tak się ubierać. Musisz usunąć ciążę, jeśli dziecko będzie chore. Musisz szprycować się całą tablicą Mendelejewa, jeśli nie chcesz zajść w ciążę. Musisz oddawać się swojemu facetowi kiedy tylko on tego zechce i w sposób, jaki on sobie zażyczy (choćby w brutalności dorównywał opisom z „Pięćdziesięciu twarzy Grey'a”). Musisz tak dbać o swoje ciało (siłownia, botoks, diety), żeby mimo upływającego wieku wciąż wyglądało jako ciało modelki, bo w innym przypadku twój partner (bo przecież nie „mąż”) zamieni cię na lepszy model (chociaż Kasia Klich śpiewała o odwrotnej opcji).


Stop. Nie musisz!

 

Nic nie musisz! Nie musisz traktować swojego ciała, jak karty przetargowej. Nie musisz biegać z wywieszonym językiem pomiędzy pracą, kursem językowym i żłobkiem, w którym całe dnie spędza twój maluch (jeśli już udało ci się cudem takiego mieć). Banały? Nie do końca, bo dziewczyny od najmłodszych lat karmione feministyczne sieczką, wyrastają na kobiety, które naprawdę myślą, że ich wartość jest mierzona ilością „życiowych” partnerów. Dowód? Amerykańska specjalistka od teologii moralnej na jednym ze spotkań ze studentami opowiadała o planie Boga dla ludzkiej seksualności. „Po spotkaniu podeszła do niej atrakcyjna dziewczyna. Wyjaśniła, że do tej pory nie miała pojęcia, że nie musi uprawiać seksu przed ślubem. To była dla niej wielka – naprawdę wielka – nowina. Po raz pierwszy ktoś dał jej niejako światło na to, żeby powiedzieć „nie”. Do tej pory miała mocne i absolutnie błędne przekonanie – umacniane przez koleżanki, najbliższe otoczenie i w ogóle doświadczenie całego życia – że przez cały czas powinna mieć jednego albo nawet kilku partnerów seksualnych; w przeciwnym razie będzie uznana za nienormalną i traktowana jako odszczepieniec”.

 

Opisana historia przydarzyła się naprawdę, a cytat pochodzi z kapitalnej książki Teresy Tomeo „Twój nowy styl”, która właśnie ukazała się nakładem wydawnictwa Fronda. Tomeo, znana dziennikarka i feministka, telewizyjna twarz Stanów Zjednoczonych, w kolejnych rozdziałach swojej książki bezlitośnie obnaża głupotę feministycznej mitologii, jaką niczym krużganek oświaty niosą panie pokroju Dunin, Szczuki, Środy i wspomnianej Gretkowskiej. Skutki feminizmu reprezentowanego przez panie wyżej wymienie (i im podobne)? „Kobiety pod wieloma względami stały się własnymi największymi wrogami, bo uwierzyły, że muszą kopiować najgorsze zachowania mężczyzn, by osiągnąć spełnienie i szczęście” - pisze Tomeo. „Od lat sześćdziesiątych dziennikarki pokroju Helen Gurley Brown przekonywały, że kobiety mogą, jeśli chcą, wykorzystywać swoje walory seksualne w celu robienia kariery i zdobywania wymarzonych mężczyzn. Słuchając takich rad, kobiety skupiły się na tym, czym podobno gardziły feministki – czyli na sposobach uwodzenia mężczyzn (...). A co mianowicie zyskałyśmy przez to eksponowanie kobiecego ciała? Kobiety są dziś uprzedmiotowione bardziej niż kiedykolwiek” - konstatuje dziennikarka. Czy właśnie nie przeciwko temu protestowały prekursorki feminizmu, paląc biustonosze na stosach?

Kobieta z jajami + przegięta ciota


Co dał kobietom feminizm? Czy rzeczywiście osiągnęły dzięki niemu tak wiele? „Oto mamy XXI wiek i mimo większej liczby kobiet otrzymujących stopnie naukowe i praktykujących zawody niegdyś dla nich niedostępne, wygląda na to, że kobiety i dziewczęta są też coraz bardziej wykorzystywane seksualnie”. Dosłownie i w przenośni. Nie ma chyba takiego produktu, którego nie dałoby się zareklamować przy pomocy roznegliżowanego kobiecego ciała – od warzyw i owoców, poprzez gładź szpachlową aż po operatora telefonii komórkowej. Radykalne feministki za Glorią Steinem powtarzały: „kobieta potrzebuje mężczyzny jak ryba roweru”. Efekt? Zniewieściali faceci, którzy bardziej przypominają przegięte cioty (copyright Jej Perfekcyjność) niż mężczyzn z krwi i kości, facecików odpicowanych bardziej niż gimnazjalistka na szkolną dyskotekę. 1. Faceci, którzy nie uczestniczą w życiu swoich kobiet i rodzin, bo kiedy ich partnerka zachodzi w ciążę, to jest to ich brzuch i mężczyzna, oprócz tego, że przyczynił się do spłodzenia dziecka nie ma tu nic do powiedzenia. 2. Kobiety, które w odróżnieniu od swoich partnerów mają jaja. Z drugiej strony – zauważyła na watykańskim kongresie kobiet Helen Alvare – same zgadzamy się na swoje uprzedmiotowienie, a nawet je umacniamy, tak że jesteśmy gotowe zdobyć się na wielkie wyrzeczenia, by ukryć to, co powinno być dla nas najdroższe – zdolność dawania życia. Na przykład „co roku w Ameryce tysiące całkowicie zdrowych kobiet poddaje się po urodzeniu dziecka operacji plastycznej znanej jako mommy job(„poprawka mamusi”), aby usunąć wszystkie uboczne skutki ciąży”1.


Kolejny, hołubiony przez feministki mit: legalna, bezpieczna i rzadka aborcja. Rzeczywistość? „Twierdziliśmy, że 5 do 10 tysięcy kobiet rocznie umiera z powodu nieudanych aborcji. W rzeczywistości było to 200-300 przypadków. Twierdziliśmy także, iż w Stanach Zjednoczonych wykonywanych jest milion nielegalnych aborcji rocznie, podczas gdy tak naprawdę było ich około 200 tysięcy. A zatem byliśmy winni olbrzymiego oszustwa. Jako członek-założyciel i przewodniczący komisji medycznej przyjmowałem liczby podawane nam przez biostatystyka Christophera Tietze, a on i jego żona udzielali tych danych NARAL-owi. Nie mieliśmy żadnych uprawnień, żeby potwierdzać te dane albo je podważać, więc przyjmowaliśmy je w imię wyższych standardów albo przynajmniej wyższych celów”2. Bezpieczna aborcja? Badania dowodzą, że u kobiet, które usunęły ciążę występuje znacznie większe ryzyko raka piersi. „Piersi powiększają się znacznie w czasie ciąży na skutek podwyższonego poziomu estrogenów, które są znane jako substancja rakotwórcza. Estrogeny powodują namnażanie normalnych i podatnych na rakowacenie płacików gruczołu sutkowego. Jeśli kobieta podda się aborcji, to w jej piersiach pozostanie więcej miejsc, gdzie może rozwinąć się rak. Jeśli zdecyduje się urodzić, inne hormony, działające w ostatnich miesiącach ciąży, spowodują dojrzewanie płacików i uodpornienie ich na raka. W ten sposób kobieta ma więcej tkanki odpornej na raka niż przed zajściem w ciążę”3.


Feministyczna mitologia a rzeczywistość


Kiedy na rynek wprowadzano pigułkę antykoncepcyjną, reklamowano ją jako rozwiązanie wielu problemów społecznych. „Miała ona, po pierwsze, rozwiązać problem przeludnienia, po drugie – poprawić jakość życia małżeńskiego i po trzecie – zmniejszyć liczbę niechcianych ciąż” - przypomina Tomeo. Czy choć jedna z tych obietnic została spełniona? „Po pierwsze, jest coraz bardziej oczywiste, że nie musimy ograniczać przeludnienia (oznacza to po prostu zmniejszenie przyrostu naturalnego); powinniśmy natomiast starać się odwrócić niebezpieczne trendy związane z niskim poziomem zaludnienia na świecie. W wielu krajach, zwłaszcza na kontynencie europejskim, poziom dzietności nie zapewnia nawet zastępowalności pokoleń (...). Od czasu wprowadzenia pigułki w Ameryce liczba rozwodów nie spadła, ale wzrosła, a wiele par wcale nie zawiera związku małżeńskiego (...)”4 - bezlitośnie obnaża rzeczywistość Tomeo. Bezpieczna antykoncepcja? Dość będzie wspomnieć o przypadkach zgonów wśród młodych kobiet stosujących antykoncepcję hormonalną, pomijając już efekty uboczne mniejszego rzędu, jak przybieranie na wadze czy brak ochoty na seks. „Wystarczy przeczytać ulotkę dołączoną do jakichkolwiek pigułek antykoncepcyjnych, żeby przekonać się, że stosowanie ich może doprowadzić także do nadciśnienia, chorób serca, zakrzepicy”5.


Prof. Janet Smith (wykładowca etyki życia w Sacred Heart Major Seminary w Detroit) powołuje się na zdumiewające badania antropologa Lionela Tigera, z których wynika, że osobniki rodzaju męskiego są bardziej zainteresowane osobnikami rodzaju żeńskiego, które przechodzą cykle płodne! Z innych, potwierdzających tę tezę badań, wynika że „mężczyźni produkują więcej testosteronu, gdy przebywają w towarzystwie kobiet, które mają płodne cykle miesiączkowe. Co więcej, nie tylko mężczyźni czują większy pociąg do kobiet w czasie, gdy są one płodne, ale także kobiety odczuwają większy pociąg do mężczyzn, gdy same są w płodnej fazie cyklu”6.

 

Wspomniana prof. Smith dodaje: „Uważam, że antykoncepcja jest zniewagą dla kobiet. Kobiety, zamiast mówić sobie: „płodność to wielki dar, płodność jest oznaką zdrowia, nie chcę eksperymentować ze swoją płodnością, nie będę przyjmować olbrzymich dawek czegoś, co zaszkodzi mojej płodności”, w zasadzie czują się winne temu, że są płodne. „Och, tak mi przykro. Przepraszam, ale kiedy współżyję, mogę zajść w ciążę. Oczywiście, chętnie poeksperymentuję ze swoim ciałem, żeby pozbyć się tej upokarzającej i niewygodnej cechy mojej płci”7. Absurd? Niestety, w wielu przypadkach prawda.


Mogłabym jeszcze długo wymieniać kłamstwa feministycznej ideologii, ale nie ma sensu przepisywanie książki Tomeo (zainteresowanych odsyłam do xlm.pl, gdzie można kupić „Twój nowy styl”). Co zatem ma sens? Prawda. Bo jedynie ona nas wyzwoli. Nie chodzi o to, byśmy szły protestować pod Sejm i zakładały kolejną partię polityczną, do czego nawoływała w manifeście Gretkowska. Wiele razy pisałam, że szanującej się kobiecie wcale nie są potrzebne parytety. Wręcz przeciwnie – walka o tak rozumiane równouprawnienie jedynie uwłacza godności kobiet. Chodzi o to, by nie pozwolić na zdominowanie debaty publicznej przez rozwrzeszczane feminazistki, by przebijać się przez lawinę serwowanych przez nie bzdur z Prawdą, którą mamy. Zaczynając od naprawdę drobnych rzeczy, jak na przykład mówienia „nie” wykorzystywaniu kobiecego ciała w reklamach. Dlaczego nie widziałam do tej pory żadnej feministki, której przeszkadzałoby reklamowanie gipsu kobiecą gołą pupą? Zapewne z tych samych względów, dla których nie protestowały one, kiedy Empiki były dosłownie tapetowane sadomasochistycznym gniotem „Pięćdziesiąt twarzy Grey'a”. Dlatego musimy to zrobić my, katofeministki. Zanim nie będzie za późno. Zanim nie zostaniemy ugotowane...


T. Tomeo: „Obrazy i komunikaty powoli, ale nieuchronnie, osłabiają naszą czujność. Zupełnie jak w znanej powiastce o żabie i garnku z gorącą wodą. Jeśli wrzucimy żabę do wrzątku, dostrzeże ona niebezpieczeństwo i natychmiast wyskoczy z garnka. Zobaczmy jednak, co się stanie, jeśli włożymy ją do ciepłej wody i pozostawimy na ogniu. Z początku będzie jej dobrze, ale nim się obejrzy, zostanie ugotowana. Widząc klimat panujący w kulturze, nie mogę oprzeć się wrażeniu, że my, kobiety, często jesteśmy podobne do żab. Mówimy naszym córkom, siostrom i przyjaciółkom: „Wskakujcie dziewczyny, woda jest w sam raz!”. Ale szybko okazuje się, że jesteśmy ugotowane; nieświadomie uległyśmy wpływom toksycznej kultury. I nie ma w tym nic dziwnego, jeśli weźmie się pod uwagę rozmiary i siłę przekazu mass mediów”.


Marta Brzezińska


Książkę T. Tomeo można kupić w Księgarni Ludzi Myślących (klikając w link).



1H. Alvare, The Reduction of Femininity to an Object of Consumersim (Redukcja kobiecości do przedmiotu konsumpcjonizmu), Watykan, 8 lutego 2008.

2Bernard Nathanson w wywiadzie przeprowadzonym przez Spidera Jonesa dla CFRB Talk Show, 9 lipca 2008, cyt. Za: T. Tomeo, Twój nowy styl, Fronda 2012, s. 49.

3 Zob. http://www.abortionbreastcancer.com/The_Link.htm.; cyt za: T. Tomeo, Twój nowy styl, Fronda 2012, s. 55-56.

4T. Tomeo, Twój nowy styl, Fronda 2012, s. 81.

5Tamże, s. 83.

6J. Smith, Antykoncepcja: dlaczego nie?, cyt. za: T. Tomeo, Twój nowy styl, Fronda 2012, s. 198-199.

7Tamże, s. 198.